Rozdział Szósty

Nazajutrz w pracy, Louis chodził blady jak popiół. Usta miał już poranione od przygryzania ich z nerwów i podskakiwał wystraszony za każdym razem, gdy ktoś odzywał się z zaskoczenia.

Zbliżała się piąta, ale dzisiaj mieli zamknąć wcześniej, ku jego niezadowoleniu. Od wczorajszego wieczoru bał się nawet własnego cienia.

- Co robisz po pracy? - zapytała Mary, gdy przebrani już ze swoich firmowych ubrań przygotowywali się do wyjścia. Była dzisiaj w zadziwiająco dobrym humorze w przeciwieństwie do Louisa.

- Idę na obiad z Alison - westchnął cicho, rzucając jej krótkie, zmęczone spojrzenie.

- Och, Alison - pokiwała swoją głową ze zrozumieniem.

Gdy Mary i Louis byli razem, dziewczyna niespecjalnie lubiła się z jego przyjaciółką, Alison. Było to wywołane głównie z niechęci Alison, która uważała ja za głupią i zbyt niewinną. Cóż, jak się okazało po czasie, miała rację.

- Może ja zamknę? - zaproponował, obserwując, jak narzuciła na ramiona swój płaszcz i szal. - Mam jeszcze pięć minut, a ty się chyba spieszysz.

- Jasne. Dzięki, Lou. - uśmiechnęła się wdzięcznie. - Do zobaczenia.

Z tym niemal wybiegła z budynku, zostawiając Louisa samego. Ale wciąż obserwował ją, ciekaw, gdzie się tak spieszyła. Zbliżył się do okna i odprowadził wzrokiem jej sylwetkę, a po chwili jego oczom ukazał się wysoki mężczyzna z czarnymi włosami. Gdy ich usta zderzyły się w namiętnym pocałunku, Louis prawie zwrócił swoje śniadanie.

- Ohyda - wymamrotał, odsuwając się od okna. Stwierdził, że to musiał być jej nowy facet, ale nie chciał o tym dłużej myśleć. Poczuł nawet małe ukłucie w sercu, ale odpowiadało za to tylko i wyłącznie przywiązanie, jakie wobec niej czuł.

Alison czekała pod sklepem o umówionej godzinie, więc gdy zamknął odpowiednio budynek i posprawadzał, czy aby na pewno tak było, przywitał się z nią uściskiem i przybrał na twarz najbardziej przekonujący uśmiech, na jaki było go stać.

- Czytałeś tę książkę? - zagaiła nagle.

- Nie, wiesz, przeszło mi - odparł nadzwyczaj pogodnym głosem, pomimo że przez całe jego ciało przeszedł dreszcz. - Nie myślałem o tym w ogóle.

Czuł się źle z tym, że musiał ją okłamywać, ale było to konieczne. Przy okazji zaoszczędził jej zmartwień swoją osobą, a ona sama nie musiała już więcej uważać go za szaleńca, którym w rzeczywistości był.

- Naprawdę? Nawet nie wiesz, jak się cieszę. Bałam się już o twoje zdrowie psychiczne. - odetchnęła z ulgą z małym uśmiechem na ustach.

Louis, oczywiście, go odwzajemnił. Tak, on również się cieszył.

Udali się do baru w jednej ze spokojniejszych dzielnic, ale mimo głodu, który Louis odczuwał, zamówił jedynie frytki, choć nawet frytki nie potrafiły przejść mu przez gardło.

- Wszystko dobrze? Jesteś biały jak kartka. Może się przeziębiłeś?

- Dzisiaj nie spałem w nocy - wyznał, nerwowo podrygując swoimi kolanami pod stolikiem.

- Może weź w pracy wolne?

- Nie! - prawie krzyknął z szeroko otwartymi oczami. Serce podskoczyło mu do gardła na samą myśl. - Nie, to niepotrzebne. - dodał już nieco spokojniej.

Alison przyglądała mu się podejrzliwie, mrużąc swoje oczy.

- Chciałabym zgadywać, ale już nie wiem. Już nie ta dziwna sytuacja, nie Mary, to co się dzieje?

- Tym razem Mary - skłamał. - Po prostu zobaczyłem ją dzisiaj w jej nowym facetem, ale to nic. Wiesz, przywiązanie i te sprawy. W końcu jeszcze do niedawna pieprzyła się ze mną.

- Nigdy nie sądziłam, że kiedykolwiek powiesz w ten sposób o Mary. Ale masz rację, jest suką.

- Niewątpliwie.

Dziewczyna przyglądała mu się badawczo przez chwilę, zanim zmarszczyła swoje brwi.

- Przyglądam ci się dzisiaj i... biłeś się. Louis, biłeś się! 

- Co? - przez pierwsze kilka sekund pozostawał zdezorientowany, ale szybko do niego dotarło, że wczorajsza sytuacja miała miejsce. Całkowicie przysłoniło mu ją pojawienie się Harry'ego.

- Myślałam, że to światło źle pada, ale widzę, że masz siniaka i rozwalone usta. W coś ty się do cholery wmieszał?

- To zwykłe nieporozumienie. Uwierz mi, szedłem uliczką i zderzyłem się z jakimś gościem, jemu się to nie spodobało i...

- Chcesz powiedzieć mi, że coś takiego się wydarzyło i oczekujesz, że w to uwierzę? Kłamiesz. Wiem, gdy kłamiesz. Masz bujną wyobraźnię i potrafisz wymyślać historyjki. Co się stało?

- Nic, uwierz mi. To nic takiego. - westchnął cicho, kręcąc swoją głową. Dłonią dotknął swoich żeber i starał się nie skrzywić z bólu.

- Byłeś z tym chociaż na pogotowiu?

- Nie, nie było takiej potrzeby.

Chociaż Louis starał się wyluzować i kompletnie o tym nie myśleć, nie potrafił. W końcu jak miał normalnie funkcjonować, skoro usłyszał, że miał zostać zabity z niewiadomego powodu przez osobę, której nawet nie znał? Przez istotę, której nawet nie znał. Było to o tyle przerażające, że kiedy uświadamiał sobie, że nie znał nawet jego pochodzenia, jedynie jego imię, był w stanie poprosić o jak najszybszą śmierć, byleby nie musieć skonfrontować się z nim ponownie. Z jego przerażającym wyrazem twarzy i czarnymi, pustymi oczami.

Wrócił do domu późnym wieczorem, bo aż po dwudziestej pierwszej. Pożegnał się z Alison na swojej klatce i odprowadził ją wzrokiem, gdy szła na górę, po czym sam wcisnął klucz w zamek i wszedł niepewnie do środka. Mieszkanie spowijał mrok, ale do jego uszu nie dobiegał żaden podejrzany dźwięk. Był wielce przekonany, że był w środku sam, ale mimo to najciszej, jak potrafił, zsunął buty ze stóp i odwiesił kurtkę na wieszak. Już miał się zbliżyć do włącznika światła, kiedy poczuł lodowate długie palce, zaciskające się na jego szyi, przez co natychmiast stracił swój oddech. Został pchnięty plecami na ścianę, ale przez pierwsze kilka sekund nie był w stanie niczego dostrzec w ciemności, zbyt przejęty próbami nabrania do płuc powietrza.

- Puść... mnie... - udało mu się wykrztusić i w końcu złapał za jego przegub, z całej siły ściskając. Jego próby zdały się na marne, ponieważ uścisk nie ustępował, a on z każdą sekundą stawał się coraz bardziej siny przez brak dopływu powietrza do płuc. Jeszcze chwila i by odpłynął.

Gdy jego myśli zaczęły ulatywać z jego głowy, sprawiając, że powoli tracił świadomość, uścisk nagle zelżał, a po chwili palce zniknęły z jego szyi, pozostawiając jednak po sobie palące ślady na skórze. Louis złapał się dłońmi za szyję, zaczynając się krztusić i nabierać łapczywe hausty powietrza przez usta.

- Gdzie byłeś?! - usłyszał głęboki głos. Drugą dłonią sięgnął do włącznika światła i w końcu go nacisnął, a jego oczom ukazała się postać Harry'ego.

Wyglądał na rozwścieczonego. Zaciskał dłonie w pięści, a jego klatka piersiowa falowała szybko, przy czym jego nozdrza rozszerzały się do nienaturalnych rozmiarów. Jednak mimo początkowego strachu, jaki w nim wzbudził, jego postawa wcale nie zrobiła na Louisie najmniejszego wrażenia. Chyba po raz pierwszy widział go w świetle, a nie wyłaniającego się jedynie z cienia.

Dłonią zaczął pocierać swoją szyję i wklęsłe miejsca, które był śladami po palcach Harry'ego. Sprawiały wrażenie, jakby wtopił w skórę swoje szpony i pozostawiał tam sine, bolesne ślady. Gdy obraz przed oczami nieco się wyostrzył, a oddech w piersi się uspokoił, miał szansę przypatrzeć się Harry'emu ponownie. Jego ruchy były nienaturalne, jakby był robotem i czuł się niepewnie w swoim ciele, ale nie potrafił tego zrozumieć.

- C-Co ty masz do cholery z dłońmi? - zapytał drżącym głosem, nie zaprzestając swoich ruchów.

Być może nie wiedział, na co się pisał, ale w tym momencie było mu już wszystko jedno. Śmierć była z całą pewnością lepszym rozwiązaniem niż kolejny, bolesny dotyk, który był jak cios. Louis nie był w stanie porównać tego bólu do żadnego innego.

- Zabijesz nie teraz? - kontynuował drżącym głosem, gdy nie otrzymał żadnej reakcji z jego strony.

- Nie chcę.

- Słucham?

- Nie chcę - Harry powtórzył, stawiając jeden krok w jego stronę. Jednak z tym jednym krokiem, Louis odepchnął się od ściany i zaczął biec w stronę sypialni.

Po drodze nie myślał nawet o zapaleniu światła, ale zależało mu na jak najszybszym dotarciu do pokoju i zabarykadowaniu się w środku. Zatrzasnął za sobą drzwi i przekręcił ich klucz w zamku, ciężko dysząc. Obkręcił się na pięcie, aby pobiec do swojego łóżka i jak najszybciej zadzwonić po Alison, ale zderzył się z czymś twardym, czym okazało się być ciało Harry'ego. Louis wrzasnął wystraszony i przywarł plecami do drzwi.

Harry wpatrywał się w niego bez wyrazu twarzy, niczym niewzruszony.

- Jak ty się tutaj dostałeś? Do cholery, jak?!

- W taki sam sposób, w jaki dostałem się do twojego mieszkania.

- Czyli jak?!

- W ciemności.

Louis zbladł. Ciemność była jego największym wrogiem. To by wyjaśniało wszystko, nie tylko sposób, w jaki Harry się przemieszczał, ale również to, dlaczego tak bardzo się go bał. Był częścią ciemności, był nią.

- Wciąż nic nie rozumiem - wyszeptał, z trudem przełykając gulę, jaka zdołała utworzyć się w jego gardle. - Proszę, obiecaj, że nie uderzysz mnie więcej. Proszę.

Ponownie odpowiedziało mu jego uparte milczenie, jednak tym razem wziął to za zgodę. Zrobił kilka kroków w stronę swojego łóżka, wstrzymując przy tym oddech. Na całe szczęście nie wywołało to gniewu u mężczyzny, co przyczyniło się do tego, że minimalnie zmniejszył się jego strach.

- Będziesz tutaj tak stał i się patrzył? - zapytał, nie zastanawiając się nawet nad tym, czy to, co mówił, nie wykraczało poza granice. Chciał tym samym rozładować napięcie wiszące w powietrzu i sprawić, aby nie bał się aż tak bardzo. Może wszystko dało się jeszcze jakoś logicznie wyjaśnić.

- Servientes tenebris - odpowiedział Harry, ponownie robiąc kilka kroków w jego stronę. - Służący mroku.

- Co?

- Służący mroku - powtórzył, nieprzerwanie się w niego wpatrując. - Tym jesteśmy.

- My?

- Tak. Są polowania, właśnie teraz. A ja nie potrafię cię zgładzić, nawet nie rozumiem czemu. - wyjaśnił i zmarszczył swoje brwi po raz kolejny, jakby gubił się we własnych słowach. Louis, choć bardzo chciał, nie przerywał mu. Nie potrafił również odwrócić spojrzenia od jego twarzy, mając wrażenie, jakby go hipnotyzowała. - Nie rozumiem tego.

- Polowania na co?

- Potrzebuję twojej duszy.

Wraz z usłyszeniem tych słów, Louis znowu wykonał krok w tył, przerażony. Harry z całą pewnością nie był człowiekiem, był istotą o nadprzyrodzonych zdolnościach, kimś, przed kim nie mógł się nawet obronić. Był w pułapce.

- Po co... po co ci ona? - wykrztusił z szeroko otwartymi oczami, oddychając coraz szybciej.

- Aby żyć. Ale nie potrafię tego zrobić.

- Zabić mnie?

Harry bardzo powoli pokiwał swoją głową, a jego słowa prawdopodobnie gubiły nawet jego samego. Przez głowę Louisa przechodziło wiele teorii, ale żadna nie okazała się być logiczna i prawdziwa. Co dziwne, zachowywał względny spokój i nie panikował tak, jak robił to jeszcze do niedawna. Być może sytuacja, w jakiej się znalazł wydawała mu się tak absurdalna, że nie pojmował jej powagi i traktował lekceważąco każde kolejne, mrożące krew w żyłach wyznanie mężczyzny.

Stojąc w bezpiecznej odległości od niego, Louis zastanawiał się, co powinien dalej zrobić. Powinien zadzwonić na policję, zacząć krzyczeć, wyprosić go stąd prośbą czy po prostu... porozmawiać? Był w stanie po prostu porozmawiać z nim po tym wszystkim?

- Czyli... czyli co? - przemówił po chwili ciszy, gdy pewność siebie powróciła chociaż w małym stopniu. - Nie zabijesz mnie?

- Nie wiem.

Louis stał tak i wpatrywał się w Harry'ego, drżąc ze strachu. Miał wrażenie, że mężczyzna obserwował każdy jego ruch.

Nim się zorientował, on szybko znalazł się przy nim. Louis był gotów przyjąć kolejny, bolesny cios, ale zamiast niego, Harry uniósł dłonie w górę, ściskając w nich lniany sznurek, zakończony odbijającym światło minerałem. Po chwili znalazło się to na szyi Louisa i gdy minerał przywarł do jego gorącej skóry, doznał dziwnego uczucia, jakby nie dotknął tylko jego ciała, ale jego serca. Zdezorientowany spojrzał na Harry'ego.

- Co to jest?

- To jest ochrona.

- Dlaczego?

Ponownie zapadła cisza. Louis niepewnie ujął w swoje palce kryształ, uważnie mu się przyglądając. Miał podłużny kształt, kilka wyżłobień i odbijał od siebie światło latarni, które wpadało przez okno. Wyglądało na obdarzone jakąś nadprzyrodzoną siłą, ale po chwili namysłu stwierdził, że to niemożliwe. Dlaczego miałby nosić ten dziwny kamień na szyi, skoro nie znał nawet jego pochodzenia? Nie zamierzał. Nie chciał, jednak bał się reakcji Harry'ego, gdy zdejmie go chociażby na chwilę ze swojej szyi.

Dlaczego najpierw wyznał mu, że musiał go zabić, a później wręczył mu coś, co miało zapewnić mu bezpieczeństwo?

Przełknął ciężko ślinę i podniósł wzrok na Harry'ego, ze strachem spoglądając w jego ciemne oczy. Właśnie wtedy też, gdy tak mu się przypatrywał, zaczął zastanawiać się, czy oprócz wyglądu, miał w sobie cokolwiek ludzkiego. Jego siła nie była ludzka, była zbyt wielka, prawdopodobnie nawet zbyt wielka dla niego samego, ponieważ miał problemy z panowaniem nad nią. Jego włosy były gęste i ciemne, nos miał długi, usta pełne i różowe, brwi nisko osadzone, a oczy były smoliście czarne. Jego oczy były rzeczą, która była najmniej ludzka i przyprawiająca o dreszcze. Co więcej, Louis nieraz już się przekonał, że potrafiły hipnotyzować.

Otrząsnął się dopiero po chwili, potrząsając swoją głową. Zmarszczył swoje brwi, gdy dostrzegł, że skóra Harry'ego, blada i niemal przezroczysta, sprawiająca wrażenie porcelanowej, odbijała od siebie światło latarni. Głucha cisza, panująca w mieszkaniu sprawiała, że Louis bardzo dobrze słyszał przyspieszone bicie własnego serca.

- Czy jeśli zapalę światło, to znikniesz? - zapytał cicho, zanim mógł się powstrzymać.

Nie oczekując jego odpowiedzi, Louis zapalił małą lampkę przy łóżku, ani na chwilę nie spuszczając wzroku z jego twarzy, a później bez zbędnych słów położył dłoń na policzku Harry'ego, mimo towarzyszącemu mu wtedy strachowi. Ale nie stało się to, czego się spodziewał: jego skóra nie stała się żółta i nie zaczęła syczeć i topnieć tak, jak poprzednio. Jego policzek był zadziwiająco miękki, chociaż chłodny, ale gdy tylko spojrzał w jego oczy... Czerń bardzo powoli zaczęła ustępować, a spośród niej wyłoniła się głęboka zieleń. Była tak piękna i tak ludzka, że prawie zachłysnął się powietrzem.

- Co? - wyszeptał sam do siebie, nie mogąc w to uwierzyć. Nie rozumiał, ale nie tylko on.

Harry rozchylił swoje usta, kompletnie zaskoczony. Jakby tego było mało, Louis poczuł pod palcami rozchodzące się ciepło, a chłód niespodziewanie zniknął. Gdy trwali tak chwilę, Louis nie potrafił oderwać wzroku od jego oczu, ale gdy w końcu to zrobił i cofnął swoją dłoń, zieleń natychmiast zaczęła przeradzać się w czerń. Wszystko zniknęło jak za sprawą magicznego zaklęcia, jakby nigdy nie miało miejsca.

Louis nie wiedział, co powiedzieć, więc po prostu cofnął się, aby zgasić z powrotem lampkę. Nawet nie zauważył, kiedy zaczął drżeć. W pokoju zapanowała ciemność, ale kiedy odwrócił się, aby spojrzeć na Harry'ego ten ostatni raz, jego już nie było.


Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top