Rozdział 1 - Nazywam się Marcus Blake
Księżyc w pełni oświetlał nieliczne już dzieci, chodzące ulicą w Halloween w śmiesznych przebraniach. Wysoka, zakapturzona postać w czarnej pelerynie i kapturem nasuniętym głęboko na twarz, a na niej maska w kształcie czaszki, nie wyróżniała się aż tak bardzo na ich tle. Pomimo tego, jak bardzo mugolska tradycja pomagała mu wtopić się w otoczenie, nie mógł powstrzymać cichego prychania na widok tandetnych kostiumów i politowania wobec tej interpretacji święta. 'Gdyby tylko wiedzieli, jakie my, czystokrwiści, mamy tradycje! Pomyślał. Jak on bardzo chciał ich uderzyć Avadą!
Odkąd jego pan odszedł, on i jego "bracia i siostry" nie mogli się wychylać. Jego plany jednak zmusiły go do wzięcia się w garść i wyjścia z wygodnego Malfoy Manor. Tak więc skończył w Londynie z płaczącym dzieckiem na rękach. Posłał malcowi szyderczy uśmiech. Nienawidził go prawie tak samo, jak Syriusza Blacka czy Jamesa Pottera, czy nawet Albusa Dumbledore'a, którzy są na ex aequo pierwszym miejscu jego czarnej listy. Obydwu młodych mężczyzn nie tolerował przede wszystkim z powodu bycia zdrajcami krwi, ale to nie wyjaśniało pasji jego zajadłości. A co do tego durnego starca, to już inna bajka. Wytłumaczenie za to stanowiła cała seria nieśmiesznych żartów, w których lubowali się Gryfoni, i które mieli czelność robić nawet w trakcie poważnych uroczystości i przyjęć.
Na drugim miejscu znajdowała się jego szwagierka, Bellatrix Lestrange, najstarsza z sióstr Black i prawa ręka ich pana. Od wielu miesięcy rozmyślał nad tym, czym mu zaimponowała, że uczynił ją zastępczynią, i to całkiem niedawno. Uśmiech Lucjusza rozszerzył się jeszcze bardziej. Teraz to nie było już ważne. W jego ramionach wydzierał się najważniejszy skarb w sercu tej maniaczki (jeśli je miała). Miał ją w garści. 'Czy ona w ogóle ma serce?'. Zastanowił się, kierując swoją wiązową różdżkę na dziecko. Chciał rzucić na chłopca Zaklęcie Wyciszające, ale w ostatniej chwili się powstrzymał. W końcu Bellatriks i tak była na prostej drodze do Azkabanu. Nie było szans, aby dowiedziała się, gdzie Lucjusz umieścił jej szczeniaka.
Szedł Westminsterem w okolicach pałacu Buckingham. Wiedział, że dwie ulice dalej stał budynek, w którym niedawno ulokowano sierociniec. Pospiesznie pokonał dystans dzielący go od wejścia na posesję. Dom wciśnięty był między dwie kamienice i ogrodzony kutym żelazem płotem, za którym rosły starannie przycięte krzaki. Lucjusz ostrożnie wszedł na teren z szeroko otwartą bramą i miękkim krokiem podszedł do dębowych drzwi. Bez emocji położył kopiące dziecko na progu i zapukał mocno w drewnianą płytę kołatką. Parsknął szyderczym śmiechem, wyobrażając sobie minę, jaką miałaby Bella, gdyby się dowiedziała, gdzie porzucił jej jedyne dziecko. Nie sprawdzając, czy ktoś patrzy, teleportował się do domu i tyle go widziano.
Malfoy Manor obłożona była zaklęciami ochronnymi uniemożliwiającymi teleportowanie się do środka. Przeszedł przez zadbany ogród, niemal nie zwracając na niego uwagi. Wchodząc na altankę, wciąż odtwarzał w myślach scenariusz wyznania Bellatriks, co się stało z jej chłopcem. Wyjął zza pazuchy paczkę papierosów, pstryknął w dno i ustami objął filtr jednego. Odpalił koniec różdżką i zaciągnął się. 'Och, co za ulga!'. Pomyślał.
- Zgredek! - zawołał. Z cichym "pop" pojawił się skrzat domowy.
- Pan wzywał Zgredka? W czym Zgredek może pomóc? - spytało stworzonko. Lucjusz ponownie się zaciągnął, powoli wypuścił z płuc siwy dym, po czym spytał:
- Gdzie jest moja żona? - zapytał.
- Jest w pokoju dziecięcym, razem z paniczem Draco - odparł Zgredek.
- Możesz iść, Zgredku - odprawił skrzata. Gdy skończył papierosa, oczyścił ubranie ze smrodu dymu, po czym poszedł do Narcyzy. Znalazł ją w bujanym fotelu z dzieckiem na rękach, nucącą spokojną melodię. Obserwował ją przez chwilę, ciesząc się swoim dziedzicem i żoną, oczywiście. Narcyza zauważyła go dopiero po minucie.
- Lucjuszu, już wróciłeś? - zapytała.
- Jak widać. Jak się miewa Dracon?
- Dobrze. Właśnie zasnął - odparła. Powoli podniosła się z siedzenia i delikatnie włożyła syna do kojca - A ty, gdzie byłeś? Znowu spotkałeś się ze swoimi kumplami z piekła rodem? - zapytała kpiącym głosem, zamykając cicho drzwi za nimi.
- Nie. Byłem w mugolskiej części Londynu i zanosiłem do sierocińca dziecko Belli - odparł spokojnie. Mina Narcyzy mogła być porównywalna do tej, która zazwyczaj gościła na twarzy Bellatriks; Narcyza nie była zadowolona z wyczynu męża.
- Coś ty zrobił?! - warknęła - Przecież to mój siostrzeniec! - Mimo że była arystokratką, to było dla niej przegięcie, którego nie tolerowała.
- Nie będę utrzymywać szczenięcia wariatki! - zawołał.
- Mówisz o mojej siostrze! - krzyknęła ostrzegawczo.
- Którą czeka dożywocie w Azkabanie! - przypomniał jej dobitnie.
- Przecież o tym wiem! Tylko ja i moja starsza siostra możemy się nim zająć! Więc pozwól...! - zaczęła, ale Lucjusz chwycił ją za ramiona i przygwoździł do ściany.
- Ale nie pozwalam - rzekł mocno i ostrzegawczo - Jako moja żona masz mi być posłuszna. Czy to jasne? - Przez chwilę aura jego mocy stała się mroczniejsza co przytłoczyło blondynkę. Na chwilę zabrakło jej tlenu i nie mogła oddychać. Patrzyła na Lucjusza ze strachem - Rozumiesz? - naciskał, a ona słyszała to jak przez mgłę, ledwo rejestrując dźwięki. Przełknęła ślinę i kiwnęła głową, mówiąc:
- Tak, Lucjuszu. Rozumiem - poddała się.
- To dobrze. I zapamiętaj, bo nie wrócimy już do tego tematu - rzucił na odchodnym, kierując się do swojego gabinetu, gdzie już czekały na niego napisane listy do kilku goblinów i urzędników. Przecież majątek Bellatriks i Rudolfa nie będzie grzecznie czekał w banku, prawda? Lucjusz z bólem serca musiał się nim zająć, aby przypadkiem nie stracił na wartości albo żeby rodzina Rudolfa nie podebrała mu zbyt dużo. Był pewien, że pieniądzom będzie lepiej u niego.
~~*~~
Jedenaście lat później. Pov. Marcus.
Przewróciłem kartkę "Opowieści z Narni: Lew, czarownica i stara szafa". Byłem właśnie w trakcie interesującej sceny z udziałem Świętego Mikołaja, kiedy zapukała pani Parker - jedna z opiekunek w sierocińcu, w którym mieszkam, odkąd mnie tu podrzucono.
- Marcus, masz gościa - powiedziała na przywitanie, uśmiechając się do niego trochę nerwowo - Starsza kobieta, która chce się z tobą zobaczyć, mówi, że jest ze szkoły dla utalentowanych dzieci i chce ci zaproponować ci miejsce.
- Gdzie jest? - spytałem spokojnie, mając też nadzieję, że jest sama.
- Jest za drzwiami twojego pokoju.
- Może pani ją wpuścić - mruknąłem. Miałem nadzieję, że nie będzie towarzyszył jej lekarz z wariatkowa. Wokół mnie często działy się rzeczy trudne do wytłumaczenia. Trudno było wyjaśnić opiekunkom, że nagłe zmiany kolorów ubrań mnie również irytowały. Do mojego pokoju weszła kobieta wyglądająca na dość surową, była ubrana w strój urzędniczki.
- To ten chłopiec? - zapytała szorstko, uważnie skanując mnie wzrokiem.
- Owszem - odpowiedziała pani Parker - Z nim jest najwięcej kłopotów. Nie chodzi mi o oceny, bo Marcus jest bardzo inteligentnym chłopcem i ma dobre stopnie, raczej o... niewyjaśnione naukowe zjawiska, które się wokół niego dzieją - Oczy dziwnej kobiety zdawały się chcieć przyszpilić mnie w miejscu.
- Rozumiem. Nie sądzę, by te zjawiska były problemem. Czy mogłabym porozmawiać z nim w cztery oczy? - Ostre spojrzenie przeniosło się na panią Parker. Ta, rozumiejąc mój problem, z którego się jej zwierzałem, zgodziła się, by wyglądająca na dość surową kobietę porozmawiała ze mną na osobności - Witaj, chłopcze. Jestem Minerwa McGonagall - przedstawiła się, kiedy drzwi zamknęły się cicho za opiekunką z sierocińca - Uczę w Szkole Magii i Czarodziejstwa w Hogwarcie - Popatrzyłem na nią sceptycznie.
- Nazywam się Marcus Blake. Proszę mi udowodnić, że magia istnieje, bo nie wierzę w ani jedno pani słowo - powiedziałem bez ogródek.
- Rozumiem, że incydenty z twoim udziałem da się wytłumaczyć w inny sposób, panie Blake? - spytała, unosząc brwi.
- Nie bardzo da się wyjaśnić, bo wie pani, że mnie naprawdę irytuje to, że gdy kolor mojego ubrania zmienia kolor lub przedmioty lewitują, mimo że nikt nie przywiązywał do nich przezroczystych sznurków, jak robią to iluzjoniści w cyrku w numerze z lewitacją. Albo ekstremalnie trudną rzeczą do wyjaśnienia jest podpalenie spodni szkolnego chuligana, które nie były nasączone benzyną ani inną łatwopalną substancją - Skinęła głową, wyciągając różdżkę. Miałem ochotę prychnąć na to, ale zanim zdążyłem to zrobić, machnęła nią i wskazała na przybornik stojący na biurku, który w sekundę potem zmienił się we wronę - Co pani zrobiła? - spytałem zaciekawiony i zafascynowany jednoczesnie. Z logicznego punktu widzenia coś takiego było przecież niemożliwe!
- Nazywamy to transmutacją. Zmianę kolorów również do niej zaliczamy. Oczywiście w Hogwarcie poznałbyś również wiele innych dziedzin magii. To - wskazała na przyglądającego jej się paciorkowatym, czarnym okiem ptaka - jest stosunkowo proste zaklęcie. Potencjał sztuki transmutacji jest o wiele większy, o czym oczywiście mógłby się pan przekonać w szkole - Pomyślałem przez chwilę, po czym powiedziałem:
- Przecież zostałem zapisany do Królewskiej Akademii w Londynie. Czy pani sobie wyobraża, że rzucę taką szkołę? Mam dobre wyniki w nauce, nad którymi naprawdę się napracowałem i tylko z tego powodu zaproponowano mi miejsce. Miałbym zmarnować te wszystkie lata wkuwania?
- Oczywiście, może pan kontynuować edukację mugolską i zapomnieć o magii. Chciałabym jednak panu uświadomić, że to pańska jedyna okazja do wejścia w ten świat - Nieco szarpanymi ruchami wyjęła list w grubej kopercie. Oczekująco wyciągnęła rękę z przedmiotem.
- A czy da się kontrolować dziecięcą magię? - spytałem się, zanim podjąłem decyzję o zmianie szkoły. Papier pod moimi palcami był szorstki i wyglądał na drogi, kiedy przyjmowałem wiadomość od pani McGonagall.
- Nie. Prawie każdy czarodziej potrzebuje różdżki, a już z całą pewnością odpowiedniej edukacji.
- Czy były przypadki, gdzie czarodziej lub czarownica odmówiła edukacji w Hogwarcie? - dopytywałem się zaciekawiony.
- Tak. Szkoła nie jest obowiązkowa, część rodziców postanawia samodzielnie szkolić swoje dzieci. Sporym problemem jest jednak to, że osoby niepełnoletnie mogą korzystać z różdżki tylko i wyłącznie w murach Hogwartu i w czasie edukacji.
- Zdarzyła się kiedyś taka sytuacja, że czarodziej lub czarownica próbowali stłumić magię? Co wtedy się działo? - Jej wzrok stał się surowy.
- Kończyło się to wykształceniem czegoś nazywanego obskurusem, a na końcu śmiercią. Najstarszy zanotowany obskurodziciel zginął w wieku dwunastu lat 1927 roku - Po tych słowach i po przeanalizowaniu argumentów za i przeciw postanowiłem przyjąć propozycji edukacji w Hogwarcie. Gdy przeczytałem list i listę przedmiotów potrzebnych do szkoły, spytałem:
- Gdzie mogę to wszystko kupić i czy w świecie czarodziejów można wymienić pieniądze? - Wszystko, czego potrzebujesz znajduje się na ulicy Pokątnej. Zabiorę tam pana. Ministerstwo Magii pokrywa koszty podstawowego wyposażenia szkolnego.
- Co to jest Ministerstwo Magii, czym się ono różni od naszego rządu i na czym polega ich zadanie? - W oczach kobiety błysnęła irytacja zabarwiona... rozbawieniem?
- Ma pan dużo pytań, panie Blake. W związku z międzynarodowym kodeksem o tajności czarodziejów nie powinnam tego panu tłumaczyć, dopóki nie przyjmie pan oferty edukacji.
- Przecież przyjąłem propozycję edukacji w Hogwarcie po przeanalizowaniu argumentów za i przeciw. Bo jak to mówią przezorny zawsze ubezpieczony - Skinęła głową z aprobatą.
- Ministerstwo Magii zajmuje się regulowaniem wszelkich spraw związanych z naszym światem. Sprawuje funkcję sądowniczą, reguluje prawa, dba o bezpieczeństwo i o tajność. O jego istnieniu z wyjątkiem czarodziejów i niektórych mugoli, wie premier Wielkiej Brytanii. Ministerstwo jest zasadniczo niezależnym rządem, mugole na nas nie wpływają.
- Z paroma wyjątkami jak na przykład premier, który wie o świecie czarodziejów?
- Mniej więcej. Innymi wyjątkami są mugole, w których najbliższej rodzinie rodzą się czarodzieje. Małżonkowie, rodzice, rodzeństwo.
- Jakie są konsekwencje w świecie czarodziejów dla osoby, która nie przestrzega prawa?
- Sądzę, że podobne jak u mugoli. Posiadamy więzienie o nazwie Azkaban. Mało kto wychodzi z niego w tym samym stanie umysłu, co wszedł, panie Blake - powiedziała ponuro, patrząc na mnie, jakby chciała mnie ocenić. Starałem się nie okazywać zbytnio dyskomfortu.
- Kiedy może mnie pani zabrać na ulicę Pokątną? - spytałem się, chcąc zmienić temat.
- Jeśli nie ma pan więcej pytań, które chciałby pan zadać natychmiast, to teraz - Wyszedłem z pokoju poinformować panią Parker, że urzędniczka, która ze mną rozmawiała znalazła rozwiązanie mojego problemu.
- Pani Parker, rozmawiałem z panią McGonagall. Powiedziała, że pracuje w szkole dla utalentowanych, która pomoże mi z tym dość uciążliwym kłopotem. Po rozważeniu argumentów za i przeciw lepiej byłoby dla mnie, żebym to kontrolował. Powiedziała, że szkoła pokrywa koszty wyposażenia potrzebnego do szkoły. Czy będę mógł pójść na szkolne zakupy z panią McGonagall? - Pani Parker popatrzyła na mnie ze zrozumieniem, bo doskonale wiedziała, że jest dla mnie bardzo dużym problemem tłumaczenie się innym opiekunom, dlaczego mam inny kolor ubrania.
- Dobrze, możesz iść, ale masz być na czwartą trzydzieści z powrotem - Poszedłem do mojego pokoju i poinformowałem panią McGonagall, że opiekunka zgodziła się, abym poszedł z nią na zakupy.
Gdy wyszliśmy z sierocińca, pojechałem z panią McGonagall autobusem miejskim do centrum Londynu, gdzie poprowadziła mnie do pubu znajdującego się między starym sklepem z płytami gramofonowymi a wielką księgarnią. Przez całą drogę dyskretnie obserwowałem ją i nie mogłem zdecydować, czy czuję podziw, czy niepokój. Jej surowa twarz nie złagodniała ani na chwilę. Bystre oczy uważnie studiowały otoczenie i wydawały się być w stanie przejrzeć ściany na wylot.
- To Dziurawy Kocioł - oznajmiła sucho, wchodząc do środka. Wewnątrz nie było tłoku, ale każda z obecnych osób miała ma sobie dziwaczne ubrania. Pani McGonagall zdawkowo witała się, z niektórymi mijającymi nas ludźmi, którzy wydawali się pasować do niej jak pięść do nosa.
- W jaki sposób mamy się dostać na ulicę Pokątną? Przecież to pub. Wiem, że są w nim czarodzieje i czarownice, ale w jaki sposób ma to zaprowadzić nas do celu? - spytałem sarkastycznie panią McGonagall - Niektóre rzeczy mają więcej niż jedną funkcję, panie Blake.
- Czyli pub też jest przejściem? Zgadza się? - Zachowała wymowną ciszę - Więc można się dostać przez zaplecze?
- Jeśli używa pan sarkazmu wobec nauczycielki, na pewno może pan również wydedukować odpowiedź.
- Czyli przez zaplecze pubu znajduje ta ulica? - Nie odpowiedziała, pokonując ostatnie kilka metrów do tylnych drzwi, aby wyjść na podwórze. Wyciągnęła różdżkę. Gdy stuknęła różdżką w cegłę w murze, byłem kompletnie tym zaskoczony, jak duży jest czarodziejski świat. Żałowałem wtedy, że nie mam dodatkowych par oczu, bo te wszystkie sklepy przyciągały moją uwagę - Gdzie idziemy najpierw? - spytałem zaciekawiony tym, co dokładniej kryją poszczególne sklepy.
- Po twoje pieniądze - Podeszliśmy więc do najwyższego budynku, który według mnie wyglądał jak pałac Wersalu, bo prawdopodobnie jest wykonany cały z marmuru. Jak już chcieliśmy wejść do budynku, zauważyliśmy wychodzącego ogromnego mężczyznę z długimi włosami z równie długą brodą. Towarzyszył mu zielonooki chłopiec w okularach i z czarną czupryną - Hagridzie - przywitała się Minerwa. Z jej głosu zniknęła ostra nuta, którą słyszałem, kiedy zwracała się do mnie. Skrzywiłem się na to odkrycie delikatnie, bardzo nie chcąc dać bardziej poznać po sobie, że nie podoba mi się to. Jednak zza sklejonych taśmą okularów uważnie obserwowały mnie oczy chłopaka w moim wieku. Odwrócił głowę, kiedy przyłapałem go na patrzeniu na mnie i z lekkim zaskoczeniem zauważyłem, że ma na sobie zwykłe ubrania.
- Co za spotkanie, pani psor. Co panią tutaj sprowadza? - spytał się ogromny mężczyzna nazywany Hagridem. Pani McGonagall oszczędnym ruchem mnie wskazała.
- Wprowadzam mugolaka. Rozumiem, że ty również? - spytała z uprzejmością, chociaż jej ton wskazywał, że doskonale znała odpowiedź. Wymowne spojrzenie na błądzącego wzrokiem chłopca również.
- Tak. Nazywa się Harry Potter - powiedział z widoczną dumą. Harry Potter nerwowo poprawił okularu na nosie.
- Ach, pan Potter - powiedziała. Z irytacją zauważyłem, że ostrzejsza nuta się nie pojawiła - Hagrid odpowiednio się panem opiekuje?
- Tak. Tak myślę - wykrztusił.
- Jestem Minerwa McGonagall, będę waszą nauczycielka w Hogwarcie - Harry skinął głową, a jego oczy zabłysnęły zza szkieł.
- Też do Hogwartu? - spytałem się zainteresowany. Odchrząknął.
- Tak. Pierwszy raz. A ty, eee...? Jak się nazywasz?
- Jestem Marcus Blake - Pokiwał głową - Jasne - wymamrotał niezręcznie.
- Yyy... Gdzie się wybierasz najpierw?
- Wybieramy się najpierw po książki - powiedział Hagrid, ratując Harry'ego z dość niezręcznej sytuacji, w której się znalazł.
- Tak, po książki - przytaknął nieco zbyt gorliwie, aby zabrzmiało to naturalnie - A ty?
- Po pieniądze, bo nie mam czym zapłacić - Powiedziałem, stwierdzając fakt. Harry skrzywił się ze współczuciem i zrozumieniem, jakby doskonale wiedział, w jakiej sytuacji jestem. Patrząc na za duże, stare ubrania uznałem, że może rzeczywiście mnie rozumiał.
- Hagridzie, powinniśmy już iść. Do zobaczenia panie Potter. Chodź, panie Blake - Gdy weszliśmy do banku byłem kompletnie zaskoczony i zdziwiony, jakie stworzenia w nim pracują.
- Co to za stworzenia?
- Gobliny.
- Czy one współpracują z czarodziejami?
- Można tak powiedzieć.
- To czarodziej jest szefem czy goblin?
- To skomplikowane, panie Blake. Relacje naszych gatunków są skomplikowane i pozna je pan w Dziejach Historii Magii - Podeszliśmy do okienka, gdzie goblin chyba na nas czekając, powiedział:
- Słucham?
- Jestem Minerwa McGonagall z Hogwartu - powiedziała, wyjmując list - Chciałabym wypłacić pieniądze z funduszu dla uczniów bez rodzin. Oto list uprawniający.
- Rozumiem - powiedział goblin - Gornak! - krzyknął do goblina z czarnymi oczami - Zaprowadź państwa do krypty numer osiemset siedemdziesiąt cztery - Uważnie obserwowałem niezadowoloną istotę, mierzącą nas zirytowanym wzrokiem.
- Tędy - burknął, wskazując drogę. Na chwilę zawahałem się, ale pani McGonagall nie miała podobnych problemów. Gornak gwizdnął i jak jakiś pies przybył wózek bankowy, do którego wsiadła.
- Masz chorobę lokomocyjną? - spytała niespodziewanie nauczycielka.
- Nie - odpowiedziałem zaskoczony tym pytaniem. Okazało się, że pytała, dlatego, że wózki bankowe jechały z dość dużą prędkością. Widząc prawie niewzruszoną twarz profesor McGonagall, również robiłem co w mojej mocy, aby nie pokazać, że w jakikolwiek sposób podróż ma na mnie wpływ. Przy skręcie jednak z czyichś ust wyrwał się wyjątkowo upokarzający pisk i miałem bardzo niemiłe wrażenie, że należał do mnie. Wychodząc z wózka nauczycielka dłonią wygładziła zaczesane w ciasny kok włosy i poprawiła ubranie. Gestem pokazała mi, żebym zaczekał.
- Rok? - mruknął goblin, podchodząc do dziwacznych drzwi.
- Pierwszy. Cała wyprawka - Goblin nie dał znać, że usłyszał. Gdy goblin przesunął palcem po drzwiach skarbca funduszy szkolnych. Jak je otworzono zdziwiłem się tym, ile złotych, srebrnych i brązowych monet się tam znajduje. Byłem też kompletnie zaskoczony tym, że nie mają banknotów, aby ułatwić codzienne funkcjonowanie, bo mają bardziej praktyczne zastosowanie niż monety.
- Te monety są z prawdziwego złota, srebra i brązu? - spytałem się goblina. Gornak obejrzał się przez ramię i spojrzał na mnie nieprzychylnie.
- A z czego miałyby być? - Minerwa odchrząknęła.
- Mugole produkują pieniądze z papieru - Gornak skrzywił się, a w jego oczach zatańczyła kpina, ale nie odpowiedział. Do wyciągniętej z większego worka sakiewki zapakował starannie odliczane monety, mrucząc coś pod nosem. Byłem pewny, że usłyszałem takie słowa jak "przeklęte szczeniaki", "aroganccy czarodzieje, którzy nie doceniają ciężkiej pracy", czy "Ile to było sykli?". Zwróciłem się szeptem do McGonagall:
- Chyba ten goblin cierpi na kompleks wyższości. Byłem po prostu ciekawy, a robi on pretensje do czarodziejów, jakby było o co. Zresztą chyba żyje on przeszłością - Profesorka transmutacji popatrzyła na mnie z uniesioną brwią, ale nic nie powiedziała na temat co sądzę o tym goblinie, który niezbyt dobrze sądzi o czarodziejach po słowach, które usłyszałem. To dla mnie było absurdalne czepianie się tak mało istotnych rzeczy. W końcu jestem nowy w świecie czarodziejów i mam prawo zadawać pytania, a ten goblin zachowuje się, jakby miał ołowiany kij w tyłku, połączony z chyba urazą. Gornak wrócił z brzęczącym woreczkiem, który podał pani McGonagall. Szybko zamknął drzwi i wskoczył do wózka, wyglądając na nieco bardziej zadowolonego z życia. Doszedłem do wniosku, że to z powodu pozbycia się nas. Jazda w drugą stronę była równie szalona, co za pierwszym razem. Gdy wyszliśmy z banku, skierowaliśmy się do księgarni po potrzebne podręczniki szkolne, które były bardzo ciekawe zwłaszcza do nauki eliksirów, bo jak byłem w szkole, to naprawdę pasjonowałem się chemią, z której byłem prymusem, więc według mnie eliksiry są prawie chemią w tym dziwnym dla mnie świecie.
Następnie skierowaliśmy się do apteki pana Mulpeppera po składniki eliksirów, które pani McGonagall zamówiła. Ja w tym czasie oglądałem witrynę sklepową, gdzie zauważyłem kości zielonego smoka walijskiego, które były w cenie stu galeonów.
Jak już zrobiliśmy potrzebne zakupy, została mi ostatnia rzecz, a mianowicie różdżka. Poprosiłem moją przewodniczkę, żeby ze mną poszła do sklepu pana Ollivandera. Pani McGonagall usiadła na zużytym krześle w kącie, obserwując mnie bystro, kiedy podchodziłem do blatu. Jak z podziemi pojawił się starszy sprzedawca, gdy tylko podszedłem do blatu.
- Co za niespodzianka! Minerwa McGonagall! Dziewięć i pół cala, jodła, włókno ze smoczego serca, sztywna. Różdżka doskonale się sprawdza, jak za pierwszym razem? - Kobieta potwierdziła skinięciem głowy. Byłem nieco zaskoczony tym, że staruszek wyglądający na ponad osiemdziesiąt lat ma tak znakomitą pamięć. Teraz podniósł wzrok na mnie - Przypominasz mi kogoś, ale to nieważne, przejdźmy do konkretów - Byłem tym zdziwiony, że ten człowiek być może ma pojęcie, kim są moi rodzice. Usiadłem na stołku, gdzie taśma miernicza mnie zmierzyła od stóp do głów, w tym nos.
- Która ręka ma moc?
- Czyli? Bo nie rozumiem, dlaczego pan pyta? - spytałem się.
- Jesteś praworęczny czy leworęczny?
- Jestem leworęczny.
- Zobaczmy... Orzech, włos jednorożca.
- Co mam z nią zrobić?
- Machnij - Gdy tylko machnąłem różdżką, poczułem się głupio. Wyleciały pudełka z półek. Pan Ollivander natychmiast wyrwał mi ją z ręki.
- Dąb, włókno smoczego serca. Próbowałem i próbowałem chyba tak z godzinę i pół, co radowało sprzedawcę, a mnie trochę denerwowało, bo raz niechcący wyczarowałem świnie, a innym razem owce.
- Ale mi się trafił wymagający klient - powiedział do siebie, gdy wyszedł na zaplecze sklepu. Wrócił z bardzo zakurzonym pudełkiem, które chyba miało dwieście lat. To była moja ostatnia nadzieja, jak nie, to nauczę się funkcjonować bez różdżki, bo trzeba jakoś sobie radzić. Ale jak, tego nie wiem.
- Okan i buk, dwanaście i pół cala, giętka, łza cerbera. Bardzo duża moc. Naprawdę wielka. Służy tylko jednemu właścicielowi - Gdy machnąłem różdżką, to z różdżki wyleciał jasnoniebieski promień, który trafił w szybę, zmieniając ją w stado różnokolorowych ptaków, a ja w końcu poczułem, że ta różdżka doskonale pasuje do mnie i przynajmniej wiem, że nikt nie będzie mógł jej używać, a w obcych rękach będzie bezużytecznym patykiem, który może sobie wsadzić do dupy. Profesor była tym zdziwiona, że wybrała mnie naprawdę potężna różdżka, która była cała czarna z elegancką rękojeścią w kształcie głowy kruka.
- Pan Ollivander zna się na różdżkach jak nikt inny - powiedziała, wstając z siedzenia i otrzepując spódnicę. Różdżkarz ukłonił się lekko, przyjmując komplement - Będzie ci dobrze służyć.
- Ile ona kosztuje? - Spytałem zaciekawiony.
- Czternaście galeonów. Dobra cena za doskonałą różdżkę - Zapłaciwszy za podstawowy sprzęt czarodzieja, zapytałem się zmartwiony słowami różdżkarza.
- Pani znała moich rodziców?
- Nie, panie Blake. Nie przypomina mi pan żadnego z moich uczniów o tym nazwisku.
- Ale Ollivander mówił, że kogoś mu przypominam. Tylko kogo? - powiedziałem, stwierdzając fakty.
- U pana Ollivandera różdżkę kupił każdy czarodziej, który tu się urodził. Któryś z pana rodziców był brytyjskim czarodziejem, to by go rozpoznał.
- Czyli który czarodziej mógłby być moim ojcem?
- To mógł być ktokolwiek z pana rodziny - stwierdziła, patrząc na niego z ukosa - Albo nikt - No to pięknie. Nie mam zielonego pojęcia, kto jest moim ojcem ani też matką. Cóż przynajmniej wiem, co powodowało niewyjaśnione naukowo zjawiska wokół mnie. To była po prostu magia dziecięca. Zmieniając temat do rozmowy, bo coś czułem, że ona wymiguje się od powiedzenia prawdy, spytałem się:
- Czy w Hogwarcie są domy?
- Domy? - spytała nieco podejrzliwie - Skąd przyszło panu to do głowy?
- Po prostu zgaduje, że tak jest - W końcu obowiązuje jak w każdej szkole plan zajęć. Inaczej by panował chaos - Spojrzała na mnie w nieodgadniony sposób.
- Dzień przed rozpoczęciem zajęć uczniowie są przydzielani do jednego z czterech domów, a zwą się: Gryffindor, Hufflepuff, Ravenclaw i Slytherin.
- Czym się one charakteryzują?
- Uczniowie Gryffindoru są odważni, żywiołowi i szlachetni. Uczniowie Slytherinu są ambitni, sprytni i braterscy. Uczniowie Ravenclawu są inteligentni, kreatywni i ciekawscy, a Hufflepuffu pracowici, sprawiedliwi i lojalni - wyrecytowała każdy opis równie beznamiętnie, przez co nie mogłem stwierdzić, który z domów był jej ulubionym.
- Czy zdarzały się przypadki antagonistów w każdym z domów jak, w niektórych kreskówkach?
- Zło jest wszędzie, panie Blake. Każdy dom ma kogoś, za kogo się wstydzi.
- Był ktoś taki, który przyniósł najwięcej wstydu? - Zastanowiła się chwilę.
- Każdy przyniósł swojemu domowi hańbę w innym wydaniu. Albo i nie przyniósł - stwierdziła, a w tonie zabrzmiał dziwny ton.
- Czyli trafił się ktoś pokroju Adolfa Hitlera?
- Nie znam zbyt dobrze mugolskiej historii tak, jak większość czarodziejów. Między naszymi światami panuje spora izolacja. Wszędzie znajdą się radykaliści.
- Czyli jest ten świat trochę zacofany? - Pani McGonagall nie odpowiedziała. Gdy wróciliśmy do sierocińca, pani McGonagall zmieniła moje rzeczy, oprócz różdżki w podręczniki do szkoły.
- Czy muszę przypominać, że wszystkie informacje o świecie magii są tajne i nie może pan o tym z nikim rozmawiać, panie Blake? - spytała - O jedenastej z peronu 9¾ na Kings Cross wyjeżdża pociąg Hogwart-Express. Wejście znajduje się w filarze pomiędzy peronem dziewiątym i dziesiątym. Jedna ze ścian jest iluzją.
- Dokładniej, która ze ścian to iluzja?
- Wschodnia. Trzeci filar w prawo po wspięciu się na schody - Gdy dotarłem do swojego pokoju, zacząłem czytać podręcznik do eliksirów, aż zasnąłem.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top