Rozdział 2 - Czym ja ciebie obraziłem, że nazywasz mnie tym określeniem?

Nadszedł czas wyjazdu do Hogwartu. Przez cały ten czas przeczytałem prawie wszystkie szkolne podręczniki, z wyjątkiem Historii Magii, gdzie było głównie o goblinach, co było dla mnie mało interesujące. Nawet najbardziej przełomowe bitwy były bardzo nudno opisane. Prawie zasnąłem.

Dzień przed wyjazdem spakowałem podręczniki i resztę rzeczy potrzebnych do szkoły. Nie spakowałem jedynie gęsich piór, tylko wiecznie pióra z powodów praktycznych, bo komu by się chciało tracić czas na maczanie pióra w atramencie? Na pewno nie mnie. Pożegnawszy się z panią Parker, udałem się na dworzec King's Cross na peron dziewięć i trzy czwarte. Dobrze, że słuchałem bardzo uważnie profesor McGonagall, więc nie miałem zbędnych trudności z dostaniem się na magiczny peron. Tylko z załadowaniem kufra był lekki problem, bo był ciężki jak diabli. Z przyzwyczajenia wolę robić wszystko sam, bo kiedy raz poprosiłem o pomoc, to ten mój pomocnik zepsuł całą moją pracę. Dlatego wolę robić wszystko samemu niż liczyć na kogoś. Jak już znalazłem wolny przedział, otworzyłem kufer i wyjąłem podręcznik do zaklęć, by zabić jakoś czas podróży. Z mugolskiego atlasu geograficznego Wielkiej Brytanii cała droga do szkoły (która mieściła się w Szkocji) powinna zająć pociągiem około siedmiu godzin. Chociaż zazwyczaj czytanie szło mi łatwo i nie miałem problemów ze skupieniem się na tekście. Musiałem przyznać sam przed sobą, że historia magii mnie pokonała. Kiedy po raz trzeci przyłapałem się na odpływaniu myślami i wpatrywaniu tępo w tekst, odłożyłem zdecydowanie zbyt grubą książkę na mały stoliczek przy oknie.

Do niedawna miałem w przedziale towarzystwo: trzy szczebioczące dziewczyny, ale uciekły, jak tylko je grzecznie poprosiłem, aby się przymknęły. Teraz siedziałem sam, ciesząc się, że nikt nie postanowił zająć wolnego miejsca. Mój spokój nie trwał jednak zbyt długo, bo do mojego przedziału ktoś wszedł. Drzwi przedziału odsunęły się z głośny terkotem, a do pomieszczenia wszedł, jak do siebie, chłopiec w moim wieku o przylizanych na żel, jasnoblond włosach i rozglądających się z wyższością szarych oczach.

- Wiesz, gdzie jest Harry Potter? – zapytał. Chociaż nie, brzmiało to bardziej jak rozkaz niż pytanie.

- Skąd mam to wiedzieć? Jak widzisz, nie ma go u mnie w przedziale – powiedziałem, podnosząc wzrok z podręcznika do nauki zielarstwa. Zmierzył mnie wzrokiem, po czym jak gdyby nigdy nic wepchnął się do przedziału, a za nim dwóch tęgich pozostałych chłopców.

- Malfoy. Draco Malfoy – oznajmił głosem, który wskazywał, jak wielki zaszczyt mnie spotkał – A to Crabbe i Goyle. Przypomniał mi się słynny tekst z serii o agencie 007: "Nazywam się Bond. James Bond", który widziałem jak byłem w sierocińcu. Te filmy były odskocznią od uwielbianej przeze mnie nauki chemii i innych przedmiotów.

- Jestem Marcus Blake.

- Blake? Nie słyszałem o takiej rodzinie – stwierdził, marszcząc nos. Jeśli wcześniej był tylko wyniosły, to teraz do tego doszło trochę wrogości.

- Ja o rodzinie Malfoy też nie słyszałem – powiedziałem krótko, stwierdzając fakt. Skrzywił się jeszcze mocniej.

- Jesteś w ogóle czystokrwisty?

- A skąd mam to wiedzieć, wychowałem się w sierocińcu – Odskoczył ku wyjściu.

- Szlama! – parsknął z zaskoczeniem i pogardą.

- Czym ja ciebie obraziłem, że nazywasz mnie tym określeniem? Zresztą dbam o higienę i nie cuchnę szlamem – powiedziałem, ignorując to, co powiedział na mój temat. Szlama? Co to niby jest za przezwisko?

Draco udał, że wzdryga się ze wstrętu.

- Crabbe, Goyle, idziemy. Nie chcę się zarazić szlamem – Czyli jego dość tędzy koledzy są jego ochroną, bo sam by nic nie zrobił. Dobrze, że on i jego obstawa wyszli, bo kusiło mnie, żeby nazwać go od młodego przedstawiciela Hitlerjugent, czyli organizacji partyjnej młodych Niemców za dyktatury Adolfa. Do mojego przedziału weszła pani z wózkiem.

- Coś z wózka kochaneczku? – Chciałem kupić kanapki, ale zamiast zwykłych przekąsek były tam czekoladowe żaby, fasolki wszystkich smaków i inne produkty, których nazw w życiu nie słyszałem. Popatrzyłem na gamę produktów przede mną i poprosiłem o cztery paszteciki dyniowe, co kosztowało mnie dwanaście sykli. Gdy już myślałem, że mam święty spokój do mojego przedziału weszła krzaczasto włosa dziewczyna razem blondwłosym chłopcem o dość pulchnej budowie ciała.

- Nie widziałeś może ropuchy Neville'a?

- Nie widziałem ropuchy. Szukaliście może w innych przedziałach?

- Tak – odpowiedział nieśmiało chłopiec, drapiąc się po karku z zakłopotaniem.

- U mnie na pewno jej nie ma – Dziewczyna po krótkiej chwili przedstawiła się.

- Nazywam się Hermiona Granger.

- Jestem Marcus Blake.

- A ja Neville Longbottom – Hermiona zaproponowała, żebym pomógł im szukać ropuchy. Nie mając nic do roboty, zgodziłem się im pomóc,

bo już wszystkie książki przeczytałem z wyjątkiem Historii Magii, bo naprawdę mi to szło wyjątkowo opornie. Godzinę później natrafiliśmy na przydział, gdzie siedziało dwóch chłopców, a w jednym z nich rozpoznałem Harry'ego.

- Cześć Harry – Rudowłosy chłopiec zrobił zdziwioną minę, że jestem po imieniu z Harrym, a z tego co się domyślałem po rozmowie z Draco, że Potter jest tak jakby gwiazdą w tym dziwnym dla mnie świecie.

- Dlaczego jesteś po imieniu z Harrym? – spytał się rudowłosy chłopiec z zaciekawieniem.

- Widziałem się z nim na ulicy Pokątnej – odpowiedziałem pokrótce.

- Jak się nazywasz?

- Marcus Blake.

- Ron Weasley.

- Do jakiego domu chcesz trafić? – zapytała się Hermiona.

- Obojętne mi to. Ważne bym wyniósł dobre wykształcenie – powiedziałem i miałem zamiar wyjść do swojego przedziału, a tuż za sobą zobaczyłem Draco i jego goryli.

- Kogo ja znowu widzę? Szlamę, jednego zdrajcę krwi – powiedział aroganckim tonem. Po tych słowach Ron wstał ze swojego miejsca.

- Coś ty powiedziałeś, Malfoy? – chłopak wstał już z wyciągniętą różdżką.

- Nie dość, że zdrajca to jeszcze głuchy – zaśmiał się blondyn razem ze swoimi ochroniarzami. Natychmiast zostało rzucone zaklęcie w stronę Malfoy'a. Dziękowałem jednak za to, że tak szybko czytałem książki. W jednej z nich znalazłem przydatne zaklęcie, które postanowiłem użyć.

- Expelliarmus! – krzyknąłem. Różdżki wyleciały im z rąk, a ten krótki pojedynek został zakończony moim sukcesem.

- Co to jest szlama i zdrajca krwi? – spytałem się Rona, który wciąż był wzburzony po słowach Malfoy'a.

- Marcus już ci wyjaśniam: Szlama – powiedział z wyraźną pogardą – to osoba, która urodziła się w mugolskiej rodzinie i według "elity" gorsza od nich. Za to zdrajca krwi to osoba, która broni mugoli, co w przekonaniu niektórych czarodziejów jest hańbą dla nich.

- To jest głupie – stwierdziłem patrząc na chłopaka z uniesionymi brwiami – Praktycznie nic z gadania Malfoy'a nie ma sensu, jak to można być gorszym, według ich wierzenia, tylko przez to, że nie dyskryminuje się innych? – zapytałem, nadal patrząc na chłopaka z niedowierzaniem.

- Też tego nie rozumiem – westchnął kręcąc głową.

- Mam wrażenie, że tacy ludzie po prostu nie są kochani przez rodziców – burknąłem – Boże, żebym tylko ja tak nie skończył. Błagam Merlinie – Rudowłosy zaśmiał się cicho na moją reakcję, wkładając do ust czekoladową żabę.

- Jak będziesz się obracał w dobrym towarzystwie, to też będziesz dobry – stwierdził, a z jego ust wyleciał kawałek czekolady przez mówienie i jedzenie w tym samym momencie – Przepraszam.

- Nic się nie stało – zaśmiałem się cicho, wycierając chusteczką twarz w miejscu, gdzie mnie opluł słodyczem.

Po tej wymianie zdań każdy z nas zaczął rozbić coś w swoim zakresie, przez co w przedziale panowała przyjemna cisza, której nikt nie chciał zagłuszyć. Jadąc wpatrywałem się w okno pociągu, podziwiając mijany krajobraz. Wszędzie można było zauważyć najrozmaitsze drzewa, w oddali znajdowały się góry, które nie były do końca widoczne przez zakrywającą je mgłę. Jedna z rzeczy, którą najbardziej przyciągnęła moją uwagę była niewielka wysepka na środku jeziora z paroma pojedynczymi drzewami. Nie miałem pojęcia dlaczego, ale czułem jak by skrywała jakąś tajemnicę.

Moje rozmyślanie przerwał odgłos pukania i otwierające się drzwi od naszego przedziału. Zza rozsuwanych drzwi wyłoniła się brązowowłosa głowa jakiegoś chłopaka, prócz brązowych włosów, jego oczy miały piękny morski odcień, a na jego szacie można było ujrzeć przypinkę prefekta jak i godło Ravenclawu.

- Zaraz dotrzemy do Hogwartu, polecam przebrać się w szaty – powiedział, uśmiechając się promiennie w naszą stronę, po czym wyszedł z przedziału.

Dojechawszy na miejsce, ubrawszy się w mundurek szkolny wyszedłem z pociągu usłyszałem donośny głos Hagrida.

- Pierwszoroczni tutaj! – Ja, jak i każda osoba w moim wieku poszła za przewodnikiem. Dotarliśmy nad brzeg dużego jeziora, gdzie były już łódki – Po czterech do łodzi, nie więcej! – krzyknął. Siedziałem w łódce z czarnoskórym chłopakiem i dwiema dziewczynami. Wszyscy naraz zamilkliśmy, gapiąc się na wielki zamek. Piętrzył się nad nami coraz wyżej i wyżej, w miarę jak zbliżali się do urwiska, na którego szczycie był osadzony – Głowy w dół! – ryknął Hagrid, kiedy pierwsza łódź dotarła do skalnej ściany. Wszyscy pochylili głowy, a łódki przepłynęły pod kur­tyną bluszczu, która zasłaniała szeroki otwór w skale. Teraz popłynęli ciemnym tunelem, wiodącym najwyraźniej pod zamek, aż dotarli do czegoś w rodzaju podziemnej przysta­ni, gdzie wyszli z łódek na skaliste, pokryte otoczakami nabrzeże – Hej, ty tam! Czy to twoja ropucha? – zapytał Hagrid Neville'a, który sprawdzał łodzie, kiedy wszyscy z nich wy­siedli.

- Teodora! – krzyknął uradowany Neville, wycią­gając ręce. Potem ruszyli w górę wydrążonym w skale korytarzem, idąc prawie po omacku za lampą Hagrida, aż w końcu wyszli na gładką, wilgotną murawę w cieniu zamku. Wspięli się po kamiennych stopniach i stłoczyli wokół olbrzymiej dębowej bramy.

- Wszyscy są? Ty tam, masz swoją ropuchę? – Hagrid uniósł swoją wielką pięść i trzykrotnie uderzył nią w bramę zamku.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top