16. Zegar - Kageyama
Przeszywający ból rozchodził się po każdym zakamarku mojego ciała, a głośny i piskliwy alarm dźwięczał w uszach stając się coraz bardziej nieznośny. Ogarniająca mnie pustka, a tuż po niej ciemność zawładnęły moim umysłem powodując, że jedyne co teraz widziałem to czarne, rozmazane plamy. Otworzyłem powoli powieki przez co momentalnie poczułem pulsujący ból w okolicy skroni i odruchowo dotknąłem czoła wydając z siebie ciche syknięcie.
Pomieszczenie było pokryte nieskazitelną bielą. Jasne, lśniące kafelki, nowe zasłony i pachnąca szpitalem pościel, sprawiała, że powoli zacząłem kojarzyć gdzie mogę teraz być. Przekręciłem głowę lekko w bok, aby uciec wzrokiem od przebijających do pomieszczenia, ostrych promieni słońca, kiedy po drodze napotkałem skupione, szafirowe spojrzenie.
Duże, opuchnięte od płaczu oczy, na które opadały czarne, falowane kosmyki wpatrywały się we mnie z troską zmieszaną z odzyskaną przed sekundą nadzieją. Kobieta szybko zerwała się z miejsca i rzuciła na moją szyję, uwalniając z siebie głośny szloch.
Lekko zdezorientowany i oszołomiony dopiero teraz zauważyłem stojącego tuż za nią mężczyznę. Wysoki brunet ubrany w ciemny elegancki garnitur do złudzenia przypominał mnie, z tym, że wydawał się być o kilkanaście lat starszy. Jego niebieskie oczy również zdawały się być nieco zaczerwienione, tak jak kobiety, która coraz mocniej zaciskała swe dłonie na moich plecach.
— Tobio — wyszeptała — kochanie, tak się cieszę, że się obudziłeś.
Poczułem mocny uścisk na mojej lewej dłoni, która była teraz przykryta ręką barczystego mężczyzny. Spoglądając ukradkiem w jego stronę zauważyłem subtelny uśmiech zdobiący teraz jego zmęczoną twarz.
— Mamo — wychrypiałem — tato?
Przez krótki moment zdawało mi się, że jestem ciągle pogrążony w głębokim śnie, a moi dawno niewidziani rodzice są jedynie piękną iluzją. Jednak gdy tylko ogarnął mnie kwiatowy, delikatny zapach wiedziałem, że wszystko wokół jest prawdziwe. Miła woń była tą, którą czułem codziennie w dzieciństwie wtulając się w pierś swojej mamy. Uścisk na dłoni również się pogłębiał przypominając mi ten przy przybijaniu mocnej piątki ojcu za każdym razem, gdy zawiązałem samodzielnie sznurówki lub zapiąłem guziki zimowej kurtki.
Nie widziałem ich dobre parę miesięcy, a nasz kontakt urywał się zawsze zaledwie po paru minutach rozmowy. Mimo, że w sercu nadal czułem żal, a tęsknota rozdzierała mnie od środka, bardzo cieszyłem się z ich obecności w szpitalu.
Chciałem odwzajemnić matczyny uścisk więc wolną rękę położyłem na jej plecach. Niestety, w chwili dotyku poczułem w niej palące kłucie, które rozchodziło się, aż po same barki. Wolno odsunąłem się od kobiety przybliżając ku sobie źródło bólu. Moja prawa dłoń pokryta była grubą warstwą białych bandaży, pod którymi znajdowała się zmasakrowana przez ogień skóra. Na samą myśl o ostatnich zdarzeniach i obejmujących mnie płomieniach zmieniłem wyraz twarzy na nieco bardziej pochmurny.
— Nie martw się skarbie — uśmiechnęła się brunetka widząc jak bardzo się martwię — lekarze powiedzieli, że poparzenia nie są duże i szybko wrócisz do zdrowia.
— Ale boli jak cholera — syknąłem przejeżdżając palcami po łączeniach bandaży.
— Tobio wyrażaj się.
Oschły i dominujący głos mojego ojca wybudził mnie z amoku na co automatycznie się wyprostowałem. Zawsze był dość surowy i jak widać nawet w takich okolicznościach nie potrafił powstrzymać swojej niemiłej natury. Jednakże, jego chłodny wzrok szybko zmienił się na bardziej łagodniejszy, gdy napotkał karcące spojrzenie mamy.
— Chcieliśmy cię z ojcem przeprosić — westchnęła kobieta wbijając wzrok w swoje lakierowane buty — byliśmy okropnymi rodzicami.
— Synu — zaczął mężczyzna — naprawdę nam przykro.
— Jesteś naszym jedynym dzieckiem. Nie wiem co byśmy zrobili, gdybyś — przerwała, aby zasłonić dłonią usta — gdyby ci się coś stało.
— Wiem, że pewnie nie chcesz nawet nas widzieć, ale proszę wybacz nam.
Rodzice wydawali się być bardzo przejęci i zarazem skruszeni wypowiadając te słowa. Podobnie jak ja, nie byli zbyt dobrzy w okazywaniu swoich uczuć, więc wiedziałem, że to wyznanie i tak kosztowało ich bardzo wiele wysiłku. Nosiłem w sobie jednak ogromny żal. Nie wiedziałem czy będę w stanie kiedykolwiek wybaczyć im to co się stało i być może nigdy nie zapomnę o wyrządzonej mi krzywdzie. Nie mniej jednak dzisiejszego dnia dali mi nadzieje, że tym małym krokiem, będziemy mogli naprawić to co wspólnie zniszczyliśmy. Przed nami rozpościerała się jeszcze długa droga, pełna wielu przeszkód, bólu i łez, lecz wewnętrznie czułem radość i nieopisany spokój. Nasza trójka znów była razem i tylko to się liczyło.
Pokiwałem twierdząco głową w ich kierunku, na co odpowiedzieli lekkim uśmiechem. Zapanowała chwilowa cisza, która jednak nie była niezręczna.
— Słyszeliśmy, że uratowałeś swojego kolegę — powiedział ojciec, lecz matka szybko sprzedała mu delikatnego kuksańca w bok — to znaczy chłopaka.
Nie mogłem uwierzyć, że dopiero teraz przypomniałem sobie o rudzielcu, którego widziałem ostatnio w fatalnym stanie. Serce szybciej mi zabiło, na samą myśl o chłopaku, którego obecny stan najbardziej mnie zmartwił.
— Shōyō?! — krzyknąłem podrywając się z miejsca — gdzie on jest?
— Spokojnie, spokojnie nic mu nie jest — uspokajała mnie czarnowłosa pokazując ręką, żebym pozostał na miejscu — ten chłopak to wulkan energii, a przynajmniej taki był jak z nim rozmawialiśmy — zaśmiała się.
— Co? Rozmawialiście z nim?
— T-tak — ciągnęła dalej — poznaliśmy go parę godzin temu, jak jeszcze spałeś. To bardzo energiczny i sympatyczny chłopak, choć twój ojciec zamienił z nim parę ostrych zdań — spojrzała na męża nie ukrywając rumieńca pokrywającego jej twarz.
— Tak wyszło — zaśmiał się brunet pocierając dłonią kark — musiałem przecież się upewnić, że traktuje poważnie mojego syna. Na szczęście szybko mnie przekonał i uparcie stał przy swoim. Tutaj jesteście akurat podobni.
Kobieta zaśmiała się głośno wymieniając się z mężem zabawnymi komentarzami. Ja natomiast zastanawiałem się co stało się z moimi poprzednimi rodzicami i czy, aby na pewno nie zostali oni podmienieni na lepszy model. Czyżby to wpływ Hinaty tak na nich zadziałał? Chyba nie mam się co dziwić, ten chłopak dostarczał tylko pozytywną energię i naprawdę nie dało się go nie lubić.
— Muszę do niego iść – stwierdziłem powolnie podnosząc się do pozycji siedzącej.
— Dobrze — powiedziała matka odprowadzając mnie do drzwi — on sam bardzo się o ciebie martwił.
Stawiałem drobne kroki, które jednak nadal były bardzo niepewne. Stabilności dodawała mi jedynie dłoń matki podtrzymująca moje przedramię. Korytarz zdawał mi się mierzyć kilkanaście kilometrów zanim dotarłem pod drzwi z numerem 109 i delikatnym pchnięciem dostałem się do środka.
Pomieszczenie z wyglądu niewiele różniło się od tego, z którego przyszedłem. Nudną, bijącą w oczy biel rozświetlała jednak czupryna rudych loków należąca do chłopaka, który siedział na ogromnym, szpitalnym łóżku. Swoje spojrzenie kierował w stronę okna podziwiając padające przez nie czerwcowe słońce. Wydawał się być taki piękny i doskonały. Nawet teraz, gdy połowa jego miedzianych piegów na policzkach zasłonięta była białym opatrunkiem.
Poczułem nieprzyjemne pieczenie oczu, które następnie napełniły się ogromem słonych łez. Zagryzłem dolną wargę zaciskając mocno pięści. Gdy nasze spojrzenia w końcu się spotkały Hinata otworzył szeroko usta, lecz zanim zdążył cokolwiek powiedzieć poczuł już mój ciężar na barkach.
Tonąłem w jego ramionach pozwalając słonej cieczy spłynąć po moich policzkach. Pragnąłem na zawsze pozostać w bezpiecznych objęciach, zaciągając się pomarańczowym zapachem, który mimo szpitalnego zaduchu zdążył opanować całą salę. Jego szczupła dłoń powędrowała na czubek mojej głowy delikatnie masując skórę pomiędzy czarnymi kosmykami.
Było mi wstyd, że to właśnie on teraz musi mnie uspokajać. Jak to się stało, że ten chłopak stał się moim największym oparciem?
— Przepraszam — szlochałem — to moja wina, nie powinno cię tu w ogóle być.
— Tobio — wyszeptał rudzielec — o czym ty mówisz?
Hinata powoli odciągnął od siebie moją sylwetkę, aby spojrzeć na czerwoną, rozżaloną twarz. Jego oczy również były zeszklone, a po ich kącikach spływały drobne łzy. Położył jedną dłoń na moim policzku przejeżdżając kciukiem, aby zmyć z niego mokre ślady.
— To ja cię tam zaciągnąłem, to wszystko moja wina — kontynuowałem obserwując ruchy jego czekoladowych tęczówek.
— Przestań tak mówić — nakazał — ostatnią rzeczą jakiej chce to twoje wyrzuty sumienia.
Shōyō próbował zrobić jedną ze swoich groźnych min marszcząc przy tym brwi oraz kształtny nos.
— Poza tym, pomogłeś mi wyjść.
Mimo, że słyszałem to już od drugiej osoby, wcale nie czułem się jak bohater. Wręcz przeciwnie, targały mną silne emocje, które nie pozwalały uwolnić się od wyrzutów sumienia.
— Nie zostawiłeś mnie tam — ciągnął chłopak.
— Głupku — pokręciłem lekko głową — jak mógłbym cię tam zostawić? Przecież gdyby nie ja nawet nie wszedłbyś na to cholerne ostatnie piętro!
Rudzielec chwycił mój podbródek i gwałtownie przybliżył ku sobie, łącząc nasze usta w pocałunku. Jego usta były przyjemnie miękkie i nosiły na sobie słodkawy posmak. Pieszczota ta była bardzo delikatna i subtelna, dlatego też zadziałała na mnie nad wyraz kojąco. Płacz ustał, oddając miejsce wyrafinowanej i upojnej przyjemności. Ułożyłem dłoń, na jego zdrowym policzku przejeżdżając po nim opuszkami palców. On zaś zachłanniej wbijał się w moje usta pogłębiając pocałunek sprawiając tym samym, że jeszcze bardziej odpłynąłem w krainę rozkoszy.
— Kocham cię Tobio — szepnął unosząc kąciki warg ku górze.
Był to pierwszy raz kiedy Shōyō skradł mi całusa z własnej i nieprzymuszonej inicjatywy. Naprawdę nie wiem czy istniały jakiekolwiek słowa, których mógłbym użyć, aby opisać co czułem w tamtej chwili. Podświadomie wiedziałem, że było to nasze pojednanie, nasza nowa szansa, której tym razem nie zamierzałem zmarnować.
Oderwał nas od siebie krótki kaszel chłopaka, który nastąpił, przy jego dłuższym wdechu. Zakrył dłonią usta i obrócił głowę w przeciwnym kierunku.
— Ej, nic ci nie jest? Zawołać kogoś? — podniosłem prawą rękę, aby złapać go za ramię, lecz bardzo szybko gwałtownie ją cofnąłem czując piekący ból.
— N-nie — wychrypiał Hinata — mam tak odkąd tu jestem, podobno to normalne jeśli nawdycha się tyle dymu — zaśmiał się kierując wzrok na moją opatrzoną dłoń — Tobio twoja ręka!
— To nic takiego, zagoi się — uśmiechnąłem się delikatnie — może nie będzie, aż tak wielkiej blizny.
— Za to ja będę miał! — krzyknął zadowolony podciągając rękaw bluzki, pod którą ukazał się kolejny ogromny plaster owijający jego nadgarstek — podobno wygląda jak błyskawica! Ogarniasz? Będę miał bliznę w kształcie pioruna, nieźle nie? — ekscytował się gestykulując rękami we wszystkie strony.
— Teraz jesteś taki cwany? — droczyłem się — szkoda, że wcześniej srałeś w gacie.
— Ej! Wcale tak nie było — pchnął mnie lekko za ramię — masz szczęście, że jesteś ranny bo bym cię skopał.
Wybuchłem niepochamowanym, głośnym, lecz szczerym śmiechem. Tylko przy Hinacie mogłem czuć się tak swobodnie.
Chłopak uniósł kąciki ku górze odsłaniając rząd białych zębów.
— Ciekawe co by na to powiedział mój ojciec. Słyszałem, że się poznaliście.
— Tak, no — zachichotał rudzielec — nie wiem czemu wyobrażałem to sobie o wiele gorzej — Hinata zniżył swój głos o ton przez co wydawał się bardziej niepewny — twoi rodzice wcale nie są tacy źli.
— Zachowują się całkiem inaczej. Odkąd tu jestem mam wrażenie, że ich podmienili — zażartowałem.
Shōyō również chciał się zaśmiać lecz przeszkodził mu w tym kolejny atak nieprzyjemnego kaszlu. Ten, był jednak o wiele bardziej agresywny i uciążliwy, trwając nieprzerwanie od kilkunastu sekund. Nie było nawet szansy, aby dać chłopakowi złapać choćby najmniejszy kęs powietrza. Jego twarz zrobiła się kredowo blada przybierając kolor szpitalnej sali, z oczu popłynęły strumienie gorzkich łez, a w kącikach ust zgromadziła się gęsta ślina. Po dłuższej chwili napad ustał sprawiając, że jego oddech stał się ciężki, a klatka piersiowa poruszała się w nieregularnym tempie.
— To nie brzmiało dobrze Shōyō — zmartwiłem się łapiąc jego dłoń — lepiej po kogoś pójdę.
— Nie, nie — zaprotestował — powiedzieli, że stale mnie obserwują i jeśli będzie coś nie tak, ktoś się zjawi — rudzielec przerwał wpatrując się w moje oczy — więc, proszę zostań ze mną.
— Zgoda — westchnąłem niechętnie przystając na propozycje — ale najpierw pójdę przynieść ci coś do picia, nawet wody tutaj nie masz.
Chłopak przytaknął mi ruchem głowy i posłał delikatny uśmiech. Wstałem z posłania i podchodząc wolno do wyjścia, jeszcze raz zerknąłem w jego kierunku. Ten widok chyba nigdy mi się nie znudzi, rudowłosy wzbudzał we mnie podziw nawet w tak fatalnych okolicznościach. Chciałbym móc obserwować go codziennie, każdego ranka, popołudnia i wieczora, do końca moich dni. Ja naprawdę, tak bardzo kochałem tęgo małego rudzielca.
Zamrugałem parę razy, gdy poczułem na sobie poganiające spojrzenie. Chłopak odprowadził mnie wzrokiem w stronę drzwi, zanim całkowicie zniknął za śnieżnobiałą ścianą. Podszedłem do automatu stojącego w rogu korytarza i wybrałem dwie butelki wody, które zaraz później spadły do szufladki obok z wielkim hukiem. Usłyszałem cichy głos dochodzący z mojego brzucha, a tuż po nim nieprzyjemne kłucie, które przypomniało mi, że już naprawdę od dawna nie miałem nic w żołądku. Nie zastanawiając się zbyt długo wybrałem pierwszego z brzegu czekoladowego batonika i chwilę później siedziałem już na jednej z drewnianych, ławek znajdujących się w wąskim korytarzu. Delikatny smak kakao rozpłynął się w moich ustach, rozpieszczając przy tym kubki smakowe. Po tak ciężkim dniu, słodycz ta wydawała mi się zbawienna, a zarazem nieosiągalna, dlatego też delektowałem się każdym jednym kawałkiem.
Potrzebowałem jeszcze chwili w samotności, o ile mógłbym ją tak nazwać przy otaczających mnie wielu pracownikach szpitala, czy ciężko chorych ludzi, błąkających się pośród czterech ścian. Mimo panującego gwaru, udało mi się powoli zebrać kumulujące się w głowie myśli. Nadal ciężko mi było uwierzyć, że udało nam się wydostać z płonącego budynku i wyrwać się z objęć mrocznego żniwiarza. Tak niewiele brakowało, aby zabrał nam resztki sił i nadziei, pozostawiając w murach szkoły na pewną śmierć. Wyszliśmy z tego prawie cało, bez większych obrażeń, co wydawało mi się jeszcze bardziej abstrakcyjne i trudne do zrozumienia. Czy to wszystko, aby na pewno nie sen, w którym nie dane mi jest dłużej pozostać?
Schowałem twarz w dłoniach opierając łokcie na zgiętych kolanach. Mój oddech był płytki, lecz pozostawał stabilny, a serce powoli zwalniało swoje tempo wracając do codziennego rytmu. Wydawać by się mogło, że odgłosy dochodzące do moich uszu zamilkły, oddając się pod władzę opanowującej mnie ciszy.
Para kobiet ubranych w lekarskie fartuchy zerwała się z miejsca, w którym do tej pory prowadziły swobodną rozmowę i pobiegła w przeciwnym kierunku. Zdawało mi się czy coś krzyczały?
Sala,
pacjent,
109
Czemu to wszystko brzmi dziwnie znajomo?
Westchnąłem głośno wydychając całe powietrze z płuc. Chyba mi się przesłyszało.
Dopiłem ostatni łyk wody i wstając z drewnianego siedzenia nadal chwiejnym krokiem podążyłem za biegnącymi kobietami. Dlaczego wydawało mi się dziwne, że wpadły one z impetem do sali, w której leżał Shōyō? Dlaczego zaraz po nich pojawiła się dwójka mężczyzn odciągająca mnie od leżącego chłopaka? Dlaczego wskazówki ściennego zegara zatrzymały się gwałtownie na jednej godzinie?
Czy kiedykolwiek dowiem się... dlaczego?
____________________________
Mam nadzieje, że nikogo nie zawiodłam ;(
Przed nami jeszcze ostatni rozdział moi drodzy ♥
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top