5. Daj sobie pomóc
Gdy dojechaliśmy na miejsce, udaliśmy się do biura szeryfa i zaczął mnie przesłuchiwać.
-Więc możesz mi wyjaśnić, dlaczego spałeś w szkolnym składziku?- spytał i patrzył na mnie wyczekująco.
-Pokłóciłem się z tatą i uciekłem z domu- wymyśliłem na szybko. Brzmiało, to dziecinnie, ale wolę skłamać niż powiedzieć prawdę.
-No dobrze, ale ilość rzeczy znajdujących się tam, wskazywała na to że mieszkasz tam dosyć długo- zagiął mnie.
Kurde.
-Po prostu wziąłem dużo rzeczy, bo myślałem że nie wrócę następnego dnia do domu- powiedziałem niewzruszony.
-Ok, a czemu nie było cię wczoraj w szkole? Szukaliśmy cię- oznajmił mężczyzna.
O Boże, już po mnie.
-Nie chciałem iść na lekcje. Musiałem sobie wszystko przemyśleć- powiedziałem z nadzieją, że uwierzy.
-Dobra, a Betty mówiła, że w środę po bójce z Reginaldem Mantle zemdlałeś i obudziłeś się po siedmiu godzinach i wyglądałeś jakbyś miał zaraz zejść- drążył szeryf.
-Tak, to prawda. Dlatego wróciłem do domu i od razu się położyłem- skłamałem. Widząc jego niedowierzanie postanowiłem sprostować.- Byłem bardzo zmęczony, a następnego dnia tata o 11:00 rano, mnie obudził. Byłem na niego tak wściekły, że postanowiłem uciec.
Brawo Jones, nie mogłeś wymyślić czegoś lepszego?
-Dobrze, ale będziemy musieli zobaczyć twój dom- zarządził szeryf.
Serce, zaczęło mi szybciej bić.
-Nie, to nie będzie konieczne- próbowałem wybić mu ten pomysł z głowy.
-Nie Jug. Daj sobie pomóc- powiedział i wyprowadził mnie z biura.
Na korytarzy siedziała Betty cała zapłakana. Postanowiłem do niej podejść.
-Co jest Betts?- podszedłem do niej i objąłem ją ramieniem.
Podniosła głowę, a jej czerwone od płaczu oczy spojrzały na mnie.
-Dlaczego mi, to robisz?- spytała powstrzymując się od płaczu.
-Betty, ja...- zacząłem, ale nie wiedziałem co mam powiedzieć.
-Jug... Mieszkanie w składziku, mdlenie na zawołanie- odhaczyła na palcach.- Co jeszcze przede mną ukrywasz?
Nic nie odpowiedziałem, tylko patrzyłem na nią ze smutkiem i współczuciem. Sam bym ze sobą nie wytrzymuje, a co on musi czuć. Nie chcę jej tak ranić.
-Idę do domu- przetarła oczy, a następnie wstała z ławki i odeszła.
Boże, co ona ze mną przeżywa. Powinna ze mną zerwać, nie zasługuje na mnie. Chyba zakończę ten związek, bo to nie ma sensu. Nie chcę, aby przeze mnie nie sypiała, czy wiecznie chodziła zapłakana. Gdyby była z nami V., to Betts miałaby wsparcie i może nie byłoby aż tak źle, a tak to jest strasznie rozchwiana psychicznie. Właśnie, ciekawe co się stało z Veronicą?
-Chodź Jughead, jedziemy- zarządził pan Keller.
Wsiedliśmy do furgonetki i ruszyliśmy.
Gdy podjechaliśmy pod "mój dom" nogi miałem jak z waty. Nie chcę, aby teraz to wyszło. Błagam ja nie chcę dalej mieszkać z tym palantem, zwanego "moim ojcem".
-O Boże jaki syf- skrzywił się pan Keller, gdy weszliśmy do środka.
-Wiem, tam jest mój tata- wskazałem palcem na kanapę.
-FP?- podszedł do niego szeryf.
Ojciec nie reagował.
Błagam, oby upił się na śmierć.
-FP?- potrząsnął nim lekko.
Dalej nic.
-Czy on nadal żyje?- zaczął sprawdzać mu puls- Kurwa- szepnął do siebie- musimy jechać z nim do szpitala.
-Spoko- westchnąłem zrezygnowany.
Wezwaliśmy karetkę i usiedliśmy w poczekalni.
Zadzwoniłem do Betty, nie wiem nawet po co, pewnie i tak nie przyjedzie.
-Hallo?- usłyszałem jej zapłakany głos w słuchawce.
-Betts, mój tata jest w szpitalu- starałem się opanować lekką radość.
-Dobrze, już jedziemy- odparła i się rozłączyła.
Jedziemy? O kim ona mówi?
***
*Betty Cooper*
Po telefonie od Jughead od razu zbiegłam po schodach na dół do mamy.
-Mamo, FP jest w szpitalu, nie wiem o co chodzi- powiedziałam przerażona.
-FP? Dobrze córcia, już jedziemy- odpowiedziała strasznie przejęta.
Czy ja o czymś nie wiem?
Szybko się ubrałyśmy i weszłyśmy do samochodu.
-Mamo, czemu jesteś taka przejęta?- spytałam.
-Cóż- westchnęła- ja i FP mieliśmy romans w liceum.
-Co?!- krzyknęłam.- A ty nie pozwalasz mi chodzić z Jugheadem? Jesteś żenująca!
-Elizabeth, ty dalej się z nim umawiasz?!- odbiła pałeczkę.
-Tak, i co skoro ty chodziłaś z FP- odgryzłam.
Nic nie odpowiedziała, tylko postanowiła skupić się na jeździe.
Po jakichś pięciu minutach, dojechałyśmy na miejsce, a na krześle w poczekalni, wpatrzony w podłogę, siedział Jughead.
***
*Jughead Jones*
Nagle na odział wparowały Betty i jej matka.
Co tu robi Alice?
Betty usiadła obok mnie przytulając mnie, co odwzajemniłem.
-Martwisz się o tatę?- spytała ze współczuciem Betts.
-Nie. Tak naprawdę, chcę żeby umarł. Nie chcę wracać do przyczepy- powiedziałem z nadzieją, że mnie zrozumie.
-Juggie, nie możesz tak mówić, to twój tata- odparła, patrząc mi w oczy.
-Był nim. Jest już dla skończony po tym jak wybrał nałóg i gang, a nie własnego syna- odparłem bliski płaczu.
-Ogólnie, to nasi rodzice mieli romans w liceum- powiedziała zła.
-Serio? I twoja matka zabrania nam się spotykać?- szczena mi opadła. Jak można być taką hipokrytką?
-Tak, dlatego zamierzam się z tobą spotykać, chociażby nie wiem jakie miały być awantury w domu- cmoknęła mnie w policzek.
Nagle, przyszedł lekarz.
Spodziewałem się dla wielu osób najgorszego, ale dla mnie najlepszego.
-Czy są tu jacyś krewni Forsythe'a Pendlentona Jonesa?- spytał lekarz, lustrując nas wzrokiem.
Serio?
Czy chociaż raz nie może pójść tak jak ja chcę?
-Tak, jestem jego synem- oznajmiłem z obojętnością.
-Może pan go zobaczyć- zaproponował lekarz.
-Nie, dziękuję- powiedziałem, a następnie wstałem z miejsca.
Już miałem wychodzić, ale nagle ktoś złapał mnie za rękę.
-Czemu nie chcesz się z nim widzieć?- przejęła się blondynka.
-Nienawidzę go. Po, co mam z nim tam siedzieć?- spytałem już lekko poddenerwowany tą całą sytuacją.
-To pójdę z tobą- zaproponowała Betty. Już chciałem jej odmówić, ale ona pociągnęła mnie za rękę i nim się obejrzałem, już byliśmy w jego szpitalnym pokoju.
-Dzień dobry- przywitała się Betty.
-Kim ona jest?- spytał mnie ojciec zachrypniętym głosem.
-To jest Betty, moja dziewczyna. Gdybyś tyle nie pił i byśmy rozmawiali, może byś wiedział, że mam dziewczynę- powiedziałem oschle na, co Betts szturchnęła mnie w ramię.
-A może gdybyś ze mną porozmawiał, to mielibyśmy normalną relację?- próbował się odgryźć.
-Nie tato. Ty jesteś winny, bo gang i picie są dla ciebie ważniejsze niż własny syn!- krzyknąłem.
-Jeżeli, to cię pocieszy, to trafię do ośrodka leczącego uzależnienia, a ty trafisz do rodziny zastępczej- oznajmił.
-Super!- powiedziałem sarkastycznie i wyszedłem.
Chciałem się zamknąć w kabinie i wypłakać, jednak Betty mnie dogoniła i zatrzymała.
-Wróć do niego. Porozmawiajcie- grzecznie prosiła, a w jej oczach pojawiły się łzy.
-Betty... kocham cię, ale nie mogę. Nie chcę z nim rozmawiać, wkurzył mnie- oznajmiłem patrząc głęboko w jej oczy. Wyrwałem się z uścisku i skierowałem się do toalety, gdzie mogłem dać upust emocjom.
Zamknąłem się w kabinie i momentalnie po moich policzkach zaczęła spływać krew.
Dlaczego on mi, to robi? Dlaczego nie umie przyznać się przed samym sobą? Dlaczego jest takim tchórzem?
Te pytanie kłębiły się w mojej głowie.
Oparłem się o ścianę kabiny i zjechałem na podłogę.
Następnie, wyjąłem żyletkę i wiadomo co robiłem.
Jakoś mnie, to uspokaja i pozwala zapomnieć o całym świecie. Dobrze, że Betty o tym nie wie, bo by się załamała i zaczęła traktować mnie jak małe dziecko.
Powinna mieć mnie w dupie, nie zasługuje na mnie.
***
Hejka!
Nudzi mi się, więc postanowiłam napisać kolejny rozdział.
Jak wam się podoba?
Do następnego!
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top