~8~
Pov. Neil
Z ogromnym trudem rozchyliłem rano powieki, które zdołałem zmrużyć na niespełna godzinę. Czułem, jak napięcie buzuje w moim ciele. Jak paraliżujący stres i ekscytacja w jednym płynie w moich żyłach i pali je żywym ogniem.
Świt jeszcze nie wstał, spoglądałem przez okno z widokiem na pola i staw na dalszym planie. U mojego boku leżał Todd, wtulony z policzkiem na mym nagim torsie. Czułem na sobie jego równy oddech i ciepłe ciało ubrane w piżamę z flaneli. Spał spokojnie, wykończony wczorajszym wieczorem. Musiałem wstać i pojechać do teatru, gdzie od rana miały być robione ostatnie przygotowania i próba generalna.
Wyplątałem się z białej pościeli i zrzuciłem z siebie piżamę, wciągając potem na siebie ciemnozielony sweter i brązowe spodnie.
- Idziesz? - usłyszałem cichy, zaspany głos Todda, który był teraz znacznie niższy niż w ciągu dnia. Kiwnąłem twierdząco głową. Usiadłem na jego łóżku i pocałowałem go w czoło.
- Idź jeszcze spać, Toddie. - blondyn mruknął na to delikatnie.
- Do zobaczenia wieczorem. - powiedział, gdy stałem już w progu drzwi.
- Do zobaczenia.
Zamknąłem drzwi najciszej, jak potrafiłem. Czułem ucisk w żołądku. Byłem podekscytowany i adrenalina niosła mnie do przodu. Jednak wciąż, oszukałem wszystkich. Przyjaciół, Todda, ojca, Keatinga. Czułem się jak przestępca, ale to było w imię marzeń, więc czy faktycznie było aż tak złe? Wszyscy myśleli, że ojciec zgodził się ostatecznie na mój występ. Ojciec sądził, że posłucham i nie zagram w sztuce. Tymczasem ja podjechałem rowerem pod budynek teatru.
***
Kobieta od charakteryzacji pudrowała moją twarz. Moje wnętrzności zaciskały się z nadmiaru emocji, które wzmagały odgłosy ludzi za kurtyną. To była moja wielka chwila, spełnienie najskrytszych marzeń. W końcu uderzono trzeci gong, a reżyser powiedział, że czas wyjść na scenę. Tak więc wystąpiłem zza kulis wraz ze współgrającą ze mną rudawą dziewczyną.
Stałem tam, a dwa duże reflektory oświetlamy mnie i drugą aktorkę. Krew w moich żyłach buzowało dziko, napędzając mnie do działania. Do bycia jak najlepszym. Widziałem twarze moich przyjaciół, pana profesora i mojego chłopaka. Pomyślałem wtedy, że być może są ze mnie dumni. Promieniałem. Przez chwilę czułem się prawdziwie szczęśliwy. Grałem w sztuce, patrzyli na mnie przyjaciele, patrzyła na mnie moja miłość, Todd. Po wszystkim miałem z nim uciec, tak jak to sobie ustaliliśmy tego zimnego poranka, gdy leżeliśmy w śniegowej zaspie, paląc papierosy. Nic mnie tu już nie trzymało, mogłem uciec jak najdalej stąd, byleby pozostać z tym chłopakiem.
Ta euforyczna chwila nie potrwała jednak długo. Runęła razem z wejściem na widownie mojego ojca. Przez chwilę zapomniałem, jak się oddycha, czując bolesny nacisk na moją klatkę piersiową. Jego mina była pełna niezadowolenia i wręcz zniesmaczenia. On był zimny w sercu, a to zimno malowało mu się na twarzy. Jednakże przedstawienie musiało trwać, nieprzerwanie. Dlatego wcielałem się w swoją postać do ostatniej sekundy spektaklu, robiąc dobrą minę do złej gry, aż do ostatniego ukłonu. Potem rozpoczął się istny horror.
Szedłem posłusznie za ojcem, niechętnie ignorując powszechne gratulacje. Czułem się pusty. Pusty, nawet gdy dopadł mnie Charlie, aby poklepać mnie po ramieniu, gdy kapitan uścisnął mnie ciepło. Byłem pusty, gdy w moje ramiona wpadł Todd. Czułem tylko, że rozpadam się w jego objęciach jak rozbita porcelana.
- To było wspaniałe... Jestem z ciebie dumny.- szepnął, ale jego słowa zagłuszał tłum i krzyk mojego ojca, który kazał mi iść. - Kocham cię. - dodał. Od razu potem silna dłoń rodzica, zacisnęła się moim ramieniu i odciągnęła mnie do prosto do samochodu.
***
"Pójdziesz do szkoły wojskowej, a potem zostaniesz lekarzem", te słowa odbijały mi się od czaszki. Nie powiedziałem im, co czuję. Może gdybym to zrobił, nie zdecydowałbym, tak jak zdecydowałem. Nigdy nie byłem tak zrezygnowany, tak beznadziejny.
Czekałem aż domownicy usną, stając przy otwartym oknie. Na mojej głowie spoczywał wianek, element kostiumu Pucka. Tego dnia byłem bohaterem tragicznym, żyjącym nędznym życiem, które miało mieć tak samo przykre zakończenie. Zimny wiatr przeszywał nagą skórę, a ja byłem wykończony. "Kocham cię", byłem niemalże pewien, że usłyszałem to od Todda. Głupi byłem, nie odpowiadając mu na to, tymi samymi słowami. Kochałem go, najszczerszym uczuciem.
Usiadłem przy biurku, odpaliłem małą lampką i wyjąłem z kieszeni płaszcza papierosy, zapalając jednego. Przede mną leżała czystą kartką papieru, w trzęsącym się ręku trzymałem pióro. Długo tak siedziałem, nic nie pisząc, aż w końcu musiałem zacząć to robić. To było ogromnie dziwne, pisać list pożegnalny. Jedyny list, jaki kiedykolwiek napisałem do Todda. Pierwszy i ostatni. Odłożyłem pióro i kartkę włożyłem do koperty. Na odwrocie napisałem godność adresata, a następnie złożyłem pocałunek na papierowym przedmiocie, który zostawiłem potem na łóżku, obok swojej torby. Ostatni raz spojrzałem na swój pokój, w którym i tak nie lubiłem przebywać. Zszedłem na dół, do piwnicy, gdzie znajdował się gabinet ojca. Przekręciłem klucz od szuflady w biurku, otworzyłem ją powoli, żeby przeciągnąć chwilę. Oto był on. Zawinięty w białą ścierkę pistolet. Odkryłem broń, która zaczęła lśnić trupią czernią w świetle słabej lampy. Przeładowałem magazynek. Nie miałem już dokąd uciekać, było za późno na wszystko. Za późno by mnie ocalić. Przyłożyłem chłodną lufę do skroni. Moje ręce trzęsły się przeraźliwie, serce waliło tak mocno, że mogło za chwilę wyskoczyć z mej piersi. Byłem przerażony, a jednocześnie tak bardzo pusty w środku. Ostatkami mętnych myśli, łudziłem się, że przyjdzie tu ktoś teraz i mnie uratuję, ale tak się nie stało. Nikt nie miał pojęcia. Zamknąłem oczy.
- Przepraszam, Toddie. - powiedziałem do siebie, a potem policzyłem do trzech, następnie naciskając na spust.
jeszcze epilog
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top