Rozdział 8.5 Więzień na wolności

W sumie można to traktować jako dodatek, ale trochę przybliża nam osobę jaką jest główna bohaterka.

_______________

~Czarny Delfin
Cela dzielona numer 84
Czwarty miesiąc odsiadki więźnia numer 10087
Wczesny ranek~

Liliana's pov

Miałam wszystkiego dość.
Było mi obojętne co się dalej stanie, a przede wszystkim nie miałam już zbyt wiele do stracenia.

A pewna mądra osoba powiedziała by nigdy nie doprowadzać człowieka do stanu, w którym jest może zrobić wszystko i nie ma żadnych zahamowań.
Właśnie ja nic więcej już nie stracę, a chcę jedynie patrzeć jak świat płonie.

Ten dzień zaczął się jak zwykle.
Nikt niczego nie podejrzewał, żaden strażnik, nikt.
Mój plan był przemyślany.
Wszak miałam bardzo dużo czasu na dopracowanie szczegółów, więc co zawiodło?
Porywanie się z motyką na słońce.

Już chwilę po moim lekkim ogłuszeniu klawisza, wyminięciu zdezorientowanych współwięźniów i wystrzeleniu dzidy na korytarz, rozległ się alarm.
Alarm tak głośny, że słyszeli go zapewne 30km dalej od więzienia.

A ja biegnę korytarzami, które właściwie widzę pierwszy raz.
Wszystko dzięki opasce na oczach, którą ma zawsze każdy więzień, wyprowadzany z celi/izolatki.

Biegłam na ślepo, wpadłam na zamknięte kraty. Cofam się. Wybieram inny korytarz.
Czuję na karku oddech strażników. Słyszę wściekłe psy, puszczone za mną w pogoń. Słyszę odbicia militarnych butów na podłodze.
Przyśpieszam.
Ostatni korytarz.
Moja nadzieja.
Ślepa uliczka. To koniec.
Odwracam się.
Odchodzę od ściany na 4 kroki by mieć trochę miejsca, bo nadciągają strażnicy.
Około 15 uzbrojonych mężczyzn.
Mają pałki, pistolety, hełmy, tarcze, kewlary, paralizatory.
Jak kurwa miło.

Jeden z nich podchodzi, udaje mi się go ogłuszyć.
Teraz podchodzi dwójka, reszta obserwuje.
Chcą się ze mną pobawić i ja to wiem.
Zabieram leżącemu klawiszowi pałkę i bronię się przed kolejną dwójką.
Kiedy znudziło im się oglądanie jak odpieram ataki, zaatakowali całą grupą.
Próbowałam z nimi walczyć.
Skończyłam szarpiąc się z nimi, by wyswobodzić się z uścisku.
Skończyłam w parterze osłaniając głowę przed ciosami.
Skończyłam leżąc pod jednym z mężczyzn.

Skończyłam nieprzytomna.

Obudziłam się w kaftanie, wisząc równolegle do podłoża, półtora metra nad ziemią, na łańcuchach.
Cela była ciemna, zimna, wciąż jakimś cudem duszna, przez co nie mogłam oddychać. Słyszałam gdzieś piszczenie szczurów.
Łańcuchy coraz bardziej wżynały się w moje ciało, kręciło mi się w głowie, myślałam, że się porzygam.
To było najgorszy tydzień mojej odsiadki.
Tydzień, po którym przez najbliższy czas będę miała koszmary, a kaftan stanie się moim przyjacielem na bardzo długi czas.
Tydzień, który doszczętnie zniszczył moją wolę walki i uświadomił mi, że jestem słaba.
Tydzień, który uświadomił mi, że jestem nikim, niczym.
Tydzień wystarczył by zrobić ze mnie potulnego więźnia i ich marionetkę...

... Tydzień udawania, że te wszystkie tygodnie nie są wielkim kłamstwem.

Człowieka nie da się pokonać, rozumiecie?!

Nigdy mnie nie złamiecie.

Będę wolna.
Obojętnie jak, ale nie poddam się kurwa.

Zagryze wszystkie gończe psy jakie za mną wyślecie.
Będę walczyć dalej.
Bo od zawsze musiałam walczyć o swoje życie.

Zabij albo daj się zabić i tu nie ma miejsca na zabawę.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top