Rozdział 9

rozdział 9;
zimą spotkasz czasem kwiecień

                  — Przysięgam, nie jestem szalony! — Wrzasnął jak opętany, rzuciwszy wzburzony ręce w powietrze na krzywy wzrok Alizée.

— Kenneth, czy ty siebie słyszysz? — Chwyciła za dzbanek z wrzątkiem, aby napełnić dwie filiżanki z kawą. Postawiła je na stole, tuż obok cukierniczki i małego kartonika mleka na białym obrusie z drobnymi kwiatuszkami. Usiadła naprzeciwko przyjaciela, łyżeczką zamieszała w filiżance nim wznowiła swój wywód. — Opowiadasz niestworzone rzeczy i jeszcze w to wierzysz. Zdajesz sobie sprawę, ile osób łazi po Seillans? To normalne, że ktoś idzie za tobą, naprzeciwko czy jeszcze po drugiej stronie ulicy.

— To nie to samo, Boże Święty, Alizée! — Pokiwał głową na boki i wstał gwałtownie od stołu. — Odkąd... Kurwa, jak ja mam ci to powiedzieć? Nie da się tego opisać!

— Cholera, o co ci chodzi? — Uniosła brew.

— Jestem świadkiem morderstwa! — Wykrzyczał. — Kilka tygodni temu, widziałem jak typ zajebał drugiego. Posiekał go nożem. Do tego mnie widział, patrzył mi się prosto w oczy zanim sobie, kurwa, poszedł! Jestem pewien, że to on mnie śledzi, planuje na mnie naskoczyć. Przez niego wyrywam sobie włosy po nocach: ostatnio, gdziekolwiek nie pójdę, czuję jego obecność. Skurwysyn za mną łazi i nie daje mi spokoju! Nosz kurwa, już wolę, żeby coś mi zrobił, niż się tak czaił.

Alizée tylko na niego patrzyła. Spojrzenie, z którego nie dało się za wiele wyczytać, gdyż było tak zmieszane: szok, niedowierzanie, odmowa, złość, akceptacja. Spuściła go z oczu, przez moment ciężko jej było złapać oddech, próbując sobie to wszystko poukładać. Przygryzała wnętrze policzka, oddychając płytko, a Ken usiadł z powrotem na krześle. Zakryła dłonią usta i zgarbiła, strach górował w jej migoczących oczach nim odważyła się zadać pytanie.

— Ty nie żartujesz?

— A wyglądam, jakbym żartował?

— I nie zgłosiłeś tego? Nigdzie? — Potrząsnął głową. — Cholera... Ken, czy ty zdajesz sobie sprawę z sytuacji? Powinieneś pójść prosto na komisariat!

— Jak? Myślisz, że uwierzą w cokolwiek co im powiem? Obydwoje doskonale wiemy, że kolorowych najłatwiej oskarżyć i zamknąć za klatkami: tu akurat nie potrzeba dowodów.

— Czyli jak ostatni idiota będziesz czekał aż coś ci się stanie? I co wtedy? Czy ty w ogóle myślisz! — Walnęła z otwartej dłoni w stół, aż filiżanki podskoczyły w powietrze i obiły delikatnie o talerzyk pod spodem.

— Dlatego nie chciałem ci nic mówić. Nikomu nic nie mówiłem — sapnął szorstko. Wzrok wbił w obraz wiszący na ścianie tuż nad ich głowami. Niezdolny do utrzymania kontaktu wzrokowego, malunek w brązowej framudze okazał mu się ratunkiem przed konfrontacją. Uważnie obserwował znany sobie pejzaż łąki w środku wiosny: liczne pąki, rozwierające się na majowe słońce niczym fale na zielonej, rozgrzanej trawie; drzewa o mocarnych korzeniach, które widziały już niejedną wiosnę, a za każdym razem hodowały kolejne gałęzie do zakrycia szukających schronienia przed okiem nieba podróżników. Zaiście piękny i spokojny obraz, który na ten moment nie wzbudzał w żadnym z nich spokoju. Wręcz przeciwnie, wydawał się ironiczną próbą do podratowania rozmowy, jednakże żadne słońce ani kwiatki nie poprawią magicznie humoru.

Odważył się ponownie spojrzeć na Alizée, stukającą paznokciami o nakryty, drewniany stół. Zeschnięte usta, zlepione w cienką linie, a gardło zaschnięte od nieudolnego połykania śliny przy każdej próbie wydobycia z siebie czegokolwiek, co nie zabrzmiałoby głupio. No bo, spójrzmy prawdzie w oczy, co wypadałoby powiedzieć przyjacielowi po takiej rewelacji? Zmiażdżona przez niedosyt swojego słownictwa, upiła łyk z filiżanki i przymknęła na moment powieki ozdobione długimi rzęsami. Parsknęła, prawie, że śmiechem, i spytała, czy Ken ma przy sobie papierosy.

Niczym za dawnych lat, zeszli na dół pod liczne okna kamienicy, gdzie rozsiedli się na krótkich i krzywych schodkach, aby wspólnie zapalić. Alizée zdążyła zapomnieć, kiedy to ostatni raz się zaciągnęła, a Kenowi dziwnie się patrzyło na palącą przyjaciółkę, jakby to kompletnie nie pasowało do jej charakteru. Niewiele szumu znajdowało się na ulicy w tym listopadowym po południu: dzieci, niedawno powróciwszy ze szkół, bawiły się ochoczo w śniegu, rzucając w siebie śnieżkami i budując asymetryczne bałwany; ludzie spacerujący po ślizgawym chodniku, żywo dyskutując o nadchodzących świętach; strumień samochodów na czerwonym świetle, w nich pracownicy, pragnący wrócić do swoich domów. A pośród tego wszystkiego oni, Alizée i Kenneth, nie wiedzący, co ze sobą zrobić.

— Dlaczego czuję, jakby świat miał się zaraz skończyć? — Wyjawiła po długiej ciszy, zliczonej dwoma szlugami, trzecim między palcami.

— To moja kwestia — parsknął, aby ją rozśmieszyć, jednak na nic te denne żarciki, gdy w Alizée narastała melancholia. Dziwne słowo, tak bardzo do niej nie pasujące aż się wstydził, że go użył.

— Nie rozumiem, jak tyle czasu nic nikomu nie powiedziałeś i po prostu... Dalej byłeś głupim sobą. Ja na twoim miejscu już dawno bym komuś coś pisnęła, nie potrafiłabym tego w sobie utrzymać. Świadomość, że byłam świadkiem czegoś takiego, wykończyłaby mnie.

— Czyli mam to uznać za komplement?

— Bycie idiotą? — Uniosła jedną brew, z cwanym uśmieszkiem czającym się za filtrem. Ten mały gest od razu rozluźnił Kena.

— Za dużo czasu minęło, abym to teraz zgłosił. Czuję, że tylko zwrócę tym na siebie uwagę, a tego nie chcę.

— Wolisz to przeczekać? — Warknęła, niemal oskarżycielsko.

— To lepsze niż narażenie się. Poza tym, tyle czasu minęło i nic mi jeszcze nie zrobił, a okazji miał co rusz. Może szczęście głupiego mi doskwiera, może Bóg mnie wreszcie pokochał, ale wolę się trzymać tej dobrej passy zamiast zrobić coś głupiego.

— Raczej nigdy cię nie zrozumiem, Kenneth.

— Wzajemnie.

Siedzieli na tych pokruszonych schodkach, wspólnie oglądając pomarańczowe niebo. Słońce chowało się pospiesznie za budynkami, gotowe zmrużyć swe oczyska po chłodnym dniu. Tak rozgrzewający serca widok nie powinien trwać tak krótko. Leniuch jeden, nie może, łaskawie, posiedzieć chwilę dłużej?

Piątek wieczór to najlepszy dzień tygodnia, moment dnia, i to nie dlatego, że wszystko wolno, tylko dlatego, że to idealny czas na libację! Przeginam, to żart, dla nas, ale nie dla Kena. Tuż po skończonej pracy, z uradowaniem udał się do Statchmo: starego, dobrego klubu jazzowego, w którym frekwencyjnie występowała Alizée. Owinęła cały lokal wokół swojego palca od pierwszego dnia, gdy zabłysła swym głosem podczas wieczoru karaoke kilka lat temu. Tego dnia, właściciel padł przed nią na kolana i prosił, aby stała się jedną z wokalistek. A mówiono, że nigdy tak nie błaznował. Z jakże wielkimi łzami w oczach ją pożegnał, gdy się nie zgodziła, a dopiero Ken zdołał ją przekonać do, chociażby, spróbowania.

W sumie, cały jej sukces zawdzięczała jemu i radował się z tego faktu, może nie zawsze, ale często. Nie wspomnijmy jak bardzo się cieszył także z faktu, że wszelaki alkohol dostawał z drobnym rabatem w podzięce za swój wysiłek w postaci kilku słów. Nie narzekał, o nie! Napić się zawsze mógł dzięki temu dobremu człowiekowi i miękkiej woli swojej przyjaciółki. Jakoż dawno nie asystował przy jej występie, łaskaw, postanowił zaprosić Jeffreya. Biedak zapewne czekał na okazję, by spotkać swego idola, a Kenneth nie mógł dać mu ot tak uschnąć. Czekał na niego przed budynkiem, marznąc pod starą lampą na pustej ulicy, pet między zgrzytającymi zębami.

Zerknął posępnie na telefon, pierw sprawdzając godzinę: widząc datę wiszącą nad wyświetlanym czasem, przypomniał sobie o imprezie w weekend, organizowanej przez Meryl. Niby zbiorowisko samotnych, starszych ludzi blisko gwiazdki, popijających wino, słuchających jazzu i dyskutujących o dawnych czasach, jednak nie raz od początku swej kariery brał w tym udział i nie raz świetnie się bawił w tym towarzystwie. Naturalna charyzma, ci powie. Chłód skradał się po karku, zniesmaczony, aż wreszcie dojrzał nadchodzącą z oddali postać. Jeffrey nie zawiódł swoim ubiorem: uczesał się ładnie i założył porządną kurtkę zamiast poszarpanych łachman. Z uśmiechem rozjaśniającym dzień, podleciał ochoczo do Kena i przywitał go dwoma cmoknięciami na obu policzkach; zwyczaj, który Ken osobiście rzadko praktykował, ale nie odmawiał, gdy druga strona tak robiła.

— Długo czekałeś? — Rzucił na jednym tchu, ocierając o siebie zmarznięte dłonie.

— Chwilę — mruknął ledwo i zaciągnął na dowód wpół spalonym papierosem. Widząc, jak Jeffrey wyciąga swoją paczkę, kontynuował. — Poczekaj, w środku można palić.

— To dlaczego palisz na zewnątrz?

— Bo czekałem na ciebie, głuptasie — odparł żartobliwie, z radochą obserwując drobną reakcję Jeffreya, który, pomimo zapewnień, i tak zapalił szluga. Kenneth prędko zauważył, że Jeffrey palił te same co on, lecz postanowił nie zwrócić na to większej uwagi.

— Występ jeszcze się nie zaczął?

— Nie, nie, zacznie za jakieś dwadzieścia minut o ile Alizée zdąży ułożyć włosy.

— Alizée? — Powtórzył z widocznym zdziwieniem.

— Specjalnie ci nie mówiłem, ale to Alizée występuje. Chciałem, żebyś ją poznał, skoro ci o niej opowiadam.

— To zaszczyt — odparł krótko z drobnym uśmieszkiem na swojej bladej cerze. Pomimo tak jasnego uśmiechu, Ken nie mógł nie zauważyć ogromnych worów pod oczami, ciemniejszych od samej smoły. Przez ten detal, twarz Jeffreya przypominała wpół martwą, jak u świeżo zbudzonego trupa; detal, który, mimo, że nie powinien, podobał się Kenowi. Sam siebie nazywał świntuszkiem przez swe zbredne myśli, ale nie potrafił oprzeć się pokusie zmęczonych twarzy. — Tak poza tym, to wszystko dobrze? Wyglądasz na wykończonego.

— Ta, jestem po pracy. Pracuję w radiu RMW: nie praca jest wyczerpująca, prędzej ludzie. Mam taką jedną współpracowniczkę, Meryl, która jest po pięćdziesiątce chyba, a wygląda na siedemdziesiąt. Z niej to kawał gadziny aż się odechciewa wszystkiego, ale ją lubię. — Zdeptał papierosa pod podeszwą. — A ty dalej czegoś szukasz?

— Nie szukam, bo znalazłem: w kinie. Stoję za ladą i sprawdzam dowody przed filmami dla dorosłych.

— W kinie? — Powtórzył ze zmarszczonymi brwiami.

— Na razie wystarczy i jest fajnie, elastyczne godziny pracy i tak dalej. Jak mi się znudzi, to poszukam czegoś innego, ale na początek wystarczy — odparł — mogę nawet spróbować cię wkręcić na darmowy seans.

— Rób tak dalej, a na pewno nie zagrzejesz długo miejsca — parsknął śmiechem. — Skończyłeś? Chodźmy do środka, bo mi ręce odpadną.

Jeffrey owiał wzrokiem wnętrze: wiele ściśniętych między sobą stołów otaczało skromną scenę, gdzie mieścił się jedynie stojący mikrofon i mała orkiestra. Wszędzie panował półmrok, urozmaicony żółtymi, słabymi ledami. Wszyscy obecni palili, tworzyli chmury dymu, jakby był to ich ostatni w życiu pet, a nazajutrz mieli rzucić palenie. Niektórzy głośno rechotali, inni prowadzili ciche rozmowy po kątach: Statchmo tętniło życiem jak co wieczór. Jazzowe dźwięki roznosiły się po sali przy improwizacji pięciu grajków, a ludzie przysłuchiwali się muzykantom z widoczną admiracją między konwersowaniem.

Ken zaprowadził Jeffreya pod bar, gdzie obydwoje zamówili po dobrym drinku, za które Jeffrey obowiązkowo chciał zapłacić pomimo początkowych zaprzeczeń kompana. Wtem, znaleźli sobie pusty stolik, przy którym zasiedli, kurtki rozwieszone na krzesłach, aby kontynuować luźną pogawędkę. Jeffrey jednym uchem słyszał niskie słowa, rzucane z ust czarnoskórych muzykantów w stronę publiczności z wyraźnym, kreolskim akcentem. Basista podrywał panienkę przy frontowym stoliku, która ewidentnie przyszła z chłopakiem, ale to w żaden sposób mu nie przeszkodziło w puszczaniu co rusz oczka czy komplementu, jaką to ona pięknością nie jest.

Światła przygasły, reflektor oświetlił scenę atencją, a goście zaszczycili uwagą piękną i kradnącą twe serce kobietę. Posiadała, jak oni, ciemny odcień skóry, do tego czarne sprężyny sięgające łopatek, które teraz były wpółupięte poprzez delikatny warkocz. Niebieska, wpadająca w szarość sukienka z aksamitu zaznaczała jej kobiece kształty, a rozcięcie od prawego biodra po dół dodawało jej seksapilu, którym nie śmiała się nie obnażać. Jej perlisty uśmiech oczarował całą widownię, ta zamilkła jak za machnięciem magicznej różdżki i zaklaskała na widok swojej faworytki. Brunetka wyszczerzyła się jedynie na zachwyt spowodowany samą jej obecnością. Kto by się nie zachwycał? Była urodziwa, pełna charyzmy i talentu, o którym można było tylko pomarzyć. Drodzy jej przyjaciele rozpoczęli przygrywać wybraną na wieczór składankę. Kobieta tupała swoim obcasem do rytmu i dyskretnie się kołysała, żeby chwilę później jej głos mógł wykonać utwór "Angel Eyes" od Ella Fitzgerald.

Stało się: popadli w trans, polecieli do sufitu i sztampowo obumarli przez niespotykane barwy głosu chère. Tych, co pierwszy raz tu przybyli, dopadł szok. Stali klienci za to przyzwyczaili się do tej rozkoszy dla uszu, jak ambrozji dla kubków smakowych, lecz wciąż podziwiali ten niespotykany dar jakim jest głos bez ani jednej skazy: zachrypnięty, melodyjny i silny. Nawet Jeffrey zamilkł i zapatrzył na Alizée, wsłuchując uważnie w jej ton głosu, na co Ken się tylko uśmiechał, zadowolony z siebie, że przedstawił jej talent kolejnej osobie. Po zaśpiewaniu kilku utworów, Alizée poinformowała gości o przerwie. Zeszła zgrabnie ze sceny, przedarła przez posklejane między sobą stoły, aby dotrzeć do swojego przyjaciela i jego kolegi. Cmoknęła Kena w policzek i uścisnęła dłoń Jeffreya, ochoczo pragnąc go poznać.

— Yannick nie przyszedł? — Spytał Ken, mając zamiar upić łyk ze szklanki, gdy to Alizée mu ją wyrwała, aby samej się poczęstować.

— Nie, pracuje tej nocy. Pewnie się miniemy rano — odparła, skupiając wzrok na jego kompanie. — Jeffrey, tak? Podobał ci się występ? Gdybym wiedziała, że Kenny przyprowadzi tak przystojnego mężczyznę, to bym się trochę bardziej przypudrowała. — Puściła mu oczko.

— Nie trzeba, wyglądasz czarująco — rzekł z uśmiechem, na co Alizée się ucieszyła.

— Jak się nim nie zajmiesz, to ci go ukradnę — mruknęła do ucha Kena na tyle głośno, aby Jeffrey także usłyszał.

— Powtórzę Yannickowi.

— Spróbuj tylko. — Trzepnęła go w tył głowy, po czym dosiadła się do stołu. — A więc, Jeffrey, jako wierna i stara, dobra przyjaciółka naszego Kenny, pragnę postawić kawę na ławę i powiedzieć ci o kilku zasadach, jeśli zamierzasz spotykać się z moim synem.

— Jesteś pewna, że niczego nie wypiłaś? Majaczysz jak pacjentka szpitalu psychiatrycznego — parsknął prześmiewczo Ken, marząc jedynie o przywróceniu Alizée do porządku. Ta to potrafiła czasami odjechać, jeśli chodziło o jego miłosne historie; angażowała się zachłanniej niż on sam, czasami nieświadomie, i nigdy jej o tym nie powie, łamiąc relacje nim zdążą rozkwitnąć. Prędko pogonił ją od stołu zanim naopowiadała więcej bredni; zawstydzony, potarł twarz i uśmiechnął niezręcznie. — Przepraszam za nią. Znamy się tyle lat i dalej nie nauczyła się trzymać języka za zębami.

— Nie szkodzi, zabawna z niej osoba. — Potrząsnął głową. — Wszystkie wykonywane przez nią utwory to covery czy śpiewa też własne?

— Zwykle covery; wprawdzie mówiąc, nie ma za dużego talentu do pisania piosenek. Fakt, umie poczuć rytm, ale sam rytm nie uratuje źle napisanego tekstu. — Zasłonił dłonią usta. — Kurwa, nie powinienem tak mówić. Mi też alkohol pulsuje w głowie.

— Hej, przecież wyrażasz swoją opinię jako utalentowany autor, nie ma w tym nic złego. — Musnął znienacka jego dłoń, której Ken nie ruszył ani milimetr; Jeffrey uznał to za pozwolenie na delikatne chwycenie jej, aby kciukiem krążyć drobne pętle.

— Ale to moja przyjaciółka — ciągnął uparcie. — I nie próbuj znowu zamydlić mi oczu tymi komplementami, bo jeszcze mi ego podskoczy do samego sufitu — dodał naburmuszonym tonem.

— No dobrze, nie będę — odpowiedział niskim chichotem — za to chcę cię do siebie zaprosić.

— Dzisiaj?

— Czyli się zgadzasz? — Uśmiechnął się przebiegle, niczym mały diabełek, którego psoty okazały się sukcesem.

Kenneth rozejrzał się po sali. Wszyscy goście zajęci byli własnymi rozmowami, muzykanci improwizowali nonszalancko jazzowe dźwięki; Alizée można było zobaczyć przy barze, jak namiętnie o czymś opowiadała barmanowi z perłowym uśmiechem. Gdyby zniknął, nawet na moment, nikt by nie zauważył, prawda? W końcu, nie po to skończył osiemnastkę prawie dekadę temu, aby teraz się komuś tłumaczyć. Zerknął przelotnie w rozświetlone oczy Jeffreya, migające z dziwną pasją na każdy jego drobny gest; tak wyczekująco wpatrywały się w jego osobę, czekając na choćby mruknięcie, żeby zaraz stąd odejść.

— Obyś nie mieszkał daleko, bo autobusy już nie jeżdżą.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top