Rozdział 8
rozdział 8;
diabeł zagląda w oczy
Liście w jesiennych barwach opadały z drzew, jak krople deszczu, na nierówny chodnik. Szum wiatru obijał się o okna niedużej sali lekcyjnej, za szybą uczniowie siedzieli w harmidrze. Jeden mówił przez drugiego; przez jazgot wybijał się wysoki głos nauczyciela od hiszpańskiego, języka, którego zmuszeni byli się uczyć. Zawsze ubierał się dziwnie; nosił powyciągane, kolorowe swetry w najróżniejsze wzorki, do tego nigdy nie pasujące kolorystycznie spodnie i oksfordy na długich stopach i tupał nimi głośno, gdy przechadzał się po korytarzach liceum. Wymachiwał dłońmi, przy tłumaczeniu czasowników czasu obecnego, gdyż nawet po sześciu latach nauki, żaden z uczniów nie potrafił ich porządnie używać. Bo po co? Nikomu się ten hiszpański przecież nie przyda.
Ken oparł dłoń o policzek, znużony do reszty, gdy bazgrał długopisem po zeszycie. Rysował jakieś kreski i znaczki, byleby zabić czas. Jak banda gimnazjalistów, mieli przydzielone miejsca, przez co Alizée siedziała po drugiej stronie klasy wraz z Furiną. Szeptały między sobą i chichotały cichutko, mimo, że większość klasy hałasowała naprzeciw zmęczonemu już nauczycielowi. Mężczyzna w podeszłym wieku w końcu usiadł na krześle i wypuścił z siebie głośne sapnięcie. Klasa natychmiast zamilkła, zmieszani nagłą postawą nauczyciela.
— Nie chcecie słuchać? To nie. Ja nie będę mówił do ściany, wystarczy, że mam żonę. Zostało piętnaście minut, dlatego róbcie co chcecie, a na następnej lekcji zrobię test z czasowników.
Po czym zamknął się w swoim świecie, odpalił swój komputerek i zaczął grać w pasjansa: wiedzieli o tym wszyscy, gdyż słyszano głośny dźwięk przekładanych kart. Nie zmartwieni zbytnio tym obrotem spraw, uczniowie wznowili głośne pogawędki o praktycznie niczym aż do dzwonka. Donośna muzyczka przebrzmiała ze starych głośników, w której rytmie Ken spakował swój zeszyt z piórnikiem do plecaka i wyleciał z klasy wraz z tłumem. Dopiero na korytarzu dołączył do Alizée i Furiny, stojących przy szafkach.
— Nie rozumiem po co wybrałam akurat hiszpański — rzekła Furina — mogłam wziąć włoski i nic nie robić.
— Przynajmniej jesteś z nami — odparła Alizée i otworzyła szafkę. Jedynym atutem prywatnej szkoły był fakt, że mieli szafki. Minusem natomiast były beżowo-szare mundurki, które i tak przez wszystkich były pomemłane i rzadko kiedy prasowane.
— Ta, wy jesteście razem. Ja siedzę sam — mruknął, odstawiając swój plecak na ziemię. Mieli akurat okienko, pełną godzinę na nic nie robienie.
— Szkoda, że ten gruby dzieciak już nie przychodzi. Tak się nad nim znęcali, ta grupa patusów, aż rozniosła się plotka, że się powiesił.
— Jak szyneczka — dodała Furina, dostawszy natychmiast kuksańca w ramię od Alizée. — No co?
— Mogłabyś raz na jakiś czas ugryźć się w język — parsknęła, trzaskając drzwiami szafki. — Nie rozumiem jak jeszcze się z tobą przyjaźnimy.
— Bo za bardzo mnie lubicie. — Uśmiechnęła się od ucha do ucha aż zauważono u niej małą szparkę między przednimi zębami. Z torby na ramię wyciągnęła stary fliphone, na którego się uparła, z wieloma naklejkami i wiszącymi koralikami, zrobionymi własnoręcznie. Chwilę popstrykała w klawisze nim spytała. — To co robimy?
— Chodźmy na dziedziniec, chcę mi się palić — zaproponował Ken, na co obie przytaknęły.
Przemierzali korytarz, ciasny, wypchany szafkami po sam sufit. Przeszli przy pokoju nauczycielskim, tuż obok drzwi stała gablota z licznymi nagrodami, które zdobyli przeszli uczniowie, bo obecnie nikomu nie chciało się na tyle poświęcać w dobre imię szkoły. Gdzieniegdzie siedzieli na ziemi uczniowie, rozmawiając żywo o najróżniejszych tematach, takich jak upierdliwi nauczyciele, przyszłe domówki i kontakt do lokalnego dilera z gimnazjum. Podobno sprzedawał tanio towar w dobrej jakości, ale Kena nigdy nie ciągnęło jakoś specjalnie do narkotyków, aby się o tym przekonać.
Wyszli w końcu na okrągły dziedziniec z wieloma ławkami, drzewami w niskich donicach, których liście zbierały się powoli w stos. Jednakże grupa tych młodocianów nie ustała tu długo i zmierzyli w stronę obskurnego przejścia do sali gimnastycznej, gdzie akurat znajdował się kąt palaczy. Jako, że chodzili do szkoły prywatnej, nie mogli jej opuszczać podczas lekcji. Albo należało przeskakiwać przez płot przy boisku, gdzie ostatnio często chodziła ochrona, albo zabijać czas w ciemnych kątach. Usiedli na niewysokim murku, a Kenneth wyjął z plecaka paczkę papierosów. Każdemu rozdał po jednym i podzielili się starą zapalniczką Zippo, którą podkradł ojcu, gdy ten przestał palić. Zadowoleni, że nikt inny nie zakłócał im spokoju, mogli wreszcie zajarać jak prawowici siedemnastolatkowie.
— Zostały dwa — mruknął posępnie. — Kto funduje następną?
— Moja kolej — burknęła Alizée — ale ty pójdziesz kupić. — Wskazała na niego petem. — Wiesz doskonale, że tobie zawsze sprzedadzą, a mnie wypytują o dowód.
— Powiedz, że zostawiłaś go w samochodzie — odparła Furina, nawijając na palec jedno ze swoich blond loków.
— Próbowałam, ale po drugim razie odmówiono mi sprzedaży.
— Nie masz żadnego dzieciaka, żeby nazywał cię mamą? To zawsze przejdzie — zarzucił, spotkawszy się z jej urażonym wzrokiem.
— Istnieją też nastoletnie matki. Na bank pomyślą, że patologia i też mi odmówią.
— W takim razie zostaje Kenny, jedyny z twarzą zmęczonego dwudziestolatka — zachichotała Furina.
— A tobie też odmawiają? — Spytała zaciekawiona Alizée.
— Zależy kto się trafi. Jak właściciel, to wystarczyło z nim trochę pogadać o starym rocku i z chęcią mi sprzedał, proponując nawet zapalniczkę na koszt firmy. Jak się trafi jakiś pracownik, to spyta, ale jeśli właściciel się kręci po sklepie, to powie mu, że nie trzeba — wytłumaczyła, dym wyciekał z jej ust za każdym słowem.
— Aha — mruknęła tylko.
Nim skończyli palić swoje ukochane, śmierdzące i smakujące piaskiem papierosy, jeden z nauczycieli, zapewne wuefista, nakrył ich na kopceniu na terenie szkoły. Zawołał do nich, wychodząc z sali gimnastycznej, każąc im zgasić te pety i podejść do niego. A nastolatki nie byłyby nastolatkami, gdyby nie rzuciły się w bieg w przeciwną stronę. Tak skończyła się ich przerwa na fajkę: pogonią w kryjówkę przed żądnym sprawiedliwości nauczycielem. Postanowili się rozdzielić, każdy w inny kierunek, żeby zgubić tego upartego starucha; w końcu, szybciej się zmęczy szukaniem trójki niż jednej grupy.
Kenneth wbiegł do głównego budynku szkoły, gdzie przebiegł przez korytarz wprost na schody przeciwpożarowe, na które był zakaz wstępu. Delikatnie i cichutko zamknął za sobą ciężkie drzwi, aby przypadkiem nie narobić hałasu. Rozejrzał się i wszedł po schodach na trzecie piętro, a przy ostatnich schodkach zabrakło mu tchu. Na szczycie, oparł ręce o kolana i sapał głośno, gdy to uniósł wzrok na grupę nastolatków, siedzących w kółku i wciągających biały proszek. Parsknął ironicznie pod nosem, przecierając pot z czoła, gdyż pośród nich rozpoznał pewnego młodzieniaszka, z którym nie raz miał na pieńku.
Khalil, tak się nazywał, arab, który nie uważał Kennetha za choćby w połowie araba pomimo jego bardzo arabskiego ojca. Jeszcze w zeszłym roku znęcał się nad Kenem, co doprowadziło do wielu bójek. Od czasu interwencji rodziców i szanownej dyrektorki, sytuacja między nimi się uspokoiła, ale, w końcu, nic nie trwa wiecznie. Wstał z ziemi, aby nieco chwiejnym krokiem podejść do swej niedoszłej ofiary z gniewnym wyrazem twarzy.
— Proszę, proszę, kogo my tu mamy.
— Nic nie widziałem, mam w dupie co robicie. Poza tym, goni mnie nauczyciel i nie wiem, czy zaraz tu nie przybiegnie.
— A w tej bajce były smoki? — Parsknął śmiechem. — Skąd mam wiedzieć, że nie pójdziesz nakablować? Aż cię świerzbią rączki, żeby się zemścić za zeszły rok, co?
— Daj spokój, Khalil, nie mam czasu-
Nim skończył swoje zdanie, Khalil zadał mu cios z pięści prosto w brzuch. Kenneth złapał się za bolące miejsce, natychmiast padając na kolana z zaskoczenia. Ciężko mu było złapać oddech, sądząc przez chwilę, że nastolatek z poprawczaka złamał mu żebro. Serce stanęło mu w gardle na blask składanego noża z brązową rączką. Ostrze niebezpiecznie zabłysło wpół ciemnocie, gotowe poharatać go nie na żarty. Khalil chwycił go za włosy i zatargał na środek ich grupy, której członkowie zdążyli stanąć, patrzeć na niego z chorą ciekawością obrotu spraw.
Rzucił nim o ścianę, by przy nim kucnąć, nóż stale zaciśnięty w dłoni. Ken dostrzegł jego wielkie źrenice; oczy stały się wręcz czarne, jak dwie czarne dziury. Przeszły go ciarki, gdyż nigdy nie widział na własne oczy człowieka otumanionego narkotykiem. Wyglądał jak opętany: bezduszne tęczówki, blada cera, chory uśmiech, drżąca dłoń, którą zbliżył do twarzy Kena, a ostrze nadział na jego podbródek.
— I co teraz? Poszczasz się?
— Ej, Khalil, może ma rację? Chyba drzwi się otworzyły dole — odważył się odezwać jeden z licznych obserwatorów.
— Zamknij mordę! Nie widzisz, że daję mu nauczkę? — Wydarł się, głos zachrypnięty, przyciskając nóż aż poleciała drobna strużka krwi po brodzie. Kenneth nie potrafił niczego z siebie wydusić, choćby nawet poprosić o litość. Strach skradał się po karku, paraliżował go, jak jeszcze nigdy dotąd. Gdyby miał się zmierzyć z Khalilem na pięści... Tego by się nie obawiał, ale pięści naprzeciw noża nie miały żadnych szans.
— Tylko go nie zabij, bo będzie problem — mruknęła jedyna obecna dziewczyna, owijając się ramionami. Drżała co chwilę jakby było jej zimno: same z niej kości, żaden człowiek.
— Jedyny problem to jego gadulstwo. Może odciąć ci język? Wtedy nic nigdy więcej nie doniesiesz. — Chwycił go brutalnie za twarz, otrze oparł o jego usta, panicznie zaciśnięte. Ciałem Kennetha wstrząsnęły ciarki po czubek głowy. Lęk, że wyjdzie z tej sytuacji okropnie pokrzywdzony lub gorzej, martwy. Łzy pchały się do kącików oczy, gotowy na scenę histerii, byleby go ktoś uratował od tego psychola. — No dalej, wysuwaj ten długi jęzor, bo inaczej-
— Co tu się dzieje?! — Zawołał spocony nauczyciel, zdążywszy dogonić Kena aż na drugi koniec piekła.
Khalil przeklął siarczyście, natychmiast odsuwając się od przerażonego na śmierć Kena. Złożył nóż i wsunął go do kieszeni, przepychając się przez spaślaka na schody, a za nim przeleciała grupa zaniepokojonych nastolatków, przestraszona bardziej konsekwencjami niż samym zdarzeniem. Wuefista miał zamiar za nimi polecieć, ale zastraszony Kenneth, który nie mógł złapać oddechu przez nagły atak paniki, stał się teraz priorytetem. Ukląkł tuż przy nim, starając się najlepiej jak potrafił go uspokoić przyciszonym tonem. Lecz nie ważne co się wydarzyło później tego dnia, jutro, czy za kilka lat, to zdarzenie stało się wspomnieniem, przez które Kenneth znienawidził liceum.
Potarł zmęczoną twarz, która niejednego by przestraszyła. Upiór splamiony dawnym życiem, nie człowiek, za to się uważał Ken, gdy przemierzał krzywym wózkiem przez alejki supermarketu. Miał dość wydawania pieniędzy w sklepiku na rogu, gdzie ceny błahych produktów podrożały trzykrotnie. Trzykrotnie! Ta stara baba za kasą za bardzo lubi hajs. Gdyby miał zrobić u niej porządne zakupy na jakiś miesiąc, musiałby żyć na drobniakach do następnej wypłaty, a na to nie mógł sobie pozwolić. No halo, nie przeginajmy!
Zwabiony niczym przez samego diabła, pchało go do alejki z alkoholem. Miał zamiar kupić sobie coś mocnego i zamknąć się w domu na resztę wieczoru, żeby, oczywiście, skończyć butelkę, bo leżeć długo nie może. I, nie, nie nazwałby tego alkoholizmem, tylko powołaniem weny, artystycznym natchnieniem, jeśli łaska. Podszedł do długiego regału z różnymi butelkami, nalepkami, nalewkami, likierami, winami, aż w oczy rzuciła mu się etykietka z napisem Jägermeister. Z jakimże wielkim uśmiechem chwycił butelkę jak za dłoń kochankę i wsadził ją z gracją do wpół pustego wózeczka, by wesoło go popchać w dalsze alejki sklepu.
Niewiele osób robiło zakupy pół godziny przed zamknięciem, dzięki czemu między etażerkami znajdowało się wiele miejsca do swobodnego popylania. Na swojej drodze spotkał, być może, trzy osoby po skończonej pracy, w ciasnych krawatach i wyprasowanych koszulach. Oh, jakże się cieszył, że nie pracował w firmie. Przeglądał pudełka z różnymi kształtami makaronów, żeby znaleźć swój ulubiony, sam w alejce jak sam wielbiciel włoskiej kuchni naprzeciw światu. Gdzieś z tyłu głowy słyszał lekkie kroki, przechodzące tuż za nim, aby stanąć nieopodal i również się zainteresować sporym wyborem makaronu.
Kątem oka zerknął na osobę, lecz nie mógł dostrzec jej twarzy przez długi, czarny kaptur, zakrywający wszystko, czego nie chciał pokazać światu. Chciał, ponieważ osoba miała męską sylwetkę i wysoki wzrost, spowodowany zapewne starymi, obdartymi glanami. Ken wybrał w końcu swój ulubiony makaron i wrzucił go do wózka, aby skierować się do lodówek pełnych mięsa. Za sobą ciągle słyszał kroki, niczym echem w uszach, co powoli powodowało w nim irytację. Stanął przy różnych mięsach, wzrokiem szukając prostej piersi z kurczaka, a nieznajomy stanął znowu nieopodal. Czuł na sobie przeszywający wzrok, gdy sięgał po produkt i wsadził go do wózka, który ostro popchnął do przodu wgłąb sklepu, chcąc się przekonać, czy osobnik go przypadkiem nie śledzi. Może i był w błędzie, zwykły paranoik, ale nie powinno go się winić po ostatnich wydarzeniach.
Z każdym postawionym krokiem, słyszał odgłos swoich butów o brudną i śliską posadzkę, zsynchronizowany dźwięk z odciskiem glanów nieznajomego, czającego się za każdym rogiem. Dreszcz wdrapywał się po karku, wbijał swe pazury od końca kości ogonowej po czubek głowy, czołgał się nieproszony do głowy Kena. Skręcił nagle wózkiem do alejki z ciastkami, próbując znaleźć miejsce w sklepie, żeby się uspokoić. Zerknął przez ramię, ale nie zauważył nikogo poza ochroną, spacerującym po supermarkecie leniwym truchtem. Odetchnął pełną piersią, dłonie się trzęsły; wtem zrozumiał, i to zadziwiająco szybko, że bez alkoholu się dzisiaj nie obejdzie.
Jak torpeda pognał przez pół sklepu prosto do jedynej otwartej kasy, zabójczym tempem wypakował wszystko z wózka, wpakował do siatki i zapłacił kartą, zapominając nawet chwycić za paragon. Niemal uciekł ze sklepu jak ostatni winowajca, niedobry złodziej bez morałów, jednak nie miał czasu tłumaczyć wszech i wobec jak bardzo się obawiał o swoje bezpieczeństwo. Nawet jazda autobusem go nie uspokoiła: wehikuł w połowie pusty, zaledwie garstka osób. Trząsł się na swoim siedzeniu i oglądał uważnie ulice przez brudną od deszczu szybę, same wyschnięte ślady po hucznej ulewie. Nie wiedział już, czy to przez panujący mróz na dworze, czy przez zimny pot, ale drżał i nie potrafił zapanować nad swoim ciałem.
Stale czuł na sobie czyiś wzrok, jak ciężar na swoich barkach, obserwowany gdzieś z ciemnego kąta, ale za każdym razem, gdy się obracał, nie widział nikogo. Narastająca paranoja doprowadziła go w końcu do furii, gdy wyskoczył z autobusu na swoim przystanku i pognał w stronę kamienicy. Ciągał się przez upierdliwą warstwę śniegu, której wciąż nikt nie raczył usunąć z chodnika. Niejeden by się poślizgnął przez chwilę nieuwagi, ale Kenneth za bardzo był skupiony na swoich krokach, aby dać się zwieść bezpiecznie wyglądającej drodze.
Dotarłszy na klatkę schodową, z ochotą zabarykadował się w swoim mieszkaniu, a zakupy niemal rzucił na ziemię. Siedział w całkowitej ciemnicy, słysząc jedynie własny oddech, i nasłuchiwał hałasu. Cisza, cisza, cisza. Nic, tylko cisza, przerywana przez huczne bicie jego serca. Sapnął nagle i potarł czoło. Nigdy nie wierzył w Boga, ale modlił się, aby jego obawy były tylko złudzeniem. Oh, jak panicznie się modlił, cwaniak jeden! Szkoda, że wierzącym nie można się stać w jedną noc.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top