Rozdział 7
rozdział 7;
co z oczu, to z serca
— Spóźniłem się? — Rzucił między sapnięciami Ken, nawołując do Meryl, siedzącej, jak zwykle, skwaszona na obrotowym fotelu z wrzątkiem w kubku, który trzymała gołą dłonią i to nie za uszko. Ken momentalnie zmarszczył brwi po zobaczeniu tego detalu, o który pytał ją bez przerwy, gdy zdarzało jej się w ten sposób pić. Uniosła jedną, chudą brew na drugi koniec czoła i upiła łyk, jak na dowód swojej wytrzymałości. Harde z niej babsko.
— Nie tym razem, ale zgadnij, kto się znowu spóźnił.
Przed nosem wyświetlał się artykuł na stronie internetowej znanej gazety, zarówno fizycznej jak i internetowej, Le Monde. Spory nagłówek krzyczał "Kolejna śmierć z ręki nożownika". Nim doczytał się reszty artykułu, Meryl schowała swój telefon do kieszeni i odstawiła herbatę na stół.
— Tyle czasu i żadnego postępu? — Odwiesił swój płaszcz na wieszak. — W sumie, co się dziwić, ważniejsza jest przerwa na kawę i plotkowanie w radiowozie. Obijają się jak nigdy dotąd.
— Ty se nie myśl, że złapanie mordercy jest takie łatwe. Jak myślisz, dlaczego tyle czasu im zajęło złapanie Jeffreya Dahmera?
— Ale to nie Ameryka, że nie podejrzewaliby za Boga białasa. Tutaj policja nie jest aż tak uprzedzona do kolorowych.
— Mów co chcesz, ale typ przygotował się do tej serii zabójstw. To nie są jego pierwsze morderstwa... Na pewno nie po sposobie zabijania ani po tej, no, dyskretności. A jeśli go wcześniej nie złapali, to nie złapią go pewnie tym razem. Jak mu się znudzi szalenie po ulicach, to znajdzie sobie inne miasto i inny sposób zabijania.
— Skąd tyle o tym wiesz? — Spytał, na moment zamarło mu serce, a zesztywniał na jej ostry jak brzytwa wzrok.
— Oglądam dokumenty kryminalne, za kogo ty mnie masz, gówniarzu?
— Jezu, po prostu nie sądziłem, że interesujesz się czymś więcej niż manicurem. Swoją drogą, powinnaś go poprawić, bo wątpię, aby szpony były teraz w modzie.
— A pierdol się — burknęła na niego, gotowa syknąć jadem bez odtrutki. Gorzkim jak jej herbata.
— Z przyjemnością. Gdzie Wayne?
— Zaraz przyjdzie. On przychodzi na czas, w przeciwieństwie do ciebie.
— Przecież się nie spóźniłem!
— No, dzisiaj — przyznała niechętnie.
Z małej teczki wyciągnął kartki, które, o dziwo jak na niego, były pełne. Zapisane po brzegi czarnym tuszem, zawierające niekoniecznie materiał na dzisiaj, a prędzej jego dotychczasowe notatki, bazgroły we wszystkie strony, czyli pomysły i natchnienia weny. Przeklął siarczyście pod nosem, na co Meryl aż parsknęła śmiechem.
— Kurwa mać — powtórzył raz jeszcze, w panice przegrzebując wnętrze teczki w poszukiwaniu jego wywiadu. Gdyż przygotował się i to na medal, według niego, ponieważ po południu miał przeprowadzać wywiad z Ree Lee. Miał zamiar nieco upokorzyć gówniarza i pokazać, jakim to Kenneth jest elokwentnym kawalerem, ale plan szlag trafił.
— Zapomniałeś o czymś? — Spytała złośliwie i upiła łyk swojego wrzątku, za co dostała środkowy palec. — Nie wierzę, że pomyliłeś swoje scheiße z wywiadem. I co teraz? Wrócisz na przerwie do domu?
— Nie zdążę. Jebać. Przepiszę co pamiętam... Kurwa, gdzie są kartki?
— Idź do drukarki. Jełop jebany...
Pognał przez ciasny korytarz jak torpeda. Czasu co prawda miał, ale po co go marnować? Mógłby przecież zapomnieć o tym, o czym jeszcze pamiętał zanim doleci do drukarki. Wszedł do niedużego pomieszczenia, gdzie stała machina do kawy, obrotowy stół i kochana drukarka, do której doleciał jak do kochanki, której nie widział latami. Wyciągnął kilka białych kartek i przeszukał szafki w poszukiwaniu długopisu, gdy to do pokoiku wprosił się Lawrence. Wymienili się spojrzeniami w kompletnej ciszy. Lawrence nastawił maszynę do kawy i czekał aż woda z niej wyleci, w międzyczasie wlał mleko do małego pojemniczka.
— Czego szukasz? — Rzucił w końcu, zirytowany hałasującym Kenem.
— Długopisu, ołówka, czegokolwiek — odparł i skrzywił nieco, dostawszy déjà vue.
Lawrence otworzył szufladę, w której leżało pełno artykułów biurowych, jak wszywki, mazaki, markery, podkreślacze, linijki, gumki do ścierania, ołówki i przede wszystkim długopisy. Ken podziękował cicho i chwycił za długopis, momentalnie usiadł przy stoliku i zaczął spisywać wszystko, co miał zamiar powiedzieć przy wywiadzie.
— Chcesz kawy?
— Jak proponujesz — mruknął z końcem długopisu między przednimi zębami, zastanawiając się i szukając w głębi swojej pamięci. Notował wszystko, co mu przychodziło na myśl, udawszy przypomnieć sobie najważniejsze punkty wywiadu. Aczkolwiek nie pamiętał już tych sprytnych zwrotów, skomplikowanych słów i żartów z pop kultury, jakie miał zamiar użyć, aby przyćmić Ree Lee. Westchnął smętnie przed kartką, gdy to Lawrence postawił przed nim kawę. — Skąd wiesz jaką piję?
— Za każdym razem wychodzisz z kawą na papierosa. Trudno nie poczuć smrodu czarnej jak smoła masy, posłodzonej do porzygania — odparł ckliwym tonem.
— Uznam to za komplement.
— Co piszesz?
— Spisuję notatki na wywiad z Ree Lee.
— Nie miałeś, nie wiem, tygodnia, żeby się przygotować? — Uniósł brew i usiadł naprzeciwko.
— Miałem, ale zapomniałem spakować. Pomyliłem notatki powieści z notatkami wywiadu.
— Nie wiedziałem, że piszesz książki — odparł wyraźnie zaskoczony, oparłszy dłoń o policzek.
— Nic dziwnego, nie zabojowałem na rynku — mruknął tylko, z grymasem spoglądając na swoje dotychczasowe pismo. — Miałeś już styczność z Ree Lee?
— Nie, ale wiem, że Wayne miał.
— Bez jaj. — Przewrócił oczami. — Niewyrośnięty gówniarz z za dużym ego, jak na jego talent. Dobrze, że się wtedy spóźniłem, bo nie miałbym okazji go ośmieszyć.
— Dlatego się tak starannie przygotowujesz? Żeby upokorzyć dzieciaka? — Zreansumował ironicznie.
— Nie słyszałeś, jak on brzydko mówi? Nawet nie potrafi poprawnie się wysłowić! Na bank piszą za niego piosenki, bo inaczej gadałby o ruchaniu i jaraniu, bo o niczym innym nie ma pojęcia. Dlatego chcę go trochę szturchnąć tu i tam, żeby pęknął i palnął coś głupiego.
— Dziennikarze to jednak podłe bestie. — Upił łyk kawy, z daleka było widać, że pił jedną trzecią kawy i dwie trzecie mleka.
— To nie zrujnuje mu kariery, spokojnie, ale narobi mu tam jakiś kłopot na jakiś czas. Przynajmniej taką mam nadzieję.
— Szczerze mówiąc, nie wiem czy to dobrze, czy źle.
— To nie próbuj mnie powstrzymać i lepiej powiedz, jakiej referencji z pop kultury mogę użyć.
— A więc, znowu się spotykamy, Jeffrey — rzekł Ken po wejściu do baru La Civette. Podszedł do dwuosobowego stolika, by spojrzeć wprost na mężczyznę, którego uśmiech rozświetliłby nawet czarny tunel bez widoku końca. Wzrok zboczył na napoczęty drink, stojący samotnie na stole w świetle bursztynowych lamp. Whisky, jak poprzednim razem, aż Ken chciał go za to skarcić; bo znowu się upije i znowu będzie miał wyrzuty sumienia!
— Cierpliwie czekałem aż zadzwonisz. I co? I los się do mnie uśmiechnął.
— Nie przesadzaj, dopiero co przyszedłem, a już jesteś pijany.
— Poprawka, wstawiony. — Uniósł w górę palec wskazujący z uśmiechem tak rozmarzonym, że mógłby spełnić każde swoje życzenie. Albo szczęściem losu, albo własną wolą.
— Zaraz przyjdę. — Odwiesił swój płaszcz na oparciu krzesła i podszedł do baru zamówić swój ulubiony drink na rozgrzewkę. Gdyż zawsze, wszystko, trzeba było zaczynać od rozgrzewki. Tak pewnie ci powie doświadczony alkoholik.
Dostrzegłszy Spencera za barem, posłał mu krzywy uśmieszek i machnął złośliwie ręką, aby się pospieszył z tym swoim "wywijaniem". Po dostaniu schłodzonej w dotyku szklanki, gdzie znajdowało się więcej lodu niż samego trunku, jak zawsze zresztą, podziękował kiwnięciem głowy i wrócił do stolika, gdzie Jeffrey go wyczekiwał. Zasiadł na niewygodnym, drewnianym krześle naprzeciwko niego, gotów rozpocząć noc małych psot.
— I co robiłeś tyle czasu, gdy tak na mnie czekałeś? — Rzucił prześmiewczo, napoczynając picie.
— Nic ciekawego, szczerze powiem. Patrzyłem za ofertami pracy, ale nie za bardzo mnie interesuje praca w spożywczaku.
— Zamierzasz tu zostać?
— A jak inaczej będę się z tobą przyjaźnił?
— Daj spokój, upadłeś do reszty na głowę. Wracaj do domu póki jeszcze możesz.
— Ty daj spokój. Moje marzenie się spełnia, a ty każesz mi wracać? Nie wrócę, choćby sam diabeł mnie gonił — odparł z lekkim fochem na twarzy, urażony po duszę tymi brutalnymi słowami.
— No dobra, ale pamiętaj, że uprzedzałem — parsknął niskim śmiechem. Był w zbyt dobrym humorze, żeby się niepotrzebnie kłócić. Jak chciał, to niech zostanie, a co! To wcale nie tak, że Kenowi robiło się przyjemniej na sercu ze świadomością, że ktoś specjalnie dla niego zmieniał swój tryb życia. Wcale, a wcale! Obojętne mu to! Po prostu go uprzedził jako starszy, tyle tylko.
— A jak ci idzie twoja książka? Jakiś postęp?
— Powiem ci, że nie za duży. Pomysły mam, ale wciąż nie potrafię ich poskładać w coś sensownego. Same roztrzepane wątki, połączone krzywymi strzałkami.
— Wiesz, jeśli potrzebujesz pomocy, to ja ci chętnie pomogę. Nie przerywaj mi! — Uniósł rękę, gdy Ken zdążył tylko uchylić usta. — Przyczynić się do pracy autora, i do tego mojego ulubionego, byłoby spełnieniem moich marzeń.
— Kolejne? Ile ty masz marzeń?
— Zadziwiająco, wszystkie kręcą się wokół ciebie.
— Oh, uważaj, bo się zarumienię — odrzekł ucieszony, nasycony tym flirtem jak gruby kot, gotów ostrzyć kły na coś więcej.
— Mogę o coś spytać?
— Jakbyś się nigdy o nic nie pytał.
— No nie wiem, może być to intymne pytanie.
— Kto nie pyta, ten nie błądzi.
— W takim razie... Od kogo masz pierścionek?
Wzrok Kena automatycznie zeskoczył na czarny sygnet na swoim serdecznym palcu u lewej ręki. Czarny pierścień, bez żadnych szlaczków czy ozdóbek, tylko prosty i gładki. Instynktownie przejechał po nim palcem i spojrzał z powrotem w zaciekawione oczy Jeffreya.
— Dostałem go od Alizée na osiemnastkę... Od mojej przyjaciółki, w sumie, jedynej przyjaciółki z liceum. A co? Podoba ci się?
— Myślałem, że dostałeś go od partnerki... lub partnera — odparł szczerze, dodawszy resztę zdania z lekkim wahaniem w głosie.
— Aleś ty ciekawski. Ciekawość to pierwszy stopień do piekła, ty urwisie — rzekł figlarsko.
— Nie przytaknąłeś ani nie zaprzeczyłeś — zaznaczył. Smukłe palce owinięte wokół szklanki, dopił resztkę swojej whisky, nie odrywając wzroku od zmieszanej twarzy Kena.
— Nie przepadam za szufladkowaniem siebie. Gdyby ktoś mnie spytał, odpowiedziałbym, że jestem biseksualny, ale pociąg, romantyczny jak i seksualny, tak naprawdę jest o wiele płynniejszy niż nam się wydaje. Sam nie do końca jestem pewien swojej orientacji; w sumie najlepiej pasuje do mnie panseksualność, ale to już szukanie idealnej deskrypcji. A znalezienie szufladki z idealną deskrypcją jest, wprawdzie, niemożliwe. Dlatego zwykle mówię, że po prostu jestem biseksualny bez konkretnych preferencji.
— Wow... — Zreansumował, dłoń oparta o policzek.
— Bełkoczę? — Rzucił żartobliwe. — Daj znać, jeśli za bardzo odpłynę.
— Nie, nie, po prostu jestem pod wrażeniem, że potrafisz się tak dobrze o sobie wysławiać. Znaczy, wiesz kim jesteś i nie potrzebujesz nazw, żeby siebie określić, bo możesz to zrobić własnymi słowami.
— Ty natomiast potrafisz zbajerować. Słowa same się ze mnie wylewają, gdy z tobą rozmawiam.
— Taki jest mój cel. — Uśmiechnął się, wpół do siebie, obracając pustą szklankę między palcami.
— A ty jak byś siebie opisał? Nie w sensie orientacji, ale jako człowieka.
— Jako człowieka? — Uniósł brew. — Ciężko mi stwierdzić. Powiedziałbym, że jestem cierpliwy, ułożony i zawracam uwagę na swoje otoczenie, ale to nudne. Marzyciel ze mnie, kocham fantazjować i łamać granice między rzeczywistością a fikcją, sprawiać, aby upatrzony, abstrakcyjny cel stał się prawdą. I, choć zdaję sobie sprawę jak paskudna potrafi być rzeczywistość, tak uwielbiam ją kształtować pod siebie.
— Ciężko nie zauważyć, jakim jesteś marzycielem. Może faktycznie powinienem wziąć pod uwagę twoją pomoc — parsknął śmiechem, kończąc i swoją szklankę.
— Od dawna piszesz?
— Od gimnazjum ciągnęło mnie do pisania. Nie dorastałem w szczęśliwej rodzinie: fikcja literacka miała być dla mnie ucieczką od rzeczywistości, ale, koniec końców, zacząłem pisać o tragediach życiowych. Czerpałem inspirację z otaczających mnie problemów, żeby przemienić je w obskurne historie. Przepraszam, jeśli trochę się zwierzę, ale... Cóż, zawsze czułem, że rodzice mnie nie kochają. Odkąd mój ojciec znowu się ożenił, był zapatrzony w Victorię i liczyła się tylko ona. Spędzali całe dnie razem, robili wszystko razem i zapomnieli o mnie i o mojej przyrodniej siostrze, Chelsea. Dalej utrzymuję z nią kontakt, ale dzwonimy do siebie okazjonalnie, na przykład na święta. W każdym razie, od gimnazjum przestałem spędzać czas z moim ojcem, a moja matka, ta prawdziwa, dawno przestała wysyłać pocztówki... Ta, zamiast dzwonić, wysyłała co miesiąc pocztówkę ze Stanów z różnych miejsc, jakie odwiedziła ze swoim nowym partnerem. Za którymś razem nic nie przyszło, a ja zrozumiałem, że zamknęła poprzedni rozdział w swoim życiu.
Jeffrey się nie odzywał. Siedział cicho, zapatrzony na rozbolałą ekspresję Kena, zasłuchany w melancholijny ton jego aksamitnego głosu. Nie miałby odwagi mu przerwać, za Boga! Grzechem byłoby zmiażdżyć powoli roztwierające się, wrażliwe serce.
— Rodzina Alizée, mojej przyjaciółki, okazała się wsparciem w trudnych chwilach. Pamiętam, że spędzałem więcej czasu u nich niż u siebie w domu. Czasami nawet wymykałem się przez okno wieczorem, żeby zjeść u nich kolację: wszyscy zbierali się przy jednym stole, rozmawiali, pałaszowali źle przyprawione jedzenie, opowiadali sobie o swoich dniach. Czułem się jak członek ich rodziny, zawsze wysłuchany, nakarmiony i otoczony rodzinnym ciepłem, którego było mi strasznie brak. Po kolacji, często spędzałem u nich noc: w pokoju Alizée codziennie czekał na mnie dmuchany materac i świeżo wyprana pościel, ale na nic mi to było, gdyż często przegadałem z nią niejedną noc. Rano, brałem prysznic i wycierałem własnym ręcznikiem, mama Alizée prasowała mi ubrania i cmokała w policzek na do widzenia, z nadzieją, że po szkole do nich wrócę.
— Alizée to skarb dla ciebie, co nie?
— Wielki. Kocham ją jak siostrę i nie wiem co bym bez niej zrobił. Fakt, nie raz się kłóciliśmy, ale równie szybko się godziliśmy. Jak prawdziwe rodzeństwo.
— Aż zazdroszczę. Gdybyśmy się spotkali, chociaż w liceum, na pewno bym cię nie pominął. Założę się, żebyśmy się nawet dogadali.
— Wolę nie pamiętać liceum, nie były to najlepsze lata mojego życia. Gimnazjum wcale nie było lepsze, ale liceum było dla mnie jednak... Testem przetrwania w społeczeństwie.
— Co masz na myśli?
— Los testował moją cierpliwość i wytrzymałość. A, wierz mi, były one niezwykle kruche w umyśle hormonalnego nastolatka.
— Jest godzina szesnasta dwadzieścia siedem, piękne popołudnie z temperaturą powyżej zera. Ale nie martwcie się, gdyż zamierzam Państwa rozgrzać wywiadem z nowo zaistniałym muzykiem. Musieliście już o nim usłyszeć: młody talent, zwycięstwa nowej edycji The Voice z unikalnym głosem i duszą wrażliwego artysty. Melancholijny, instrumentalny podkład w akompaniamencie głębokiego tekstu jego najnowszego utworu podbił serca wielu osób, a mowa o nikim innym jak o Ree Lee! Ree Lee, niezmiernie miło jest mi ciebie dzisiaj gościć.
— Nawzajem — odparł młodzieniec, i choć zdążył powiedzieć tylko jedno słowo, tak zrobił to tak niewyraźnie, że Ken już miał ochotę rozerwać szczeniaka.
— Twoje zwycięstwo w The Voice przyniosło ci nie lada sławy, jednakże wiele osób, jak już o tym wiesz, kwestionuje twoją karierę. Uważają, że przekupiłeś jury i przezywają cię "nepo baby". Zgadzasz się z tym?
— Co to "nepo baby"? — Zapytał, wyraźnie zaskoczony tym pytaniem.
— Nie mów, że nie wiesz! Nie obracasz się w mediach społecznościowych? Nie zaglądasz na swojego Tumblera? Wiele osób dyskutuje o tobie, a sądząc po twojej aktywności medialnej, ciężko byłoby nie zauważyć tego terminu.
— Nie, serio pytam, co to jest? Nigdy o tym nie słyszałem.
— Nepo baby to inaczej dziecko znanych i bogatych osób, jak na przykład sławnych aktorów. Przypomnij proszę, kim są twoi rodzice?
— No, mama jest modelką, a tata reżyserem, ale co to ma wspólnego z moją sławą?
— Tego chcemy się dowiedzieć! Wielu widzów twierdzi, że zwycięstwo należało się Roxie Hart, bardziej utalentowanej wokalistce. Czy istniałaby szansa, że twoi rodzice maczali palce w programie?
— Co to za pytanie?! — Uniósł niespodziewanie głos. — Jasne, że zwyciężyłem sam! Laska śpiewała jak miauczący kot, nie ma opcji, żeby taki lamus wygrał zamiast mnie!
— Proszę nie obrażać konkurencji. Słuchacze jeszcze pomyślą, że plotki są prawdą
— Ale nie są! Banda głupich telewidzów nie odróżnia gówna od brylantu. Nie moja wina, że jury potrafi zobaczyć prawdziwy talent.
— Prawdziwy talent, a jednak wielu widzów The Voice opisałoby twój finałowy występ jako niewypał. Niejeden trener wokalny osądzał twój śpiew aż wyrobiła się opinia publiczna, że przydzielono ci utwór poza twoim poziomem. Sądzisz, że próbowano cię sabotować czy zrobiono to, żeby udowodnić twój talent?
— Co? — Gówno, pomyślał. — Przecież dobrze zaśpiewałem i wygrałem! Nawet gdybym fałszował, to jury całowali mi dupę, sam widziałeś.
— A więc potwierdzasz wpływ twoich rodziców na twoje zwycięstwo?
— Skurwysnie, nie szukaj zaczepki, bo-
Przepraszamy za nagłe przerwanie programu, wrócimy już za chwilę! — Meryl puściła muzykę nim radio wielu samochodów na autostradzie w kierunku swoich domów zostały zapchane po brzegi najróżniejszymi przekleństwami i obelgami w stronę usatysfakcjonowanego Kena.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top