Rozdział 6

rozdział 6;
koszmary chodzą parami

— Zobacz co przez ciebie mam! — Lawrence wskazał oskarżycielsko palcem na swój opatrunek na sinym nosie. Znajdowali się tylko we dwójkę na tarasie, innymi słowy w strefie dla palaczy, a geja aż świerzbi dupsko, byleby kogoś zaczepić. — Masz szczęście, że jestem ubezpieczony, bo zapłaciłbyś za szpital.

— Ta, ta, już to widzę — burknął na niego Ken i zaciągnął ostro, gdyż potrzebował tej dawki nikotyny na złagodzenie nerwów, na których, cóż, Lawrence wcale nie grał, no gdzie. — A zgłosiłeś już mnie? Bo gliniarzy jeszcze nie było.

— Po co miałbym marnować na ciebie mój cenny czas? Wystarczy, że cię widzę w pracy — parsknął jak panienka, między długimi palcami trzymał cienkiego szluga.

Stał jak kobieta lekkich obyczajów, z jednym biodrem wypiętym na świat. Ken go przezwał królową latarni, gdyż nawet jego ubiór przypominał uniform prostytutki: czarnawa, przezroczysta koszulka na długi rękaw, crop top i czarne, skórzane spodnie, opinający jego zrobiony tyłek. Tylko długa kurtka zakrywała to, czego nie powinno zobaczyć żadne dziecko, według filozofii niektórych rodziców. Nie zapomnijmy wspomnieć o wielu łańcuchach, zawieszonych na chudej szyi, a do tego wielkie, srebrne kolczyki i jeszcze więcej bransoletek, hałasujących, gdy tylko przystawiał peta do ust.

Ken się zastanawiał czasami, dlaczego palił takie cienkie gówno zamiast porządnych papierosów. Jeśli faktycznie potrzebował nikotyny w swoim strasznym i stresującym życiu, mógłby sięgnąć po dobrą markę, a nie patyczki na trzy buchy. Gwiazdorzył pewnie. Chciał, żeby postrzegano go jako dorosłego, bo palił. Tylko fakt jest taki, że to nie jest podstawówka, aby się przechwalać czymś takim, bo tutaj, gdzie co druga osoba jara, na nikim to nie robi wrażenia. Co się dziwić? Szczeniak skończył dwadzieścia dwa lata i szpanował, bo nie miał czym innym. Aż się dziwić, gdzie się podziała jego świta.

— Będziesz się tak gapił czy coś w końcu powiesz? Bo w myślach jeszcze nie umiem czytać — rzekł zirytowany Kenneth.

— Jeszcze tego brakowało! — Fuknął jak panienka. — Wiesz, jest mnóstwo rzeczy, które bym ci z przyjemnością wygarnął, ale zachowam to dla siebie.

— Nie, śmiało, wal co ci na sercu leży. W nos nie dostaniesz, dopóki się nie zagoi.

— Jakiś ty dobromyślny — prychnął.

— Mówię serio: nie ma tu twoich fanek, co się wtrącają co słowo, dlatego powiedz mi prosto w twarz co o mnie myślisz, zamiast plotkować z nimi na boku. — Wstał z ławeczki, na co Lawrence od razu zesztywniał. — Bo do awantur jesteś pierwszy, a chowasz ogon pod siebie, gdy ktoś wytyka ci prawdę.

— Myślisz, że mi to pasuje? Nie moja wina, że nie umiem utrzymać języka za zębami.

— Nie graj przy mnie ofiary, Lawrence. Nie jestem kobietą z ambicją do posiadania chuderlawego przyjaciela geja, mnie nie oszukasz. — Zgasił papierosa o popielniczkę i wyjął kolejnego ze świeżo otwartej paczki, którego odpalił natychmiast starą zapalniczką Zippo.

— Kto powiedział, że to gra? — Parsknął, również wyrzucając chudego peta do popielniczki. — Poza tym, czego ty ode mnie chcesz, hm? Jestem jaki jestem i gówno ci to do tego.

— Dlatego przestań stękać jak baba i powiedz mi wprost co ci się we mnie tak bardzo nie podoba, że musisz obgadywać mi dupę z tymi hienami.

— Nic.

— Kurwa, nic! — Powtórzył z kpiną. — Za kogo ty mnie masz?

— Cholera, Kenneth, przestań szukać zaczepki.

— To moja kwestia. Zachowujesz się jak rozwydrzony bachor, któremu wszystko się należy, a prawda jest taka, że ludzie ci to dają, bo uważają cię za ofiarę życiową.

— Ty za to jesteś idealny! — Machnął rękoma w powietrze. — Nigdy nikomu nic złego nie powiedział, zawsze grzeczny i ułożony. Szkoda tylko, że jesteś zwykłym pijakiem. Serio myślisz, że nikt nie wie, że chodzisz prawie codziennie do baru się nachlać? No jak mi przykro, ale wszyscy, kurwa, wiedzą.

— To najgorsze, co mogłeś o mnie powiedzieć? Rozczarowałeś mnie.

— Poczekaj, ja ci powiem — dodał ze złośliwym entuzjazmem. — Spóźniasz się i nie ponosisz za to konsekwencji, tylko dlatego, że obciągasz prezesowi. A co! Pod biurkiem to twoje miejsce. Od tego masz przywileje, takie, jak chujowe wywiady za większą wypłatę i tyle dni wolnych, ile prezes ci dojdzie w ustach. Obijasz się całe dnie, a i tak ci płaci, bo po godzinach przyjdziesz do biura wypiąć tyłek. Uważasz mnie za ostatnią kurwę, ale sam nie jesteś ode mnie lepszy.

— Wymyśliłeś to na poczekaniu czy tak naprawdę o mnie mówią? — Zapytał zainteresowany, na co Lawrence wytrzeszczył oczy.

— Ty się mnie serio pytasz?

— Nie, królowej. — Przewrócił oczami. — Bo to największa bujda, jaką w życiu słyszałem. Kto to rozpowiada?

— Sidney słyszała ciebie i prezesa po godzinach w jego biurze w dość dwuznacznej sytuacji. Reszty się domyśliła i nam opowiedziała — wyznał ostrożnie.

— I ty w to uwierzyłeś? Gratulacje. Większego idioty nie mogłeś z siebie zrobić.

— Czyli to nie prawda?!

— A co ty myślałeś? Że serio daję dupy prezesowi? A w życiu! Moje spóźnienia ukrywa Meryl, a to, że mnie nie widzisz, nie znaczy, że nie jestem w pracy.

— Ja pierdolę...

Usiadł na ławce i schował twarz w dłonie, zawstydzony swoją dotychczasową wizją Kena jako taniej dziwki prezesa. W sumie, nie brzmiało to aż tak źle, bo prezes podobno lubił Kena, ale nigdy Ken nie postarałby się o benefity w taki brudny sposób. Co innego zagadać do prezesa na przerwie, poprosić ładnie o podwyżkę po kilku nadgodzinach, ale nigdy nie po przejściu pod biurkiem! Kenneth nie wiedział w tym momencie co miał dalej zrobić z Lawrence'em, a przede wszystkim z jego rozwydrzonym charakterkiem. Jako starszy, na pewno wypadałoby coś mądrego zaradzić, ale jeśli chodzi o mądrości, to Ken nie miał żadnych. Klapnął obok niego, a Lawrence się skrzywił na mocny odór papierosa.

— Muszę cię przeprosić, źle o tobie myślałem — odparł takim tonem, jakby zmusiła go do tego matka po niepotrzebnej kłótni z rówieśnikiem w podstawówce.

— Mam też nadzieję, że przemówisz tym babom do rozsądku. Jak są zazdrosne o te "przywileje", to powiedz im, żeby same się o nie ubiegały. Prezes przecież woli kobiety, matole.

— Wyszedłem na debila.

— Którym jesteś.

— Oh, faktycznie! — Przewrócił oczami. — To co powinienem zrobić, wielki znawco?

— Możesz zacząć od palenia normalnych papierosów, nie tych wykałaczek. — Spod kurtki wyjął paczkę grubych i długich Cameli, na które Lawrence krzywo spojrzał. — Nie gap się tylko bierz.

Ostrożnie sięgnął po jednego papierosa i wsunął go między usta, a Ken użyczył mu swojej zapalniczki. Zaciągnął się powoli i niemal zachłysnął, co, mimowolnie, wzbudziło u Kena mały uśmieszek. Czuł się jak starszak, uczący pierwszaka palić na przerwie za szkołą. Oh, ile by dał, żeby wrócić do tych starych lat, kiedy był młody i przystojny! Nie, że teraz nie jest już przystojny: od razu by odpowiedział, że chodzący z niego ideał, ale tego, co czas zabrał, nigdy się nie odzyska.

— Jakie to niedobre — wypluł skrzywiony Lawrence.

— Pokochasz to.

Wspólnie dokończyli przerwę na palenie, która nieco się przedłużyła. Ken już widział oczami wyobraźni, jak Meryl na niego furczy, bo znowu musiała na niego czekać. A nie, Meryl dzisiaj miała wolne, zapomniał. Gdyby dziś przyszła do pracy, stała by z nim na tarasie z wiecznym wrzątkiem w kubku, nawet, gdy na dworze panował mróz. Jej gorące, diabelskie dłonie pewnie podgrzewały herbatę, bo to stara wiedźma, nie starsza dama.

— Skoro już mamy sesję wyznań, to muszę ci coś powiedzieć — odparł Lawrence. Ken, zainteresowany, aż uniósł brwi.

— A co ciekawego mi znowu powiesz?

— Tylko się nie śmiej, bo tym razem ty dostaniesz w nos.

— Uważaj na paznokcie.

— W każdym razie — rzekł głośniej, aby za chwilę znowu ściszyć ton — nie wiem, czy to dalej aktualne, ale... Kurwa, aż ciężko mi to z siebie wyrzucić.

— Mów wreszcie, bo zaraz muszę wracać.

— Podkochiwałem się w tobie, proszę! Zadowolony?

— We mnie? — Niemal mu szczęka nie opadła.

— Ta, od zeszłego roku, i chyba dalej mi się podobasz, ale wiem, że jesteś hetero, i...

— Hola, hola, stop. — Zatrzymał jego gestem dłoni. — Muszę to przetrawić.

— Tylko się nie wygadaj. Ja naprostuję ploty, a ty nikomu nic nie mów, zgoda?

— Mam tylko jedno pytanie. Skąd założenie, że jestem hetero?

— A nie jesteś? — Zmarszczył brwi.

— Nie jestem.

Zapadła nagła cisza. Lawrence poczerwieniał na twarzy, a ochota wykrzyczenia najgorszych kurw na całe gardło niebezpiecznie przybierała na sile. Zaciągnął się mocno papierosem i zakaszlał, zapomniawszy, że to nie jest jego wykałaczka.

— Powiem ci tylko tyle, że nie jestem tobą zainteresowany i radzę ci niczego nie próbować, bo miły jestem, ale do czasu. — Wstał, aby zgasić papierosa. — Dlatego pogrzebmy topór wojenny, bo nie chce mi się dzień w dzień toczyć awantur, dobra?

Lawrence przytaknął. Uścisnęli sobie dłonie, aby uwiecznić ich zgodę na życie i śmierć, czy jakoś tak. Ken wrócił do ocieplonego budynki, przez co natychmiast przeszła go gęsia skórka. Tyle rzeczy się dziś dowiedział, że aż nie wiedział, czy uda mu się spokojnie zasnąć.

Ken nie cierpiał zimy. Zawsze, gdy wracał do domu, panowała absolutna ciemność na ulicach, wyłącznie lampy oświetlały mu drogę. Do tego kiepsko; łatwo było wejść w gówno w śniegu. Owinięty kurtką po sam nos, spacerował w stronę swojej kamienicy. Z niewiadomych nikomu powodów, nawet jemu, nie wziął autobusu, a przecież jeszcze jeździły. Specjalnie wykupił miesięczny bilet, żeby zaoszczędzić na wydatkach, a i tak szedł z buta po mieście. Widocznie nikt nie zrozumie artystów. Nawet sam artysta we własnej osobie nie rozumiał swoich poczynań, ale się przecież nie przyzna, że po prostu nie umie logicznie myśleć.

Mróz chodził po ciele, wbijał nieprzyjemne igiełki w nogi, odziane wyłącznie w dżinsy. Śnieg wsypywał mu się do butów, gdy taranował liczne warstwy puchu swoim zdecydowanym krokiem. Do czasu aż usłyszał szelest kluczy za sobą. Odwrócił głowę, by zauważyć kogoś. Typowe, nie tylko on wracał po całym dniu. Aczkolwiek rozpoznał tę osobę: na głowie czarny kaptur cienkiej bluzy, który zdążył już zobaczyć kilka dni temu w niekorzystnej sytuacji. Mała maska chirurgiczna zasłaniała twarz mężczyźnie, przed którym Ken zaczął natychmiast uciekać. O nie! Nie da się załatwić tak łatwo!

Biegł z trudem przez zaśnieżony chodnik, zmuszony w końcu zejść na pustą drogę przez coraz to większe góry śniegu, przez które musiałby przeskakiwać. Pędził przed siebie, jakby sam diabeł go gonił, oglądając się za siebie co rusz, by za każdym razem dostrzec goniącego go mężczyznę z lśniącym, naostrzonym specjalnie na niego nożem. Brakowało mu powietrza w płucach, co zwalił na palenie, gdy mijał i mijał w kółko to samo skrzyżowanie. Powoli tracił rozum, gdy pompowana w niego adrenalina przejmowała wszelkie racjonalne myślenie. Obejrzał się, napastnik zmniejszał między nimi dystans, lecąc w sprincie jak nawiedzony.

Ken tak cholernie się bał o swoje życie, że nie pozwolił swojemu zmęczonemu ciału zwalniać. Przed chwilą tak zmarznięte, teraz rozgrzane od wysiłku. Na marne, zdało się, gdyż mężczyzna doskoczył do Kena w mgnieniu oka. Pchnął go brutalnie na ziemię, błoto zmieszane ze śniegiem, i stanął tuż nad nim. Ofiara na łasce predatora, pomyślał, gdy napastnik uniósł w górę nóż, który zabłysnął niespodziewanie w świetle lamp ulicznych, a przestał dopiero, gdy został wbity w jego dyszącą klatkę piersiową.

Zerwał się do siadu z krzykiem. Mokry od zimnego potu, rozejrzał się maniakalnie wokół siebie, ale nie znajdował się na ulicy, tylko w swoim łóżku. Zapalił lampkę na etażerce, która zaraz rozświetliła jego pokój na bursztynowy odcień. Sapał, przestraszony, i potarł twarz z niedowierzaniem, że takie rzeczy mu się śniły.

Wstał z łóżka i udał się do kuchni, gdzie również zapalił wszystkie światła. Upewnił się, czy jego drzwi frontowe są na pewno zamknięte, po czym zrobił sobie kawę. Na zegarku dostrzegł czwartą w nocy. Co z tego! I tak nie uda mu się już zasnąć po takiej jeździe. Otworzył okno, by zapalić papierosa i popijać go ciepłą kawą z mlekiem. Nasłuchiwał dźwięków, lecz nie słyszał niczego poza ciszą, tak głośną, że miażdżyła go od środka. Wypuścił powietrze nosem i spuścił głowę, czując na barkach nieprzyjemne zdrętwienie, którego nie potrafił się pozbyć przez resztę nocy.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top