Rozdział 5

rozdział 5;
czas smakuje w towarzystwie

Wcisnął zmarznięte dłonie do kieszeni spodni i obserwował uważnie nadjeżdżający pociąg. Absolutny chłód panował na stacji kolejowej, gdzie jedynie daszek zasłaniał kilka ławek i oczekujących na wejście do pociągu ludzi przed grubą warstwą śniegu, która, jak to ona, nazbierała się przez noc. Aczkolwiek żadna śnieżyca ani żaden wiatr nie przeszkadzał nikomu w podróży; pojedyncze promienie słońca przedzierały się przez zachmurzone niebo, łagodzące dotychczas surową pogodę, dzięki czemu każda wycieczka transportem publicznym stawała się mniej stresująca. Po pierwsze, mniejsze opóźnienia, bo nigdy nie zerowe; po drugie, o wiele bezpieczniej.

Kolej przejechała, a ciągnące się za nią wagony hamowały z nieprzyjemnym dla uszu donośnym piskiem. Zdaje się, że ta machina miała dobre kilka lat, a i tak jej używano. Znając życie, pewnie bez przeglądu technicznego ze ślepym konduktorem. Drzwi automatyczne się uchyliły, po kolei wypuszczając pasażerów, niemal wyskakujących w biegu z wagonów, jak uchodźcy wojenni. Ręce zaciśnięte na rączkach od walizek, bagaży, siatek, pędzący przed siebie jak zwykłe bydło, bezmyślne i prostackie. Wsiadający natomiast wykorzystywali każdą lukę, żeby się jak najprędzej wepchać do środka, w panicznej obawie, że pociąg odjedzie bez nich. Wciskali się między ludzi, popychając wszystkich i sprawiając jeszcze większy armagedon niż to potrzebne.

Pośród całej tej ochoty bez krzty etykiety podróży, jak dama na średnim obcasie ostrożnie wyszła Alizée ze swoją jedną, równie szczupłą co ona sama walizeczką. W dostojnej, czarnej kurtce i długiej spódnicy wyglądała jak modelka z okularami przeciwsłonecznymi na nosie. Ludzie spoglądali na nią krzywo, gdy zeszła na peron, a Yannick wlókł za sobą jeszcze dwie inne walizki, spocony i zmęczony przez ich huczny rozmiar oraz niemałą wagę. Ken pomachał w ich stronę.

— No nareszcie. Już myślałem, że nie dojedziecie. — Przywitał się z nimi dwoma całusami na obu policzkach. Alizée skrzywiła się, gdy lokomotywa ruszyła z wielkim hukiem, szurając o tory w nieznośnym rytmie. — Pomóc wam?

— Z rozkoszą! — Zawołał Yannick, z ochotą wręczając mu do ręki jedną z walizek. Ken aż spuścił brwi, gdy z trudem było mu ją za sobą ciągnąć. — Jest jeszcze jedzenie w domu?

— Przecież wszystko zjedliśmy przed wyjazdem. Gdybym zostawiła jedzenie w lodówce, już dawno by to wszystko się zepsuło — skarciła go krótko.

— To podjedziemy do knajpy coś zjeść — zaproponował Ken.

— O kurwa, przyjechałeś moim samochodem? — Spytała oskarżycielsko Alizée. — Obyś go nie porysował. Jak go porysowałeś, to cię, kurwa, zajebię.

— Spokojnie, twoje Subaru jest w nienaruszonym stanie. — Uniósł ręce do góry w geście kapitulacji, a okiem wskazał na samochód, przy którym stali.

Yannick, jak to dżentelmen w dżinsach, otworzył bagażnik i wpakował do środka walizki. Tymczasem Alizée radośnie zasiadła za kierownicą, którą pogładziła dłonią z długimi jak szpony paznokciami. Ciemnoczerwone, ciekawe, czy by ukryć krew swoich ofiar. Ken usiadł z tyłu, a jej chłopak na miejscu pasażera jak księżniczka, wożona przez swojego męża. Cóż, można powiedzieć, że to Alizée decydowała o większości, jeśli chodzi o ich związek. W sumie, nie tylko w związku, ale uwielbiała się rządzić we wszystkim.

— Gdzie jedziemy? Do tej knajpy przy domu? — Spytała, zapinając pasy. Yannick pokiwał głową.

— Nie, pojedźmy do tej z tą nową właścicielką. Mam ochotę na domowego kotleta.

— Kurwa, Yannick, kotlety możesz zjeść w domu — bąknęła.

— Ale ta synowa robi je z chrupiącą panierką, ty takich nie robisz.

— Proszę cię! Najadłeś się domowych dań u moich rodziców.

— Ale oni też nie robią kotletów z chrupiącą panierką.

Przewróciła zirytowana oczami. Ken mógł czytać w jej myślach, że jej chłopak zachowywał się jak dziecko. Byli razem od prawie pięciu lat, a mimo to, ta dalej nie potrafiła znosić jego humorków. Zerknęła na Kena przez lusterko nim gdziekolwiek ruszyła.

— Też masz ochotę na domowego kotleta?

— Mi obojętnie gdzie zjemy, jestem głodny — odparł zgodnie z prawdą, na co sapnęła.

— Stańże no po mojej stronie, chociaż raz. Nie, Yannick, nie jedziemy do domowej knajpy — dodała, gdy ten się na nią spojrzał z oczami szczeniaka. — I, nie, nie jedziemy do knajpy pod domem... Chodźmy do tej amerykańskiej. Oh! Zjadłabym żeberka.

— Amerykańskiej? — Powtórzył Yannick z widocznym na twarzy wyrzutem. — Alizée, wystarczająco już przytyłaś u rodziców.

— Daj spokój! Moja matka nie umie nic przyprawić. Jadłam bezsmakowe papki cały wyjazd, należy mi się coś smacznego. Zapinaj pasy.

— Jeszcze tam się czai ta dziwna starucha. Ta z tym grubym kotem, jak on miał? Kisiel... Tak, Kisiel.

— Nie przesadzaj. Ważne, że się najesz... Zapnij te pasy!

Po zganieniu go raz jeszcze, nawet Ken posłusznie zapiął pasy, w obawie, że Alizée wydrze się też na niego. Nikt nie chce w końcu, aby całą drogę pikało. Alizée sprawnie wyjechała z parkingu, poruszając się samochodem o wiele płynniej niż ich dwójka. Można by uznać, że auto to wydłużenie jej ciała; zawsze miała nad nim pełną kontrolę i potrafiła wykonać każdy manewr bez stresu, że o coś walnie czy kogoś potrąci. Pod tym względem była doskonałym kierowcą, lecz sęk tkwił w tym, że nie korzystała często z samochodu. Lubiła badolić, że szkoda jej na paliwo, ekologiczniej komunikacją miejską, szybciej będzie na pieszo, i tak dalej. Kobieta pełna wymówek, się wydaje.

Wyjechała na ulicę i stanęła na światłach. Wykorzystała okazję, żeby włączyć radio, ale pierwsza stacja niezbyt przypadła jej do gustu; widać to było po jej skwaszonej minie, usłyszawszy wycie młodej wokalistki popowej. Poskakała więc po stacjach, żeby zatrzymać się na RMW, gdy światła zmieniły się na zielone. Akurat ktoś trajkotał o przyjemnej pogodzie, a Ken dość szybko rozpoznał głos Wayne'a. Przynajmniej ten po trzech kawach, ponieważ zwykle nie bywa taki radosny jak teraz. O ile można by nazwać jego ton radosnym przy wiecznym, psychicznym zmęczeniu. Żoną, zapewne. Nie, jakby Ken coś o tym wiedział.

Przejechali przez ulice Seillans, miasto duże i huczne. Tak się przynajmniej zdaje: to w lato zmienia się w metropolię pełną turystów, a w zimę panuje tu porządek i spokój. Adekwatny dla pracujących mieszkańców, można by ująć. W kilku miejscach mieściły się muzea sztuki, wysokich lotów teatr, dużo restauracji i kawiarni, gdzie nawet odwiedzający z zagranicy mogliby spróbować lokalnej kawy i wypieków, jednakże, przede wszystkim, huk robiło gigantyczne centrum handlowe. Wielka, potężna budowla zapełniona była sklepami po sam próg. Niektórzy przyjeżdżali nawet z miast obok, żeby tylko zrobić tam zakupy, a turyści? Szaleli po butikach, sklepikach i innych pierdolnikach. Bo jak duże, to znaczy, że prestiżowe. Aż strach było się tam wybrać w lato: wtedy, robiła się tam taka dżungla turystów, że żaden z mieszkańców Seillans nie stawiał tam stopy.

Ale nie galeria interesowała teraz Kena, tylko niewielka restauracja, postawiona przy jednym z większych rond. Na środku stała statua, wyrzeźbiona przez rzeźbiarza właśnie z Seillans około sto-pięćdziesiąt lat temu. Przedstawiała wpół odzianą kobietę, z dłońmi uniesionymi daleko w niebo: jej wyraz twarzy wyrażał mrożący krew w żyłach smutek, wręcz błagała Boga i wystawiała na ofiarę całą siebie. Jednakże największą zagadką miasta było: o co tak desperacko prosiła? Tego nawet burmistrz nie wie, gdyż w żadnych aktach ani dokumentach nie zapisano przekazu rzeźby. Sam autor nigdy się nie wytłumaczył. Nawet zapomniano, dlaczego ją tam w ogóle postawiono... Cóż, gdyby się zapytać przewodnika turystycznego, ten na pewno by odpowiedział i to z chęcią, ale Kenowi aż tak nie zależało na statuetce, którą mijał prawie codziennie.

Alizée zaparkowała na parkingu dla gości lokalu, a wszyscy, jak jej posłuszne dzieci, wysiedli z samochodu. Prędko weszli do środka, pocierając zmarznięte dłonie, a kelnerka już na wejściu do nich podskoczyła i z uśmiechem usadowiła przy stoliku mieszczącym ich trójkę. Ken pierwszy raz tu był, mimo, że szyld restauracji widział często w po drodze do pracy. Po prostu nigdy nie miał czasu, chęci ani ochoty wydawania pieniędzy na jedzenie na mieście. Oglądał tabliczki różnych stanów, porozwieszane na ścianie jako dekoracja aż był pod wrażeniem, w jaki sposób udało im się tyle zebrać ani jak zebrać. Długa lada oddzielała salę od przejścia do kuchni, a nad barem wisiał przód starego, czerwonego samochodu, podświetlony do tego, aby ślicznie się mienił dla klientów.

Jednakże w pamięć zapadło Kenowi puste, bujane krzesło, stojące przy barku. Na nim pełno było poduszek w wielobarwne naszycia we wzorki, które, chcąc czy nie chcąc, przyciągały oko. Krzesła przy stołach za to znośne były: twardawe, tak, ale czerwoniutkie i dopasowane do całego wystroju. Także Ken mógł tu spokojnie posiedzieć ze swoim marnym kręgosłupem i nie narzekać potem na ból pleców. Kelnerka wręczyła im plastikowe karty z menu, które natychmiast zaczęli przeglądać. Ken od razu wybaczył napis cienkim druczkiem na samym dole, z prośbą, aby nie dokarmiać kota Kiśla. Mimowolnie się uśmiechnął na tę notatkę i wzorkiem podążył po pomieszczeniu w poszukiwaniu tego głodomora, ale go nie znalazł.

— Ja biorę żeberka, obowiązko. Kochanie, co chcesz? — Spytała Alizée, z wyczekiwaniem spoglądając w rozbiegane oczy Yannicka. Sam był pod wrażeniem wystroju, ale zdaje się, że nie był tu pierwszy raz.

— Zjem kotleta z frytkami.

— Jezus Maria, wykończysz mnie — burknęła. — A ty co chcesz?

— Chyba zjem steka — odparł po namyśle. — Będziecie pić alkohol?

— Ha, ha — mruknęła ironicznie.

— Wypiję jedno Desperados i mi wystarczy — odpowiedział natomiast Yannick.

— To ja wezmę kieliszek czerwonego wina.

— Ty to od alkoholu się nie odpędzisz, co nie? Jeszcze popadniesz w nałóg i co wtedy? Będziesz po ścianach chodził — skomentowała złośliwie.

— Już to widzę. Po prostu zazdrościsz, bo musisz prowadzić. Znaczy się, chcesz prowadzić.

— Dobra, dobra, lepiej stul pysk, alkoholiku jeden.

Niebawem pojawiła się kelnerka i przyjęła ich zamówienie. W oczekiwaniu na główne danie, wkrótce wręczyła im zamówione napoje, a Alizée musiała się poratować herbatą z owoców leśnych. Dostali również sztućce i nachos z ostrawym sosem na poczęstunek, znaczy się, na złagodzenie głodu przy czekaniu na wydanie. Bo taka to prawda: jak chcesz mieć dobre jedzenie, to lepiej poczekać trochę dłużej niż dziesięć minut i jeść odgrzewańce z mikrofali.

Rozmawiali głośno przy stoliku o pobycie u rodziców Alizée. Z ochotą opowiadała, jak ci niebywale polubili Yannicka odkąd tylko go pierwszy raz spotkali. Złapał z nimi super kontakt i potrafił z jej matką obgadywać dupy sąsiadkom, mimo, że nie znał żadnej z nich. Z jej ojcem, natomiast, układał puzzle, bo jej ojciec jako jedyny był błogosławiony cierpliwością w rodzinie w gorącej wodzie kąpanej. A Yannick, ze swoją cierpliwością do Alizée, potrafił z nim siedzieć godzinami nad trudnymi układankami i trwać przy nich do wykończenia obrazka. Warte podziwu, naprawdę. Domowym jedzeniem też się najadał, bo matka Alizée uwielbiała gotować, ale talentu wielkiego, niestety, nie miała. Ale z grzeczności wszystko zjadał i to, czasami, ze smakiem, zawsze dziękując za wyborny posiłek aż kobiecie robiły się rumieńce na policzkach i zbywała go tylko machnięciem szmatką z kuchni.

Rodziców Alizée Ken też bardzo dobrze znał. Często przebywał w ich domu, gdy u niego robiło się gorąco od napiętej atmosfery jeszcze w liceum. Zawsze mógł liczyć właśnie na ciepły obiad i ciepłą gościnę, nawet, gdy Alizée i jej matka się ze sobą żarły, ta kobieta zawsze ją ignorowała i skakała wtedy wokół niego, żeby specjalnie zrobić córce na złość. Ale nie było to udawane czy cokolwiek, naprawdę się troszczyła o Kena, bo wiedziała, że łatwo w domu nie miał. A przecież to taki dobry, grzeczny i ułożony chłopak, no szkoda będzie go z domu pogonić! Czasami nawet tam spał: w pokoju Alizée, na dmuchanym materacu, który którymś razem wymienili na nowy specjalnie dla niego. Czuł wtedy, że znajdował się dokładnie tam, gdzie powinien być: w ciepłym domu, który mógł nazwać swoim.

Kelnerka przyniosła im parujące jedzenie. Kenowi aż wyszły oczy z orbit na widok steka z polędwicy wołowej, podanego z kolbą złotej kukurydzy i sałatką z kolorowymi warzywami. Ślinka ciekła na sam widok tej atrakcyjnej potrawy, której matka Alizée nigdy nie zdoła przyrządzić! Oczywiście, z całym szacunkiem dla tej cudownej kobiety. Zerknął na talerz Alizée, gdzie leżały żeberka pieczone z sosem barbecue, serwowane z ćwiartkami ziemniaczanymi, grillowanymi pieczarkami i pomidorem. Z zadowoleniem zaczęła pałaszować danie, patrząc krzywo na Yannicka. Poszkodowany jej wymysłami, jadł powoli filet z kurczaka z pozłacanymi aż frytkami i grillowanymi warzywami, tych ostatnich unikał jak ognia. Ken już widział oczyma wyobraźni, jak Alizée na koniec każe mu jeść same warzywa, bo "nie chciał ich zjeść z mięskiem i frytkami". Kichnął znienacka.

— Proszę, dalej ubieraj się cienko — zwróciła mu od razu uwagę. — Dopiero co wyzdrowiałeś i zaraz znowu cię poskłada? To, że wróciłam do Seillans, nie znaczy, że będę cię teraz niańczyć.

— Daj ty mi wreszcie święty spokój, kobieto — burknął w jej stronę, na co aż zatrzepotała rzęsami.

— A spróbuj ty mnie tylko poprosić o pomoc. Nie, to nie! Rozchoruj się, strać mieszkanie czy wpadnij pod samochód, ja cię będę mieć w dupie! — Odparła z opuszczonymi brwiami po same oczy, niebezpiecznie ściskając w dłoni nóż. Yannick złapał ją za dłoń zanim zdążyła zacząć wymachiwać przy dalszym wywodzie, jak to miała w zwyczaju.

— Jezu, nie dramatyzuj znowu. Po prostu kichnąłem, bo pieprz mi się pałętał pod nosem. Nie bierz tak wszystkiego do siebie. Co, znowu hormony ci szwankują czy jak?

— Wdała się w małą awanturę z Rosą — wytłumaczył Yannick, a Alizée natychmiast zapragnęła w niego wymierzyć owy nóż.

— To wszystko wyjaśnia.

— Gówno, nie wyjaśnia. Nie mogłam już z nią wytrzymać — parsknęła — bo cały czas mi pieprzy o ślubie, o dzieciach, że za kilka lat będę mieć mniejsze szanse zajść w ciążę, że się postarzę i będzie mi szkoda, że nie wzięłam ślubu pókim młoda i piękna... Cały czas mi o tym truła, myślałam, że się powieszę na sznurku od jej pierdolonej pieczeni.

— Kochanie-

— Ty mi tu nie kochaniuj, Yannick, bo ładnie jej przytakiwałeś. Mogłeś stanąć po mojej stronie, ale nie, bo musisz przecież wyjść na idealnego partnera w ich oczach, hm? Oni już cię lubią, a to, że raz zgodzisz się ze mną, a nie z nimi, nie sprawi, że cię nagle znienawidzą. I nie mów mi, że nie wiedziałeś, bo to nawet dziecko wie. Boże... Najbliższy wyjazd dopiero za rok!

— Zdziwiłem się, że nie spędzicie u nich świąt — wtrącił lekko Ken.

— Nie ma takiej opcji — warknęła. — Gdybyśmy zostali tam do ostatniego dnia świąt, wrócilibyśmy ze ślubem i dzieckiem w drodze. Ona nie rozumie, że nie podbuduje mnie pod swoje widzimisię, że nie jestem już małą dziewczynką, która na wszystko jej pozwoli. To jest moje życie i ja decyduję co, jak i kiedy zrobię. A gdybym potrzebowała rady, spytałabym się jej, ale tak nie jest. Po prostu ją boli, że jestem samodzielna.

— No już, kochanie, lepiej ci? — Potarł troskliwie jej ramię. Alizée skinęła głową i wypuściła powietrze nosem.

— Wystarczy tego wszystkiego... Oh, chcę już wrócić do domu i napić się wina — mruknęła smętnie.

— To zjedzmy i wracajmy. Ken, wpadniesz?

— Jeśli wam to nie przeszkadza, to z chęcią.

Kontynuowali jedzenie, wymieniając się przy tym anegdotkami czy luźniejszymi opowieściami, żeby podnieść atmosferę na duchu. Bo siedzenie z dennymi twarzami w restauracji nigdy nie wygląda dobrze: ani dla obsługi, ani dla obecnych gości. W którymś momencie, pomimo sympatycznej rozmowy, Yannick pobladł na twarzy jakby zobaczył ducha. Ken odwrócił głowę niezbyt skrycie, żeby dojrzeć starszą kobietę, siedzącą na krześle bujanym z drewnianą, niebiesko-beżową laską. Domyślił się, że to zapewne jej miejsce. Pomarszczona na twarzy, czas zdobił jej urodę wraz z chustą na siwych jak srebro włosach, a dłonie, drżące i pełne pierścionków, oparła na główce laski. Siedziała i patrzyła się wprost na nich swoim mętłym, niemal mglanym wzrokiem.

— To ta starucha, o której mówiłem... — Szepnął dyskretnie do Kena. — Jak się przypałęta, to napięcie w powietrzu można ciąć nożem... Dostaję przez nią ciarek.

— Powinieneś się wstydzić, jak ty mówisz o starszych? — Trąciła go w ramię.

Ken raz jeszcze odwrócił głowę w jej stronę, zainteresowany jej atypową postacią, lecz staruszka zniknęła w mgnieniu oka, a krzesło bujało się puste, jakby nigdy w nim nie usiadła. Zmarszczył brwi i z powrotem spojrzał w swój talerz z niedokończonym jedzeniem. Czuł się jak w filmie, a za paranormalnymi horrorami nie przepadał, tak dla wiadomości. Dopiero czyjąś dłoń na serwetkach sprawiła, że cała trójka podskoczyła na krzesłach: nie był to nikt inny, niż staruszka we własnej osobie. Mlasnęła i zacisnęła wargi, dłoń dalej trzymała na stole tuż przy sztućcach Kena. Mógł się dokładnie przyjrzeć jej pierścieniom: każdy zdawał się być zrobiony własnoręcznie z drewna, rzeźbione i pomalowane, nosiły ze sobą wartość nie monetarną, a sentymentalną. Na moment pomyślał, czy kobieta nie jest cyganką.

Uchyliła powieki, a dopiero wtedy ujrzano jej oczy. Źrenice białe jak ściana, tęczówki przykryte mgiełką aż się człowiek zastanawiał, czy ona cokolwiek widziała. Ten przenikający duszę wzrok skierowała prosto na Kena. Stanął właśnie przed sądem, choć sam nie wiedział co tak dokładnie się działo i dlaczego staruszka do nich podeszła. Patrzył się z pasjonującą ciekawością w jej ślepe oczyska, a jego serce nie niosło ze sobą ani grama odrazy czy kpiny. Zauważywszy czystą intencję zrozumienia jej aktu, staruszka uniosła rękę z serwetki i przymknęła z powrotem oczy. Laską stukała o podłogę, gdy zmierzyła z powrotem w stronę swojego bujanego krzesła, a jej kot, biało-czarny grubasek, natychmiast wskoczył jej na kolana i miauczał głośno, jak ta go głaskała.

— Co to było... — Wydukała Alizée, przestraszona dziwnym zachowaniem starszej pani.

Ken natomiast spojrzał na złożoną serwetkę, na której mieściła się wcześniej jej dłoń i prędko zrozumiał, że wcześniej nie była wcale złożona. Rozłożył więc ją szybko z walącym w uszach sercem, by rozpoznać krótki napis, naskrobany najtańszym w sklepie długopisem. Licho nie śpi, było napisane, tylko po co ta kobieta, co zdążyła znowu niespodziewanie zniknąć, zostawiła tę wiadomość?

Po wypadzie, który zakończył się szybciej niż planowano, Ken z ochotą wrócił do swojego domu. Miętosił w palcach serwetkę z notką, stale nie potrafiąc jej wyrzucić z głowy. Brzmiało to jak przepowiednia, zapowiedź czegoś, tylko nie mógł połączyć punktów i wykminić o co mogłoby jej chodzić. Tyle złych rzeczy mu się przydarzało w życiu codziennym, że mógł się obawiać losu we własnej osobie, ale to byłoby za głupie: nieznośni współpracownicy, wieczne spóźnianie się do pracy, brak inspiracji, niedobry obiad, skończona paczka papierosów... Lista była zadziwiająco długa, jak na typa, co niby się na nic nie skarży.

Licho nie śpi, miała na myśli coś złego? Ba, jasne, że tak. Sęk w tym, czy chciała go uprzedzić przed czymś okropnym lub czy to na niego wołała licho, bo wyglądał jak wiktoriański trup prosto po tanatotoalecie.

Szukając głębiej w swoich wspomnieniach, nie pozostało mu nic innego jak odłożyć sprawę na później i pójść spać, bo czekała go rano praca. Odłożył starannie serwetkę na stół w kuchni i postanowił zapalić ostatniego szluga przed spaniem. Stanął w oknie i otrzepywał popiół do popielniczki, czyli starego słoika, patrząc się tępo przed siebie w poszukiwaniu rozwiązania gdzieś w umyśle. Coś mu nagle zaświeciło przed oczami po drugiej stronie ulicy, co zaraz wyłowiło go z zamyślenia. Wytężył wzrok na ciemny cień niedaleko lampy ulicznej, gdzie zauważył owy blask. Z przyśpieszonym rytmem serca, czekał aż oczy mu się przyzwyczają do ciemności, a gdy to się stało, zamarł na moment w miejscu. Ktoś stał pod przykrywą nocy, obserwując bacznie jego okna.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top