Rozdział 4

rozdział 4;
rozmowy pod wpływem bywają filozoficzne

                Ken się zastanawiał, co tak naprawdę go skusiło do udania się do baru La Civette. Duma, gdyż ktoś go rozpoznał jako utalentowanego pisarza? Ciekawość, bo kto, dociekliwy głębszego przemyślenia, mógłby uszanować jego twory? A może nawet samotność, ponieważ miał okazję podyskutować z kimś na podobnym, intelektualnym poziomie o sztuce? Wiele odmiennych odczuć pchało się wewnątrz powłoki jego ludzkiego ciała, mieszając się i tworząc coraz to nowsze pytania, ale i zawahania, gdy przekroczył próg budynku i zamknął za sobą szklane, zwiewne drzwi.

Rozejrzał się z zainteresowaniem po pomieszczeniu, ale nic się nie zmieniło od ostatniej wizyty. Na pierwszy rzut oka, to na pewno. Jak miał w zwyczaju, usiadł przy barku na wysokim taborecie bez oparcia, przez co nieraz prawie z niego spadł przy kilku procentach. Stukał palcami o blat, kiwnął głową w stronę Dana, obsługującego osoby po drugiej stronie baru przy zlewie. Chwilę później, z zaplecza wyłonił się Spencer, odstrojony w ciemny ubiór, jak wymagała od niego etykieta pracy. Uniósł kącik ust w górę i natychmiast zaczął przyrządzać mojito, wiedząc, że od tego Ken zawsze zaczynał wieczorne przesiadywanie.

— I co, czekasz? — Rzucił złośliwie, gdy postawił przed nim drinka.

— A co mam innego robić?

— Obejrzeć się.

Jak na zawołanie zerknął za siebie przez ramię, dostrzegł wysokiego i cienkiego na pierwszy rzut oka mężczyznę, powolnym krokiem podszedł do baru i usiadł na taborecie tuż obok. Ken po kryjomu zmierzył go wzrokiem. Nieznajomy okazał się blondynem o nieco przydługich włosach, lecz owy kolor wpadał prędzej w kremowy beż, może nawet truskawkowy blond, ale na pewno nie klasyczny blond. Niektóre pasma swobodnie opadały na czoło o miodowej karnacji, a inne zakrywały również tył jego szyi, na której prawym boku mieścił się mały tatuaż, ledwie wystający zza kołnierzu kurtki; przedstawiał niepełny księżyc, pierwsza kwadra, w sympatycznej szarości.

Jego twarz zdobiły szare oczy z nutką brązu i czerni, a do tego z sześć pieprzyków przy uchu. Nos miał nieco garbaty, ale tylko trochę. Można powiedzieć, że na tyle, aby uważać go za atrakcyjny, przyciągający uwagę. Nie należał jednak do kanonu piękna, ale był aż nadto w typie Kena, co nie uniknęło małego uśmieszku na zbroźnej twarzyczce. Tajemniczy, lecz przystojny, nieznajomy prędko to zauważył i sam przydział uśmiech.

— Dobry wieczór, Kenneth Lloyd?

— Jestem aż tak rozpoznawalny? — Zadrwił krótko, po czym wystawił dłoń w jego stronę. — Z kim mam przyjemność?

— Jeffrey, Jeffrey King. Nie ma pan pojęcia, ile dla mnie znaczy to spotkanie. — Uścisnął ją z ochotą.

— Proszę, przejdźmy na ty. Jesteśmy w tym samym wieku — obwieścił. — Czyli rozumiem, że jesteś moim fanem czy coś w tym stylu?

— O tak, od prawie dwóch lat. Pokusa Dionysusa była pierwszą książką, jaką przeczytałem, i zakochałem się w twoim piórze. Nie mogłem przestać myśleć o człowieku, zdolnym do odzwierciedlenia prostymi słowami skomplikowanych myśli, które wielu z nas nie potrafi wyjaśnić. Przede wszystkim twoje podejście do obskurnych tematów: ostrożne, groteskowe, ale i wyrafinowane... Drugiego takiego autora ciężko znaleźć.

— Ale ty mi schlebiasz. Uważaj, bo jeszcze uwierzę w swój talent — odparł prześmiewczo, upijając łyk ze szklanki. — Większość moich książek to bałagan, bez ładu i składu. Wrzucam to, co zszokuje czytelnika, dodam trochę filozoficznych teorii i wychodzi nudna książka.

— Wręcz przeciwnie: ten dyspersyjny nieład ujął w słowa skomplikowane przemyślenia i zdołał je wytłumaczyć lepiej niż ktokolwiek inny. Gdy czytałem, na przykład, Pokusę, to obumarłem, jak adekwatnie rozrysowałeś uczucia na papierze, tę desperację niesławnego poety i do czego był się w stanie posunąć, byleby dotknąć owocu inspiracji — opowiedział przejęty. Jego głos przyjemnie wybrzmiewał w uszach: był mętny, nieco szorstki, może nawet dymny, lecz każde wypowiedziane przez niego słowo było klarowne.

— Musisz kochać galimatias, Jeffrey.

Spencer stał nieopodal. Jak natrętna, stara baba, przysłuchiwał się rozmowie, niby przecierając szklanki. Skryty nie był wcale, nawet sprytny niezbyt. Lecz nikomu nie umknąłby fakt, jak diabelsko ciekawy był rozwoju rozmowy. Natomiast Jeffrey wykorzystał obecność barmana, żeby zamówić w wolnej chwili drinka. Pił whisky, ale Ken nie mógł zgadnąć, co to dokładnie było, bo sam za whisky nie przepadał. Ba! Nie tknąłby tego w życiu, nawet, jeśli byłby to ostatni alkohol na świecie.

— Nie zaprzeczę, pałam adoracją do wszelakiej sztuki. Szczególnie tej budzącej we mnie głęboko skryte emocje.

— Doprawdy, karmisz mnie pochlebstwami, czuję się osaczony tymi życzliwymi pochwałami — parsknął śmiałym uśmiechem. — Powiedz mi więcej, nie wahaj się. Która jest twoją ulubioną?

— Śmiem twierdzić, że Odbicie Astry.

— Czemu akurat ta?

— Może dlatego, że została zainspirowana okrutnym morderstwem Charlotte O'Reilly sprzed dwóch lat. Pamiętam jak huczno o tym było w telewizji, szczególnie, gdy udało się złapać mordercę, a ten popełnił samobójstwo w areszcie. Postanowiono zamknąć sprawę, a świat zapomniał o całym wydarzeniu jakby nigdy nie miało miejsca. Tak, jak główna bohaterka zapomniała kim jest ze zdobyciem sławy, a popadła w ruiny, gdy jedna sytuacja odmieniła jej karierę.

— Tak, to specyficzna książka. Sam nie do końca byłem pewien jak ugryźć temat, a wręcz rwało mnie do napisania o tym incydencie. Wskazywało to pewną hipokryzję społeczeństwa: opłakiwano zamordowaną kobietę i zaprzestano, gdy temat skończył być popularny. To chciałem pokazać w swojej książce, jak łatwo jest zapomnieć, a tym bardziej o samym sobie. Ale zawiodłem, pobiła mnie Gwiazd Naszych Wina, a o Odbiciu Astry słyszała zaledwie garstka osób. Bolesne, jak społeczeństwo woli odklejkę dwóch zakochanych od realiów i tragizmu życia.

— Dlatego nie czytam książek na czasie, są zbyt płytkie, często docenione jedynie przez infantylną wyobraźnię autora. Natomiast twoje dzieła, Kenneth, zachwyciły mnie swoją autentycznością. Zakochałem się w rzeczywistości, jej skazach, wadach, atutach, kształtach... Nie tylko tej na papierze, ale i w swojej.

Na chwilę zamilknął. Oczy, przywodzące na myśl kwarc dymny, skoncentrował przed sobą, a te się zamgliły jak owy minerał. Rozmyślał głęboko, lecz co mogłoby go skusić do nagłej refleksji? Ken przejechał wzrokiem po jego profilu, męskim i dostojnym. Zerknął również na tatuaż, którego zapragnął poznać ukryte znaczenie. Szerokie barki, okryte kurtką w kolorze khaki, pod którą gościła koszulka z Nirvaną. Poszarpane, ciemne jeansy i zadrapane trampki. Ubierał się kompletnie inaczej niż Ken, do tego jego grzeczny charakter kontrastował z aparycją.

— Wiesz, długo czekałem aż spotkam swojego ulubionego autora. Myślałem, że słowa same będą mi się pchać na język, ale okazuje się, że nie wiem co powiedzieć. Komplementowanie w kółko tworów szybko się przeje, dlatego, Kenneth, chciałbym cię poznać nie tylko jako autora, ale i jako człowieka.

— Oh? — Wyrwało mu się.

— Chciałbym rozpocząć z tobą codzienną znajomość, poznać lepiej ciebie oraz geniusz kryjący się za wieloma enigmami. Przyjechałem tu z zachodu i nie potrafię usatysfakcjonować swojej żądzy wiedzy jednym, luźnym wieczorem.

— Czy więc kilka luźnych wieczorów zdoła zmienić twoje zdanie? — Rzucił z luźnym uśmiechem, na co uchylił szerzej oczy, wyraźnie radosny jak szczygieł na wiosnę, i przegryzł wargę.

— Też nie.

— Nie jestem aż tak ciekawym człowiekiem za jakiego mnie masz, Jeffrey. Wbij to sobie do głowy zanim się rozczarujesz. Nie spędzam wieczorów na balkonie, pijąc kawę i pisząc rozdziały w akompaniamencie drogich papierosów. Nie panoszę się po miejscach zbrodni, byleby zdobyć pomysły do swoich książek. Szczerze mówiąc, prawie w ogóle nie tworzę ostatnio. Nie bywam też często poza domem ani nie miewam hucznych spotkań z przyjaciółmi. Jestem szarym obywatelem jak wielu z nas. Kolorowe życie artysty, o którym śnisz, jest nie moją prawdą, a twoją fantazją.

— Doskonale zdaję sobie z tego sprawę. I chcę poznać to twoje szare życie, każdą minutę. Zwisa mi jak nudne czy błahe się ono okaże.

— Jakiś ty oddany. Uważaj, bo mnie przekonasz — prychnął pod nosem.

— Zdołam to zrobić jeszcze dzisiejszego wieczoru — obwieścił dumnie. — Ludzie na ulicy powiadają, że czarujący ze mnie mężczyzna.

— Nie zaprzeczę: szastasz pochwałami jak reporter, prowadzący wywiad z celebrytą. Tylko kto to rozpowiada? Twoi sąsiedzi?

— Gorzej, moja rodzina, ale nie są tak idealni, jak ja. W prawdzie mówiąc, nie widziałem się z nimi lata. Być może dobre słowo o mnie wciąż skacze po ustach mieszkańców.

— Jedynym sposobem jest sprawdzenie osobiście. Wróć do domu i wzmocnij więzi rodzinne, bardziej ci się to opłaca niż męczenie biednej pisarzyny — zalecił żartobliwie. — Jeśli wolno mi spytać, z jakiego miasta jesteś?

— Z Marignane.

— Ah, tak, kochane Marignane — mruknął ironicznie. — Morderstwo Charlotte O'Reilly dokumentowano tuż pod twoim nosem, prawda? Aż zazdroszczę. Jest tam równie źle co mówią?

— O tak: dennie, ponuro i deszczowo, ale szczególnie poranny jazgot jest nie do zniesienia. Cały ranek spędzasz na dostosowaniu wrażliwych uszu do hałasu samochodów, byleby jeszcze pospać te kilka bitych godzin. Wolę, gdy dźwięk jest taki sam cały dzień. Wtedy, wszelaka wrzawa jest dosyć znośna.

— Wrażliwe uszy, powiadasz? Pierwszy raz słyszę o takim przypadku.

— Moje uszy nie tolerują larum, typu nieprzyjemnych dźwięków czy zgiełkliwej muzyki. Co do tych dwóch rzeczy jestem niezwykle wybredny — opowiedział wpół serio, zachowując pogodny wyraz twarzy.

— Byłbym skłonny użyć wyrazu "francuski piesek" — dodał wesół. Jeffrey przygryzł wargę, świadomie lub nie. Jego spojrzenie zmiękło znienacka, jak ekspresja wpół śpiącego dziecka, któremu się nuci do snu słodkie pieśni.

— Wiesz, Kenneth, już dłuższy moment się patrzę i nie mogę się nadziwić.

— To znaczy?

— Twoje oczy o niebieskiej barwie. Zdaje się, że w lewym oku ktoś rozlał bawarkę. Nawet starta zostawiła po sobie ślad w tęczówce. Są to iście piękne oczy, niepospolite oczy. To się nazywa heterochromia?

— Znowu mi schlebiasz, bo nie wiesz co powiedzieć — burknął.

— Niespodziewanie znalazło się wiele rzeczy, które bym powiedział, ale tego nie zrobię. Nie przy pierwszym spotkaniu.

— Skąd z ciebie nagle taki doskonały mówca?

— Po alkoholu ludzie się zmieniają. Snują plany, marzenia, które zostaną jedynie pijacką paplaniną, a na kacu człowiek zapomina o czym pieprzył ani co pieprzył — wygłosił.

— Nie przesadzaj, nawet jednej szklanki nie dopiłeś.

— Źle znoszę alkohol, a nie chcę palnąć czegoś nie na miejscu. Możesz się ze mnie śmiać, ale naprawdę jesteś moim autorytetem.

— A jak mnie w ogóle znalazłeś?

— Przez Facebooka — wyznał dziwnie chętnie. — Zaglądałem na twój profil od czasu do czasu, a któregoś razu zobaczyłem posta z tobą i jakąś kobietą w tym barze. Postanowiłem, że przyjadę, żeby się z tobą spotkać. Nie masz podanego adresu na profilu poza miastem, a Seillans jest tak duże, że nigdy bym cię nie znalazł na ulicy.

— Aleś ty oddany. Tyleż kilometrów przejechać, tylko po to, by mnie poznać. Teraz nie mogę cię od tak zostawić samego, hm?

— To znaczy, że przegadamy całą noc? — Przekręcił głowę figlarnie, spoglądając na Kena z dołu, policzek przyklejony do lady. Ledwo unosił ciężar swojej głowy, tak już odczuwał w sobie procenty. Skoro nie tolerował alkoholu tak dobrze, jak Ken, to dlaczego brał się, baran, za whiskacza?

— To znaczy, że starczy nam zarówno rozmów jak i alkoholu na dziś.

— Tak, za niedługo północ. Pięć po wznawiamy rozmowę?

— Nie, Jeffrey.

— Czyli się żegnamy, tak? To nasze ostatnie spotkanie?

— Nie dramatyzuj. Zobaczymy się jeszcze, jeśli podasz mi swój numer. — Z kieszeni płaszcza wyjął komórkę z pękniętą szybką. Do najnowszych nie należała, aczkolwiek wciąż działała i to się liczyło. Jeffrey z leniwym spojrzeniem wstukał kombinację szyfr i zadzwonił, dla pewności, że się nie pomylił. Gdyby się pomylił, to świat by się zawalił! Ken z powrotem wślizgnął telefon do kieszeni i wstał z taboretu. — Dziś ja funduję. Spencer, dorzuć jego whisky do mojego tabu.

— Odprowadzić cię do domu? — Zerwał się nagle, o mało nie wywróciwszy twarzą o posadzkę. Ken uśmiechnął się cwanie, że młody nie panował nad swoim ciałem równie dobrze, co on sam. Szczerze, nie ma się czym chwalić, gdy pije się często i wybudowało się rezystancję.

— To moja kwestia, ledwo stoisz.

— Na powietrzu będzie mi lepiej, tu jest za gorąco — mruknął wyraźnie, po czym skierował się chwiejnie w stronę wyjścia. — Umieram w tym piekarniku... — Dodał do siebie.

Ken podążył za Jeffreyem przed bar. Faktycznie, na dworze było lodowato w porównaniu do ocieplanego lokalu. Ba, był środek zimy, czego się spodziewać. Arab zapalił papierosa i udał się z nieznajomym znajomym na najbliższy przystanek autobusowy, gdzie posadził Jeffreya na ławeczce i kazał mu siedzieć dopóki nie przyjedzie autobus. Ten grzecznie czekał, z uwagą słuchając każdego polecenia, jak wytresowany pies. Jednak rozmarzona ekspresja prędko zbladła, gdy do gardła podszedł mu własny żołądek i, bezceremonialne, porzygał się.

Wypluwał swoje wnętrzności na boku, a Ken klepał go po plecach, zapewniając, że zaraz będzie lepiej. Nawet nie wiedział, co zrobić w takiej sytuacji. Żaden z jego znajomych nigdy nie wymiotował po alkoholu, a jego ekspertyza kończyła się na powiedzeniu "napij się wody i zjedz cytrynę". Po kilku minutach, Jeffrey wreszcie mógł z powrotem usiąść na ławeczce i odetchnąć z ulgą. Słyszał własne serce w uszach i obrzydliwy posmak na języku. Mimo to, wciąż chciał za wszelką cenę odprowadzić Kena do domu.

— Nie ma takiej opcji. Wracasz do domu i to natychmiast. U kogoś jesteś? Czy w jakimś hotelu?

— Wynająłem mieszkanie na... Wiesz, koło tego banku. Chyba w centrum? Nie, to śródmieście.

— Wynająłeś mieszkanie? W tej ekonomii? — Zawołał sarkastycznie. — Ciekawe, czy za dupami też się tak uganiasz — dopowiedział ciszej.

— Możesz mi tylko powiedzieć, który autobus tamtędy jedzie? Nie będę ci zawracać głowy.

— Może cię jednak zaprowadzę?

— Nie, nie trzeba, naprawdę, sam sobie już poradzę. — Wymusił drobny uśmiech. Zmarznięte, sine usta wcale nie wzbudzały w Kenie zaufania, ale postanowił ustąpić. A co! Jak coś się stanie, to przynajmniej Ken umrze ze świadomością, że zrobił co mógł.

Wedle życzenia, Ken wyjaśnił mu, który autobus zawiezie go najbliżej domu, a bus, niemalże, jak ze świadomością, podjechał chwilę później. Jeffrey wpakował swoje mierne ciało do środka, zapłacił za bilet kartą i usiadł przy oknie, by móc ostatni raz spojrzeć na Kena. Czoło oparte o szybę, spoglądał na niego, jak zbity pies, rozstający się z właścicielem. Choć na początku Ken uważał to porównanie za nie na miejscu, tak z czasem się przekonał, jak adekwatne ono było.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top