Rozdział 3

rozdział 3;
ponoć nadzieja umiera ostatnia

                Jak to kiedyś powiedział mądry człowiek: a pierdolę to! Ken oświadczył do słuchawki, tłumaczył się z wymuszoną chrypą, jakiego to on wilka złapał po późnym powrocie z pracy. Skarżył się, jak to ledwo doczołgał się do telefonu, niewyraźnym wzrokiem wybrał odpowiedni numer i zadzwonił, ze strachliwą gorączką, prosząc skromnie o chorobowe. Meryl po drugiej stronie pieprzyła na niego wyzwiska, prychając co trzecie słowo, jakim to on śmierdzącym leniem jest, bo w wichurę mu się nie chce przyjść. Księżniczka na ziarnku grochu się znalazła, możecie się rozejść.

Aczkolwiek Ken nie grał chorej scenki z czystej przyjemności. Strach siedział mu na karku i nie potrafił za Boga się wygrzebać z łóżka. Co by spotkał przed drzwiami na klatce schodowej? Czyżby ktoś na niego czekał? A w życiu nie będzie ryzykował! Za bardzo swe życie cenił, aby wystawiać głowę za próg, w obawie, że tajemniczy ktoś będzie na niego czekał z nożem. No bo nie wiadomo, co się kryje za drewnianą powłoką. A nawet jeśli, to co, jeśli ktosiek będzie czekał na niego na schodach? Wtedy, to ani nie ucieknie, ani nic. Jeśli mu się poszczęści, to do domu wbiegnie, ale czy zdąży zamknąć drzwi na zamek? Oto jest pytanie za milion.

Odłożył komórkę na etażerkę i wypuścił powietrze nosem, spoglądając krytycznie na swoją pomemłaną kołdrę. Już dawno by się przydało wyprać pościel, tak samo piżamę. Kurze pościerać, pójść na zakupy, umyć podłogę, pozamiatać... Tak wiele wypadałoby zrobić w ten dzień wolny, że Ken aż się dziwił, dlaczego tu tak brudno, jak prawie nic nie robi cały dzień. Jakieś gremliny mu psocą, gdy mieszkanie stoi puste, i syf znoszą zamiast wytrzeć buty przed wejściem. Gdyby chociaż zakupy zrobiły w po drodze, może i by je chętniej przywitał.

Zebrał się z łóżka i otworzył okno w kuchni. Na parapecie stała popielniczka, a tuż obok doniczka z kaktusem, który, co prawda, zdążył już wyschnąć, ale dalej tam stał i kąpał w słoneczku. Dodatkowa opalenizna nikomu nie zaszkodzi, prawda? Zapalił papierosa i wypuścił dym przez usta; spojrzał na dół, na zaśnieżoną ulicę, ozdobioną na każdym kroku w świąteczne dziadostwa. Światełka, porozwieszane na lampach i drzewach, a to żółtawe, a to wielokolorowe, mieniące się na czerwień, zieleń i biel;
choinki, ubrane w plastikowe bombki i zeschnięte girlandy; prezenty pod nią, czyli kostki brukowe owinięte w świąteczny papier z komicznie dużą kokardką; nadmuchiwane, wielkie bałwany; i, czyli to, co najgorsze, wszędzie wizerunek Świętego Mikołaja. Rzygać się chciało od tego starucha w czerwonym wdzianku.

Mimo zbliżających się świąt, ludzie wciąż ganiali do pracy, bo nawet na prezenty trzeba zarobić. Wybaczcie, dzieci, ale to nie starszy, gruby pan w lateksie daje Wam prezenty, tylko Wasi rodzice ciężko harują na coś, czego nawet nie chcecie. Takie są realia losu. I, prawda, nie każdy się zgodzi z tą wersją (choć bywa najpowszechniejsza), ale przynajmniej poczuje się dumny, bo przecież dostał to, czego chciał. Tak, tak, rózga po dupie i dobranoc.

Ken, z petem w ustach, nastawił czajnik na kawę. Bez gorzkiej tortury nie zniesie dnia, o nie, potrzebował energii na nic-nie-robienie. Z ciepłym kubkiem, zapalił już drugiego papierosa, spoglądając z zaciekawieniem na samochody, stojące na czerwonym świetle. Co chwila dostawał gęsiej skórki, czuł dreszcze od kości ogonowej po czubek głowy w swoim niebieskim szlafroczku. Czasami, myślał o sobie jak o staruszku, oglądającym młodych z krzywym ryjcem, choć tak pewnie opisałby Meryl, gdyby się go spytano. Tęsknił czasem za swoimi nastoletnimi grzeszkami, wymykaniem się z domu na imprezy, dyskoteki, i wracaniem dopiero nad ranem, by zastać jedynie starszą siostrę, wkurwioną, nie zapomnijmy dodać, bo znowu się tłucze z zamkiem, a rodziców przecież nie ma w domu.

Uśmiechał się zawsze na wspominki o starych, dobrych latach, gdy się było szczylem i wszystko można było, o ile rodzice się nie dowiedzą. A teraz? Nic tylko obowiązki i ból w kręgosłupie oraz jakiś typ, siedzący mu na ogonie, jak jakiś stalker. Ken powinien się trochę napić i rzucić się na typa z łapami, zaraz by go poskładał, a co! Się wyrobiło technikę po pijanych awanturach w klubie. Szach, i cios, i po tobie, suko.

Zgniótł papierosa w popielniczce i zostawił uchylone okno, aby zdążyło się nieco przewietrzyć w pomieszczeniu. Nie mogło przecież jebać fajkami cały czas, nie byłoby czuć jego perfum! Znaczy się, kadzidełek z chińskiego sklepu i pachnącej, miętowej kostki w klopie. Usiadł przy stole w kuchni z lekko wystygniętą kawą, a tuż obok komputera postawił spory zeszyt, prawie pusty, zawierający jego notatki odnośnie pisanej przez niego powieści. Bazgroły, niewyraźnie napisane, szlaczki, kółka, strzałki, tworzące jeden, wielki miszmasz na trzy strony. I z tego miało cokolwiek powstać?

Przejrzał krytycznie te strony, kiwając głową na boki ze zniesmaczeniem. Już miał zamiar chwycić za długopis, aby zamazać te nieudolne przemyślenia, naskrobane pod wpływem chwilowej weny, kiedy to nie mógł znaleźć długopisu w stercie syfu na stole. Kartki poustawiane w kupkę, luzem, stare skoroszyty z nieudanymi pomysłami, słownik ortograficzny w razie kłopotu z napisaniem poprawnie skomplikowanego słowa, poradnik do mobilizacji do pisania książki, który, jak widać, nie działał. Przeklął siarczyście pod nosem i grzebał między tymi śmieciami, ale po długopisie nie było śladu.

Zdenerwowany, ukląkł przy komódce naprzeciwko kanapy. Nad przechowywalnią kolejnych śmieci wisiał mały telewizor, a nad nim trochę zieleni, która cudem jeszcze nie zwiędła od marnego podlewania, takiego raz na półtora tygodnia, jak sobie o nich przypomni. Przegrzebał szafeczki w poszukiwaniu tego durnego długopisu albo chociażby ołówka, może i pióra, czegokolwiek, aby mógł w końcu coś napisać na papierze. Rzucił w powietrze soczyste "kurwa" po usłyszeniu dzwonku w telefonie, który ruszył zaraz odebrać.

— Halo? Halo?! — Zawołała kobieta po drugiej stronie słuchawki i mlasnęła głośno. — Odbieraj ten telefon.

— Przecież odebrałem, o chuj ci chodzi? — Wcisnął komórkę między ucho a ramię, aby kontynuować swoje poszukiwania.

— O gówno. Słuchaj, Ken, ja jeszcze jestem poza miastem, nie? Rodzice chcą, żebym jeszcze u nich posiedziała z Yannickiem. Wiem, wiem, miałam przyjechać we wtorek, ale wyszło, jak wyszło. Znasz ich przecież. W każdym razie... Co ty się tak tłuczesz?

— Szukam czegoś — burknął, po czym wsunął z hukiem szafeczkę. — Nosz kurwa mać.

— Co tak bluzgasz... Czego szukasz?

— Długopisu. Jednego, jebanego długopisu.

— Gdybyś w końcu posprzątał ten burdel u siebie, to byś wszystko znalazł. Mówiłam ci już, że kiedyś zginiesz w tym syfie — ochrzaniła go krótko. — Nie możesz pójść do sklepu po nowy?

— Jak ja mam z czterdzieści długopisów w domu. Nie wierzę, że nagle nie mogę żadnego znaleźć.

— Tuman, no po prostu tuman...

— Ty to masz wszystko poukładane alfabetycznie, od linijki i do koloru, co nie, Alizée? Nawet teraz się u ciebie świeci.

— Nie ma mnie w domu, mam dobrą wymówkę; ty natomiast mieszkasz w syfie na co dzień. Mógłbyś w końcu ogarnąć u siebie, wtedy nie musiałabym siadać na reklamówce.

— Nie pierdol — syknął, gdy strzyknęło mu w kolanach przy wstawaniu. Udał się do małej sypialni, gdzie mieściło się jedynie łóżko na tyle duże, by uznać je za dwuosobowe, ale i na tyle małe, by uznać je za jednoosobowe. Obok stała drewniana etażerka, do której również ośmielił się zajrzeć. Grzebał dłonią między bateriami, niektóre zużyte, inne dobre, ale jak to teraz odróżnić. Małe karteczki z różnymi przypomnieniami jeszcze z zeszłego roku, zapychające tylko miejsce dla kilka łańcuszków, bransoletek i pierścionków, które dostał na różne okazje, najczęściej na urodziny. W tym jego czarny sygnet; nie, nie był on drogi, aczkolwiek nosił sentymentalną wartość, gdyż dostał go jeszcze w liceum właśnie od Alizée na osiemnastkę.

— Ja ci mówię, czasami strach do ciebie wejść. Że jeszcze gołębie nie latają ci po domu, to się dziwię! — Parsknęła. — A, zapomniałam z tego wszystkiego, dlaczego ty nie w pracy?

— Chyba mnie poskładało, nie miałem sił wstać z łóżka. — Sprzedał tę samą bajkę. — A ty dlaczego przedłużasz swój urlop? Szefuńcio nie będzie zły?

— Szefuńcio spojrzy mi na cycki i na wszystko się zgodzi. To wcale nie tak, że muszę śpiewać w tym klubie codziennie, i tak prawie nikt tam teraz nie chodzi. Wiesz, emeryci muszą się przecież przygotować do Wigilii na zjazdy rodzinne.

— Ta, ta. — Zatrzasnął szafeczkę i wypuścił powietrze nosem. Zdenerwowany, natychmiast wrócił do kuchni, by stanąć w oknie i znowu zapalić. Kawa wystygła, kubek stał na stole i czekał, aż Ken go zauważy i albo wypije, albo zapomni i zostawi do jutra, jak zawsze, zresztą. — Chuj mnie strzeli, to jest niemożliwe — powiedział prędzej do siebie niż do Alizée.

— Który to już raz. — Oczami wyobraźni widział, jak przewróciła oczami.

— Ty wracaj szybko i pomóż mi szukać.

— Ni chuja. Idź, kurwa, do sklepu, kup sobie ten długopis i daj ty mi święty spokój. Po co ci on w ogóle?

— Miałem zamiar wykorzystać czas wolny i wziąć się za pisanie. Najlepiej mi się myśli przy zeszycie, nie przy ekranie, ale teraz wszystkiego mi się odechciało.

— To się nie obijaj i do roboty, już. Jak nie do jednej, to do drugiej. Ja się rozłączam, papa!

Zanim zdążył jej odpowiedzieć, czyli ją wyzwać od małej kurwy, ta jednak się rozłączyła. Odstawił telefon na blat i palił dalej papierosa, owijając się jedną ręką, by było mu nieco cieplej. Pomyślał moment, co nie zdarza mu się często, czy faktycznie powinien pójść do sklepu. Ale, jeśli wróci do domu i znajdzie na wierzchu długopis, to strzeli sobie w łeb. Prosto między oczy. Pronto. Chwycił za kubek z zimną kawą i upił łyk, mieszając gorzki posmak z odorem szluga. Nie przeszkadzało mu pić zimną kawę, w przeciwieństwie do Meryl, która wyzywała go od "zimnego drania" za każdym razem, gdy pił na zimno. Tak, jakby to miało jakiekolwiek znaczenie. Kawa to kawa; lepiej wypić niż potem żałować.

Odsunął się od okna po zgaszeniu peta i spojrzał z niezadowoloną miną, jak u kapryśnego dziecka, na swój burdel w mieszkaniu. Powinien tu posprzątać, ale na początku wypierze pościel. To będzie dobry start na generalne sprzątanie pierdolnika. W czystym lepiej się śpi, co znaczy, że jest się w lepszym humorze, co z kolei znaczy, że bardziej się chce robić tego, czego robić się zazwyczaj nie chce. Tym tokiem myślenia, Ken zdjął poszewkę z kołdry i włożył ją do prania wraz z prześcieradłem, zbierając przy tym brudy leżące na podłodze w łazience. Pranie wstawione, może jednak wybierze się do sklepu? Mógłby kupić ryż na obiad albo coś słodkiego do picia, znudziła mu się filtrowana woda z kranu.

Niebawem przebrał się z piżamki i szlafroka w wygodne jeansy, bluzę, na którą zaraz założył kurtkę. Jeszcze ubrał ciepłe buty i był gotowy do wyjścia. Nie nazwą go fashionistą, ale wyglądał w miarę schludnie, jak na swoje "leniwe wychodzenie". Takie do sklepu na rogu, na przykład. Co innego, gdyby miał pójść do centrum. Wtedy, musiałby obowiązkowo zabojować! Co, gdyby trafił na kogoś ładnego? W łachmanach przecież nie podejdzie zagadać, jeszcze go pomylą z biedakiem, żulącym na jedzenie.

Otworzył drzwi, zaledwie je uchylił, by rozejrzeć się po klatce schodowej. Aczkolwiek nikogo tam nie zastał. Z uspokojonym sercem, wyłonił całe ciało z mieszkania, a na usta przybrał mały uśmieszek wygranej. A jednak! Nieznajomy nie ośmielił się na niego czekać. Zszedł na dół i trzasnął przypadkiem drzwiami od klatki, wiedząc, że kapryśna sąsiadka znowu będzie go za to zbeszczać. Tak, jakby codzienny ruch samochodów pod oknem jej nie przeszkadzał. Dreptał po śniegu w stronę końca ulicy, gdzie na rogu stał mały, lokalny sklepik z zaopatrzeniem na czarną godzinę. Ceny nie były nie wiadomo jak wygórowane, także rozsądne zakupy dało się zrobić i to nie z wypchanym portfelem!

Wszedł do środka i natychmiast potarł dłonie, a mały dzwoneczek nad drzwiami rozbujał się głośno, informując sprzedawczynię o kliencie. Ta wyłoniła się z zaplecza, jak jakiś demon spod łóżka, i usiadła na taborecie za ladą tuż przy kasie, bo przecież nie mogła ufać nikomu w tej branży. Jeszcze ktoś ją okradnie, i co wtedy? Kamery wprawdzie były, ale gdzie mieściła się satysfakcja przyłapania złodziejaszka na gorącym uczynku? Z jakim to ona zadowoleniem zdzielała złodziejach po łapach i groziła wezwaniem rodziców. Gdyż, taka prawda, najczęściej kradła u niej młodzież. A Ken, będący wpół arabem, wpół francuzem? Jego nieco ciemniejszy odcień skóry też nie był bez podejrzeń!

Przywitał się z nią kiwnięciem głowy, a ta odmachnęła leniwo ręką, fiksując na nim wzrok, jak wygłodniała hiena. Czekała tylko na nieodpowiedni ruch, aby zaraz go skarcić za próbę kradzieży. Kenneth się zastanawiał, czy to przypadkiem nie starszy wiek doprowadza do wredoty, czy to cecha naturalna u lokalnych bab. Sięgnął po koszyk i przeleciał się po alejce, stanął przy lodówkach, skąd wyciągnął sok ananasowy. Przyjrzał się dacie ważności, czy przypadkiem nie przeterminowany, bo w lokalnych to nigdy nie wiadomo. Po upewnieniu się, że napój jest do wypicia i to nie w dwa dni, wrzucił karton do koszyka i ruszył na wyprawkę szkolną, która stała w kącie cały rok, nawet w wakacje. Po namyśle, wybrał odpowiedni długopis; czarny, z miękkim chwytem, nie pozostawiający po sobie plam. Na punkcie wybierania przyrządów do pisania, Ken miał świra; potrafił godziny stać przed ścianą różnych długopisów, ołówków i innych takich, przeglądać je, oceniać. Pod tym względem, zachowywał się jak baba na straganach, oglądająca świeże warzywka z czyjejś działki.

Poszedł na jedzenie, gdzie postanowił zrobić sobie na obiad mrożone warzywa z ryżem, gdyż nic innego mu się nie chciało. Po chwilowym zastanowieniu, do koszyka wrzucił także dwie zupki chińskie w cenie jednej, bo luźny obiad też się kiedyś przyda. W końcu podszedł do kasy, a sprzedawczyni przeskanowała ślimaczym tempem artykuły, łypiąc na niego, jak na kryminalistę.

— Do tego Camele, setki — dopowiedział, gdy skończyła skanować. Oblała go nieufnym wzrokiem od góry do dołu, a Ken nie powstrzymał się przed prychnięciem. — Dowodu potrzebujesz?

— Nie trzeba — chrząknęła niewyraźnie, po czym położyła na blacie paczkę fajek.

— Mam skończone dwadzieścia sześć lat i chciałaś się mnie spytać o dowód?

— Powiedziałam, że nie trzeba — powtórzyła z fochem.

Naliczyła na kasie cenę do zapłacenia, a Ken zapłacił banknotami z dna portfela. Spakował wszystko do siatki jednorazowej i wyszedł z spieprzonym humorem ze sklepiku, na plecach rzucone naburmuszone "do widzenia". Wracał powoli do domu, gdy to jego telefon wydał z siebie cichą muzyczkę. Stanął dosłownie przed domem i wsadził peta z nowej paczki do ust, by odebrać telefon.

— Oby to było coś ważnego, Spencer — burknął do słuchawki, dreszcz go przeszedł na kujące zimno.

— I to jak! — Odparł. — Dostałem memo od innego barmana, że ktoś chce cię spotkać. Przedstawił się jako Jeffrey, twój fan czy coś w tym stylu. Najpierw pomyślałem, że to znowu jakiś twój były, ale gość jest chyba legitny. Był wczoraj i kazał przekazać, że dziś też będzie.

— I co mu powiedziałeś?

— Dan powiedział, że zobaczy, co da się zrobić. To jak, wpadasz wieczorem?

— A nie miałeś mnie już dość? — Parsknął śmiechem.

— Nasze porachunki mogą poczekać, chcę na własne oczy zobaczyć osobę, która ośmieliła się nazwać twoim fanem. Wydarzenie roku, jak nie lepiej!

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top