5. Dwóch Królów
— Nazir!
Mężczyzna rozłożył szeroko ramiona i wyszczerzył zęby w uśmiechu, słysząc w oddali charakterystyczny, przeciągły dźwięk. Chwilę później Nazir już zmierzał w jego stronę. Mknął z taką prędkością, że zostawiał za sobą gwałtowny podmuch wiatru. Gdy już znalazł się odpowiednio blisko, wbił szpony w skórę mężczyzny i przysiadł na jego ramieniu, a zrobił to z takim impetem, że ten omal się nie przewrócił.
— Nazirku, ależ się za tobą stęskniłem! — powiedział po raz kolejny wzruszony długą rozłąką z przyjacielem. Nazir czuł zapewne to samo, bo od razu trącił głową w twarz swojego pana.
Mężczyzna przejechał ręką po gładkich, lśniących piórach ptaka, które kolorem przypominały smołę. Szedł przez obóz z orłem uczepionym jego ramienia, a ludzie wypoczywający przy namiotach, natychmiast porzucali swoje zajęcia, aby oddać mu pokłon i pozdrowić serdecznymi słowami.
On od czasu do czasu im odpowiadał, uśmiechając się lub wykonując pozdrawiający gest dłoni. Nie zatrzymywał się. Zmierzał prosto do pałacu ukrytego wśród alei palm. Brama była już blisko.
Temperatura w Farshi była wysoka. Powietrze było tak gorące, że wydawało się wręcz palić, tak samo, jak piasek pod stopami. Słońce rzucało złotą poświatę na wszystko wokół, a ciągnące się w nieskończoność połacie pustyni wyglądały jak obsypane złotem.
Gdy mężczyzna wreszcie przekroczył próg pałacu, od razu powitał go dobrze znany głos:
— Szachinszachu. — Czarnoskóry eunuch skłonił się, ozdabiając usta uśmiechem. — Jak dobrze widzieć cię ponownie.
Szach Ismail odwzajemnił uśmiech, nie zatrzymał jednak kroku, więc Agha zaczął iść obok niego.
— Przygotować ci nałożnicę? Pewnie jesteś zmęczony, mój panie.
— Nie trzeba, Nafi — odparł, uśmiechając się zdawkowo. — Na miłość przyjdzie czas. Teraz mamy wojnę.
Nafi na chwilę umilkł, bo właśnie minęli kilka służących niosących w wiklinowych koszach pranie. Gdy te zobaczyły władcę, natychmiast oddały mu niski pokłon. Eunuch szukał w głowie odpowiednich słów, patrząc na uśmiechniętego od ucha do ucha Ismaila. Gdyby mógł, zmusiłby władcę do spotkania z konkubiną. Wszyscy by na tym skorzystali. Nałożnice przestałyby marudzić, że nie otrzymują wystarczającej uwagi od szacha, a on może w końcu doczekałby się dziedzica. W tak niespokojnych czasach synowie byli gwarantem przetrwania. Najlepiej całe mnóstwo synów!
Nazir zaskrzeczał znudzony drogą wzdłuż kutych z piaskowca ścian. Ismail uniósł rękę, pozwalając orłu wzbić się w górę. Ptak przeleciał pustym korytarzem, a kiedy natrafił na ogromne, otwarte okno, wyleciał na zewnątrz. Eunuchowi ulżyło, że to ptaszydło już sobie poleciało.
— A może wieczorem zechcesz, panie, aby odwiedziła cię nałożnica? Jest tutaj Leyla, mistrzyni w sztuce miłości... — Nafi znów się odezwał, kiedy zostawili służki daleko w tyle. Nie dawał tak łatwo za wygraną.
Ismail chciał przewrócić oczami, ale powstrzymał się, aby nie zrobić przykrości eunuchowi, który go wychował. Nafi Agha miał sporo racji, gnając szacha do łoża nałożnic, ale w tym momencie ostatnie, o czym władca myślał, było płodzenie dziedziców.
— Nie dzisiaj, Nafi. — Tym razem głos Ismaila wybrzmiał bardziej stanowczo. Szachinszach zatrzymał się przed dwuskrzydłowymi drzwiami. Korytarz był ich pełen, a każde z nich miały wyryte na sobie inne wzory, najczęściej przedstawiające rośliny lub zwierzęta, ale znalazły się też cytaty ze świętych ksiąg. — Zadbam o swój harem, gdy przyjedziemy do Bahu.
Nafi tym razem umilknął na dobre. Skinął głową, dochodząc do wniosku, że nic lepszego już nie wskóra. Szach wszedł do środka.
Odetchnął z ulgą, gdy udało mu się uciec od nacisków eunucha. Nafi Agha był dla niego kimś w rodzaju ojca, bo to on go wychowywał. Ten biologiczny w zasadzie nie widywał swoich dzieci, zbytnio zajęty polityką, toteż przez długi czas Ismail praktycznie go nie znał. Gdy Ismail miał dziewięć lat, jego matka zmarła. Po pogrzebie szachinszach wysłał syna na dwór w sąsiednim Tasharze, a razem z nim Nafiego, który tam też się urodził, dlatego wężowe królestwo nie było mu obce. Szachowi Anasowi nie szkoda było oddawać syna do obcego kraju, bo miał jeszcze czterech starszych. Najmłodszy Ismail nie miał szans na objęcie władzy.
A jednak życie zaskoczyło wszystkich. Każdy z czterech synów Anasa po kolei umierał. Dwóch zginęło na wojnie, dwóch zabrała zaraza, tylko Ismail się uratował, bo ten czas spędził na tasharskim dworze. Wrócił do ojczyzny po śmierci trzech najstarszych braci. Wszelkie niebezpieczeństwa go omijały, więc Anas uwierzył, że to właśnie jego najmłodszy syn jest wybrańcem Boga. Zaczął więc szykować go do roli szachinszacha, a dzięki temu prędko uświadomił sobie, wbrew temu, co początkowo zakładał, że po jego śmierci Ismail będzie godnym następcą.
Szach opadł na czerwoną otomanę, gdy tylko ujrzał ją w zasięgu wzroku. Wygodnie się na niej rozłożył, prostując obolałe kończyny. W całym swoim zabieganym życiu władcy, którym był od czterech lat, brakowało czasu na odpoczynek, więc takie chwile, w których, choć na moment mógł wytchnąć, bardzo sobie cenił.
Ta chwila zakończyła się jednak szybciej, niż rozpoczęła, bo do jego uszu dobiegł jakiś niezadowolony pomruk, po czym z muśniętego cieniem kąta wyłoniła się dobrze znana Ismailowi postać.
— Nie powinieneś ratować tych kobiet, a na dodatek jeszcze spotykać się z jedną z nich. — Hussein Mirza, kuzyn szacha, przemawiał kipiącym urazą i gniewem tonem. Ismail przewrócił oczami. Przecież już to przerabiali, a właściwie rozmawiali o tym, zanim wyszła na jaw tożsamość jednej z kobiet w opresji. Teraz nawet on rozumiał gniew Husseina.
— Mówiłem ci już. Al'kaharskie kobiety nie są winne wojnie, tak samo, jak nasze — odparł spokojnie władca. Książę przeszedł po komnacie, sunąc bezszelestnym krokiem po bogatym we wzory dywanie.
— Soraya też nie była winna, a ją zabili... — Mirza odwrócił nagle głowę w bok, aby szach nie zobaczył łez, których nie mógł powstrzymać. Gniew i rozpacz w końcu znalazły ujście, Hussein żałował tylko, że w obecności kuzyna.
Ismail poczuł się źle po tych słowach, tym bardziej mając świadomość, że w Kahari spotkał się z siostrą sułtana, czyli człowieka, który był odpowiedzialny za tragedię jego rodziny.
— I dlatego jej śmierć nie pójdzie na marne — rzucił z przekonaniem.
Następnie powstał i kiedy znalazł się odpowiednio blisko księcia, dotknął pokrzepiająco jego ramienia.
— Lew umrze — kontynuował, kiedy Hussein nie drgnął. — Pozna nasz gniew, ale nie skazujmy na niego niewinne kobiety, bo zrobimy im to samo, co te bestie zrobiły Sorayi.
Hussein obrócił się twarzą w stronę kuzyna. Po policzkach już swobodnie spływały mu łzy.
— Jak mam żyć bez niej? — załkał, a potem oparł czoło o ramię Ismaila, całkowicie obnażając swoją bezsilność. — Chcę znów usłyszeć jej głos, widzieć jej uśmiech...
Szach pogładził księcia po plecach. On także tęsknił za księżniczką Sorayą, ale nie potrafił znaleźć słów, aby opisać, jak bardzo Hussein musiał cierpieć. Mirza stracił całą rodzinę jednego dnia: ojca i siostrę, z którą łączyła go wyjątkowa więź. Byli bliźniakami. Przyszli na świat wspólnie, chcieli też razem z niego odejść.
Od dzieciństwa byli sobie we trójkę bardzo bliscy, zresztą kuzynostwo było Ismailowi droższe niż własne rodzeństwo. Bracia górowali nad nim wiekiem, a w dodatku między nimi zawsze wisiało widmo rywalizacji. Jakiekolwiek ciepłe uczucie wydawało się wymuszone, fałszywe i nie na miejscu. Tak nie było z Husseinem i Sorayą, których ojciec został brutalnie okaleczony na wojnie. Niepełnosprawność Ilfara Mirzy automatycznie wykluczyła go z jakichkolwiek pretensji do władzy, a więc również jego jedynego syna. Książę piastował tytuł gubernatora Antory i tam osiadł razem z dziećmi, które były jego jedyną pociechą w chorobie, do czasu, aż z całego rodu został żywy tylko Hussein.
— Niedługo znów wybuchnie wojna — odezwał się Ismail, gdy książę się uspokoił i przestał mu już płakać w ramię. Teraz Mirza spojrzał na niego zaszklonymi, ale pełnymi determinacji oczami. — Chodź, pomyślimy co dalej z resztą.
Siedząc na spotkaniu ze swoją najbliższą radą, Ismail wyciszył się na wszystkie głosy, które teraz zlewały mu się w jeden monolog. Szach nie mógł przestać myśleć o wydarzeniach, rozegranych w ostatnich dniach w Al'Kaharze. Los z niego zakpił, stawiając na drodze siostrę jego największego wroga. Gdyby nie spotkanie ze szpiegiem, które doszło do skutku chwilę przed tym, jak znikąd dobiegły krzyki i odgłosy walki, Ismaila w ogóle by tam nie było. Jednak kiedy usłyszał, że bandyci napadają na niewinnych ludzi, jako człowiek honoru postanowił interweniować. Przecież nie miał pojęcia, kogo ratuje przed śmiercią. Prawdę o sułtance Turnie przyjął z takim szokiem, że był przekonany, że serce mu stanie. Myślał, że miał do czynienia ze zwykłą, co prawda zamożną, obywatelką Al'Kaharu, a nie sułtanką! Nie miał jednak czasu na nic więcej, bo znikąd pojawił się Labib Pasza. Doskonale go rozpoznał, bo przeciął się z nim na polu bitwy kilka miesięcy wcześniej. Labib wyglądał inaczej w codziennym stroju, niż zakuty w zbroi, ale Ismail miał doskonałą pamięć do ludzi, zwłaszcza tych, którzy zaszli mu za skórę.
Szach zastanawiał się, czy gdyby Turna wiedziała z kim ma do czynienia, również pomogłaby mu uciec. Wątpił. On sam nie mógł pozbyć się poczucia winy, że dla niej nadstawiał karku, by odebrać jakieś piórko. Gdy nie znał jej imienia, to wydawało się takie fascynujące i nietypowe, ale rzeczywistość okazała się jak wyjęta z koszmaru.
Ale czy na pewno?
W trakcie powrotu z Kahari do Farhsi Ismail miał sporo czasu, by myśleć. I myślał. Głównie o Turnie. Były to myśli tak skrajnie różne, że momentami aż czuł się nimi zmęczony. Z jednej strony coś zakorzenionego głęboko w jego umyśle przez dorastanie w cieniu niekończącej się wojny, szeptało mu, że powinien zostawić kobiety na pewną śmierć. Honor i zwykła ludzka przyzwoitość za to aprobowały jego uczynek, zaliczając do tych dobrych, bez względu na to, komu pomógł. Przeważały jednak wyrzuty sumienia.
Ale czy naprawdę każdy al'kaharczyk był taki zły? Czy każdy popierał ten konflikt? Ismail nie miał nawet, kiedy wybrać, co o tym wszystkim sądzić. Gdy został szachem, kazano mu toczyć wojnę, więc wiedziony żalem i urazą za wszystkie krzywdy swojego rodu i krajan, ją toczył. Teraz zastanawiał się jednak, czy na świecie byli jeszcze ludzie, którzy nie ulegali tym podziałom?
— Co rozkażesz, szachu?
Z rozważań wyrwał go głos wielkiego wezyra, Mahfuza, który swój urząd sprawował jeszcze za czasów szacha Anasa. Ismail westchnął. Czuł na sobie wyczekujące spojrzenia, więc, starając się ukryć zażenowanie, spojrzał na mapę położoną na drewnianym stole.
— Najpierw trzeba wyciągnąć Kazema Parsę z obozu wroga. Nie jest już tam bezpieczny, a to nasz człowiek i nie zostawimy go na śmierć — postanowił, a widząc rozkojarzone twarze towarzyszy, wiedział, że dobrze zrobił, wspominając swojego szpiega. Był pewien, że temat Kazema nie został podjęty przez żadnego z doradców i tym sposobem sprytnie wybrnął z wrażenia, że jakoby nie słuchał tego, co mężczyźni mają do powiedzenia.
— Parsa? Ten chłopaczek z upadłego rodu... — Mahfuz zamyślił się, dopasowując nazwisko Kazema do znanych sobie osobistości.
Szach przytaknął ze spokojem, rozumiejąc, że wielkiemu wezyrowi nie do końca podoba się ten pomysł.
— Z szacunku do ciebie i twojego ojca, panie, nie będę się wykłócał, ale sądzę, że to zły pomysł.
Ismail cenił lojalność wielkiego wezyra. Zawsze uważał, że Mahfuz trafił się Anasowi jak strzał w dziesiątkę. W świecie pełnym dwulicowych hien czających się na coraz wyższe stanowiska, takiego człowieka jak Mahfuz należało szukać ze świecą. Tym bardziej szach cieszył się, że nadal miał go po swojej stronie.
— Nie pozwolę Kazemowi tam zginąć. Z dala od domu i rodziny... Co to byłaby za śmierć? Nikt z nas nie chciałby tak skończyć — powiedział Ismail, nie pozwalając wpłynąć na swoją decyzję paszy.
Wyraz twarzy Mahfuza nieco złagodniał. Rozumiał pobudki szacha, ale sądził, że był zbyt miękki dla poddanych. Umysłem stratega i wojownika już od młodych lat przewyższał wszystkich braci, ale za bardzo przywiązywał się do otaczających go ludzi, a ta cecha nie była dobrym przymiotem dla władcy. W końcu to najczęściej najbliższe osoby wbijały nóż w plecy.
— To on przekazał mi wieści o ataku sułtana — ciągnął szach, gdy odpowiedziało mu tylko milczenie. Wskazał palcem na dolinę rzeki nieopodal Bahu, która rozciągała się na mapie. — Szpiegował dla nas w koszarach. Jeśli ktoś dowie się, kim jest, zabiją go, albo spróbują wyciągnąć informacje o nas. Trzeba go więc odbić i to jak najszybciej.
— Wyślemy ludzi do Al'...
— Nie. — Ismail przerwał Mahfuzowi stanowczym tonem. — Sam pojadę. Ja i Hussein Mirza. — Spojrzał wymownie na kuzyna, który pokiwał aprobująco głową, co dodało szachowi większej motywacji, aby mówić dalej: — I weźmiemy jeszcze dwóch żołnierzy.
Mahfuz zrobił się blady jak płótno.
— Panie... Igrasz z ogniem. Nie bierz wszystkiego na swoje barki, pozwól zająć się tym komuś... innemu.
Ismail domyślał się, co chciał powiedzieć wielki wezyr: Pozwól zająć się tym komuś, kto może zginąć. Szach wiedział, że jego wycieczki do Al'Kaharu były ryzykowne, ale nie potrafił siedzieć bezczynnie i wyręczać się innymi, gdy sam mógł się czymś zająć.
— Kazem powiedział, że atak nastąpi za około miesiąc, więc obmyślimy strategię, kiedy wrócę — postanowił władca, ignorując komentarz Mahfuza. Spojrzał na każdego ze swoich doradców z osobna, na dłużej zatrzymał się na księciu Husseinie. — My ruszamy jutro.
— Ledwo wróciłeś, panie. Odpocznij przynajmniej kilka dni — wtrącił się dotychczas milczący Nafi, który w podobnych obradach robił zawsze raczej za tło, niż brał w nich czynny udział. Ismail cenił sobie jego rady, ale tym razem nie zamierzał ich posłuchać.
— Im szybciej zaczniemy działać, tym lepiej. A teraz pozwólcie, że udam się na spoczynek. — Po tych słowach wyszedł, zanim ktokolwiek zdążył go zatrzymać.
Nie ruszył jednak do swoich komnat, ale udał się na brzeg oazy, przy której wznosiło się Farshi. Odetchnął świeżym powietrzem, uniósł głowę w stronę słońca, pozwalając, aby jego promiennie pogłaskały mu skórę przyjemnym ciepłem. Nie było już tak gorąco, bo zbliżał się wieczór, więc temperatura malała.
Przesunął wzrokiem po zbiorniku wodnym. Na tafli wody unosił się ptak. Był piękny, majestatyczny, miał w sobie coś eterycznego, jakby urwał się z innego świata. Stroszył pióra, grzejąc się w pełnym słońcu, w tym świetle jego białe upierzenie wyglądało jak posypane brokatem. Ismail od razu pomyślał o Turnie.
Aslan poczuł na sobie krytyczny wzrok Erdogana Paszy, więc stłumił w sobie chęć ziewnięcia i spojrzał na stos pergaminów piętrzący się przed jego nosem. Miał wrażenie, że od godziny papierów przybyło, a nie ubyło. Ależ on nienawidził spraw państwowych!
— Pieczęć — polecił srogo pasza, podstawiając kolejny dokument przed oczy sułtana, po tym, jak sam dokładnie go przestudiował.
Wielki wezyr i padyszach mieli prosty układ: Erdogan decyduje, Aslan odbija pieczęć, żeby decyzja wyszła spod ręki sułtana. Był to pomysł paszy, a Aslan nie śmiał z nim dyskutować, nie chcąc narażać się na gniew wielkiego wezyra, ale głównie to było mu wszystko jedno. Czytanie raportów, które w większości dotyczyły tego samego, nudziło go. Poza tym i tak nigdy nie umiał samodzielnie podjąć dobrej decyzji, która byłaby kompromisem zadowalającym każdego. Wielki wezyr zawsze patrzył na niego jak na głupka, gdy raz na jakiś czas odważył się wyrazić własne zdanie, więc po kilku takich próbach przestał to robić i tylko podpisywał to, co podkładał mu pod nos Erdogan. Niekiedy miał ochotę wziąć sprawy w swoje ręce, ale przeczucie, że nie udźwignąłby takiego ciężaru na własnych barkach, odbierało mu jakiekolwiek chęci.
— Pieczęć. — Wielki wezyr po raz kolejny upomniał sułtana tonem, który balansował na granicy gniewu, gdy zobaczył, jak ten buja w obłokach.
Aslan aż wzdrygnął się na ten dźwięk wyrwany ze sfer fantazji. Obleciał pośpiesznym wzrokiem po treści raportu, po czym zbliżył pieczęć do pergaminu. Erdogan patrzył uważnie na jego ruchy.
— Przerosła cię chwila obowiązków? — zapytał drwiąco. Padyszach poczuł, jak na ten przytyk krew w jego żyłach szybciej krąży, ale postarał się nie zareagować. — Może chciałbyś wrócić do haremu i zabawiać się z nałożnicami?
Sułtan nie musiał nawet patrzeć na swojego teścia, żeby wiedzieć, że jego usta właśnie unosił lekceważący, kąśliwy uśmiech. Erdogan zazwyczaj pozostawał poważny i niewzruszony niczym głaz, ale bywały takie momenty, że uśmiechał się z triumfem, gdy jego zimne szare oczy zawsze raziły pogardą i wyższością.
— A właśnie... Jak się miewa moja córka? Mam nadzieję, że odwiedza regularnie twoje komnaty.
Aslan na moment zamarł w bezruchu, odbijając pieczęć na papierze. Co miał odpowiedzieć, żeby nie zniechęcić do siebie jeszcze bardziej wielkiego wezyra? I tak był już dla niego nikim, ale każde negatywne wspomnienie o Iffet Esmanur byłoby kolejnym gwoździem do trumny. Aslan miał już szczerze dość życia, które musiał budować na kłamstwach.
— Wspaniale — powiedział, starając się ze wszystkich sił stłumić fałszywą nutę w swoim głosie. — Odwiedza mnie w każdy czwartek i piątek, ale ostatnio nie mam ochoty się z nikim widywać.
— Nie masz ochoty? — Wielki wezyr uniósł brwi, po jego twarzy przemknęła mieszanka gniewu i politowania. Aslan przełknął ślinę. — Tu nie o twoją ochotę chodzi, chłopcze, ale o przedłużenie dynastii!
Erdogan nie uniósł głosu, a mimo to Aslan spiął się pod jego wpływem. Poczuł się tak samo, jak wtedy, gdy był małym chłopcem, a furia rozbrzmiewająca w głosie wielkiego wezyra nie miała końca.
— Ile jeszcze mam ci powtarzać, że musisz mieć w końcu syna! Teraz jesteś łatwym celem, ale z następcą twoją pozycję ciężej się będzie zachwiać.
Wielki wezyr miał rację. Aslan o tym wiedział. Powinien mieć syna i dążył do tego, sypiając z coraz to nowymi nałożnicami, które przysyłała mu jego matka. Tego chciała Mevra Hatice. Dlatego też starannie wybierała posłuszne i lojalne niewolnice, aby były godne do roli matki księcia. Z drugiej strony zaś stali Erdogan i Iffet Esmanur — oboje równie nieustępliwi i zdeterminowani co sułtanka Valide. W końcu córka wielkiego wezyra była żoną sułtana, więc to z nią w pierwszej kolejności powinien doczekać się potomka, lecz matka go przed tym przestrzegała. On nie podważał jej woli, bo sam doskonale wiedział, co by się stało, gdyby Iffet Esmanur urodziła syna.
Erdogan zaczął się niecierpliwić, kiedy padyszach uparcie milczał. Miał wrażenie, że coś tutaj nie gra.
Mert Agha zjawił się w gabinecie wielkiego wezyra, zanim słońce zdążyło schować się za fasady seraju. Erdogan rozsiadł się wygodnie za biurkiem, oczekując, aż Strażnik Bramy zda mu dokładny raport z haremowej codzienności. Minęła dłuższa chwila, zanim eunuch doniósł na praktycznie wszystkich mieszkańców pałacu. Kiedy wspomniał o małżeńskich obowiązkach sułtana, wielki wezyr uniósł dłoń. Mert przerwał swój monolog.
— Czyli smarkacz mnie okłamał... — powiedział drwiąco Erdogan, spoglądając na posegregowane dokumenty leżące na biurku. — Kiedy ostatnim razem moja córka była u niego?
— Miesiąc temu — odpowiedział eunuch. — Jeśli dokładnie liczyć, to miesiąc i dwa dni.
Wielki wezyr parsknął paskudnym śmiechem.
— Więc w ogóle nie widuje się z moją córką i śmie mówić mi, że jest inaczej.
Strażnik Bramy nie do końca się z tym zgadzał, więc doprecyzował:
— Widują się, ale za dnia. Nocami sułtanka matka nie dopuszcza sułtanki Iffet Esmanur do alkowy padyszacha.
Erdogan gwałtownie powstał. Potarł dłonią siwą brodę, analizując sytuację. Było jasne, że to Mevra Hatice za wszystkim stoi.
— Mogłem się spodziewać, że pod moją nieobecność, ta żmija zacznie bardziej pilnować Iffet, ale liczyłem, że się tym zajmiesz. To w końcu ty stoisz na straży drzwi do komnat sułtana, nie jego matka.
Mert zrozumiał, że wielki wezyr nie jest zadowolony, więc na swoją obronę powiedział:
— Sułtanka matka każdego wieczoru odwiedza twoją córkę, panie i zapobiega jej wizytom w alkowie sułtana. Wysyła tam inne nałożnice.
— Na szczęście jestem już z powrotem i to więcej się nie powtórzy — stwierdził wielki wezyr, po czym ponownie usiadł za biurkiem. Wbił oczy w Strażnika Bramy, czaiło się w nich ostrzeżenie. — Dopilnuj, aby Iffet Esmanur odwiedziła dziś sułtana.
— Oczywiście, dopilnuję, aby sułtanka do rana nie opuściła alkowy.
— Choćbyś miał z nimi wleźć pod kołdrę, mają zrobić to, czego się od nich wymaga. Czy to jasne?
Eunuch z lekkim zażenowaniem skinął posłusznie głową. Wielki wezyr więc ciągnął dalej:
— A sułtanka Turna? Co z nią?
Mert zawahał się. Erdogan dopytał o nią zapewne dlatego, że Strażnik Bramy wcześniej skrupulatnie unikał jej tematu. Wprawdzie eunuch widział, jak ostatnio księżniczka wymknęła się z pałacu w towarzystwie Salimy, ale nie uważał za konieczne dzielenie się tym z wielkim wezyrem. Przecież Turna nie stanowiła żadnego zagrożenia.
— Po przyjeździe z Abzahy, zarówno ona, jak i sułtanka Ayşe Hiranur praktycznie nie wychodziły ze swoich komnat.
— To dobrze. Nie wdały się w swoją matkę. — Kącik ust Erdogana mignął ku górze. Przyjrzał się ostatni raz eunuchowi, po czym ścisnął w garści sakwę pełną złotych monet. — Pamiętaj, co masz robić. Wyślij Iffet do alkowy sułtana najlepiej od razu. Nad ranem dostaniesz pieniądze. A sułtanką matką się nie przejmuj. Już ja się nią zajmę.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top