27. Cisza przed burzą
Fidani tonęło w przepychu i bogactwie zawartych w monumentalnych świątyniach wzniesionych na cześć Teremuna, lecz nie jego slumsy. Ta część miasta nie miała w sobie nic z chwały rozsławionej na każdy skrawek Imperium, w której pławiła się prowincja.
Gliniane lepianki, zawalone budynki i prymitywne namioty wzrastały blisko rzeki wyparte za mury miasta, którymi Fidani odgradzało się od wszelakiej biedy.
Bo bieda i nędza wprost wylewała się z tego miejsca. Wszczepiała w powietrze brudny, zatęchły zapach dobiegający z wewnątrz ubogich domostw, który zmieszany z dusznością upalnego dnia robił się nie do zniesienia.
Hussein jechał konno wzdłuż ciasnej uliczki, powstrzymując się, by nie ogarniać pogardliwym wzrokiem wszystkiego, co mijał po drodze. Za nim gęsiego, gdyż tłok ludzi i domów skutecznie utrudniał przejazd, podążało wierzchem kilku zbrojnych w szakalich maskach — strażnicy z szachowskiego pałacu.
Wymowny znak, który w mig pojęli mieszkańcy slumsów. Zadawali sobie jedynie pytanie dlaczego?
— Książę Admirale. Już czas. — Kazem zrównał prędkość swojego konia z siwym rumakiem Mirzy, gdy wjechali na niewielki plac. Hussein zerknął na niego kątem oka, nie przestając trzymać głowy wysoko.
Książę zawsze wyglądał na rozdrażnionego. Chodził nabuzowany gniewem niczym burza naszpikowana piorunami. Teraz również na próżno Kazem doszukiwał się na twarzy Mirzy oznak zadowolenia, jednak tym razem coś się różniło. Odkąd wyjechali z Bahu, Hussein nie wybuchał przy najmniejszym impulsie, a wręcz przeciwnie: wszystko w sobie dusił. Szpieg obawiał się, że to zwiastowało nadciągającą nawałnicę.
W końcu książę zatrzymał wierzchowca, a na ten znak to samo uczynił jego zbrojny orszak. Jeden z żołnierzy wbił w ziemię sztandar imperium. Ludzie zaczęli śmielej szeptać między sobą.
W slumsach mieszkała biedota, której nie było stać na luksusowe życie, jakie oferowało Fidani. Jednak to nie ta grupa obchodziła Husseina, bo to nie ich życie miał odmienić na rozkaz kuzyna.
Gdy szmer zaczął przybierać na sile, Mirza rozwinął zwój i zaczął obwieszczać zapisane na nim słowa.
— Innowiercy! — wyrzucił to słowo, z trudem siląc się na neutralny ton. — Ja książę Hussein Mirza jako namiestnik władzy państwowej, w imieniu szachinszacha Ismaila Al-Zahida syna Anasa obwieszczam, że: nie ma takiego prawa, które odbierze wam wolność i przywileje na tej boskiej ziemi. Od dziś wprowadzam tolerancję, która obowiązuje zarówno wiernych wyznawców Teremuna, jak i innych religii, jakie wyznaje się w tym państwie. Możecie wrócić do swoich domów, które porzuciliście w wyniku brutalnych represji, a wyrządzone szkody zostaną wam zrekompensowane. W każdej prowincji na straży tego prawa stanie kadi*, po jednym z każdej grupy wyznaniowej, który będzie przemawiać w waszym interesie. Wasz głos będzie wysłuchany i respektowany. Wszelkie pogwałcenie mego rozkazu będzie zamachem na prawo boskie, które reprezentuję. Tak postanowiłem ja, szachinszach Ismail Al-Zahid, syn Anasa Al-Zahida.
Hussein zwinął z powrotem zwój. Kazem omiótł czujnym wzrokiem po tłumie, trzymając rękę na bułacie ukrytym pod peleryną.
Ludzie wyraźnie się zmieszali. Spoglądali po sobie, zastanawiając się, jaka reakcja byłaby odpowiednia na to niespodziewane zajście.
— Jaką mamy mieć pewność, że znów nie zaczną nas mordować, gdy wrócimy do miasta? — Odważnie do głosu doszedł jakiś starzec. Ludzie dołączyli do niego, wzniecając między sobą aprobującą wrzawę.
Hussein ukrył zwój do juk przy siodle i spojrzał na starca z wyższością.
— Bo szach na to nie pozwoli. Każdy, kto podniesie rękę na czy to na was, czy wy na wyznawców Teremuna zostanie odpowiednio ukarany zgodnie z prawem.
Ktoś w tłumie wybuchnął płaczem — były to jednak łzy szczęścia. Niektórzy zaczęli wiwatować i wymieniać między sobą uściski. Inni pozostawali niewzruszeni, czujni, jakby wciąż szukali w słowach księcia podstępu.
— Dziękujemy ci panie! — Kobieta w sukni z szerokimi rękawami padła na ziemię i zaczęła bić pokłony.
Niektórzy podążyli w jej ślady.
— Niech żyje szachinszach Ismail!
— Niech go bogowie mają w opiece!
Hussein odjechał w stronę miasta. Kazem do niego dołączył.
— To niegodne, bym osobiście ogłaszał to w takiej spelunie. — Książę niemal wypluł te słowa z nienawiścią.
— Szach chciał, aby ci ludzie nam zaufali. Tylko wyciągając ku nim rękę, zobaczą w nas przyjaciół, nie wrogów.
Niewierni stanowili dużą liczbę mieszkańców Bahi i Bahu. Z tego powodu wewnątrz kraju często wybuchały napięcia, które niejednokrotnie prowadziły do krwawych starć. Dotychczas jednak nikt się tym zbytnio nie przyjmował. Dopiero Ismail uznał panującą w imperium nietolerancję religijną za plagę, którą należało wytępić. Szczególnie okrutne żniwo owe dyskryminacje zbierały właśnie w Fidani i to od tej prowincji szach postanowił zacząć.
Powołanie wspólnot prawnych przemawiających głosem najbardziej uciśnionych w oczach Ismaila miało być drogą do zaprowadzenia porządku w kraju, ale Hussein widział w nim tylko kolejne preteksty do niekończących się konfliktów.
— Źle zrobił. — Hussein rzucił spojrzenie na Kazema. Szpieg zobaczył w chabrowych oczach księcia zawód i strach przed nadchodzącą przyszłością. — I wkrótce się o tym przekona.
Nie powiedział nic więcej. Mirza pognał konia i galopem ruszył w kierunku wykutej ze złota bramy prowadzącej do miasta.
— Straciłaś apetyt, córko?
Dźwięk zmartwionego głosu ojca wyrwał Iffet Esmanur z dumania nad talerzem, na którym wzrok kusił nietknięty falafel. Sułtanka zbyła pytanie wielkiego wezyra uśmiechem i sięgnęła po kęs potrawy.
— Córko. — Erdogan znów się odezwał. Iffet znieruchomiała, kierując wzrok na skamieniałą twarz ojca. — Wiem, co cię wpędziło w ten nastrój. Nie rozmawialiśmy o tym jeszcze... Doskonale wiesz, że potępiam to, co zrobiłaś.
Wstyd wypalił na policzkach Iffet czerwone plamy.
— Są inne sposoby na pozbywanie się ludzi, bardziej dyskretne. Droga, którą ty wybrałaś, była bezmyślna i niepotrzebna, córko. Dobrze, że przynajmniej udało ci się wybrnąć, zrzucając winę na tę niewolnicę. Sułtan coś podejrzewa?
— Nie.
— A jego matka?
Iffet nie była co do tego pewna, ale pokręciła przecząco głową.
— To dobrze. Teraz nie możesz się wychylać. Popełnienie drugi raz podobnego błędu nie ujdzie ci już na sucho.
Erdogan napił się gorącej herbaty, która pobudziła wszystkie jego mięśnie.
Natomiast Iffet nie potrafiła się rozluźnić. Gdy zamykała oczy, wciąż widziała głowę Damli toczącą się po podłodze. Dlatego w ostatnim miesiącu sułtanka praktycznie nie spała, a pod jej oczami kwitły brzydkie podkówki, których nie zdołała zakryć żadnymi kremami. Jej gęste, jasne po matce włosy straciły na objętości, końcówki wykruszyły się, więc sułtańska żona ciągle zaplatała je w kok. Sztuczki, którymi próbowała zakryć swój słaby stan, na niewiele się jednak zdawały. Kiedy Iffet Esmanur patrzyła w lustro, nie mogła odpędzić się od myśli, że to Damla mści się za to, co sułtanka jej zrobiła.
— Ojcze. — Iffet zebrała się na odwagę, aby wreszcie zakończyć swój koszmar. — Błagam, pozbądź się jej. Nie mogę znieść, że ona wciąż oddycha.
W oczach Erdogana zajaśniały błyskawice.
— Nie. — Jego głos zagrzmiał w uszach Iffet jak grom zwiastujący burzę. — Jeśli tej niewolnicy spadnie choć włos z głowy, od razu będziesz winna. Nie będziemy niczego robić.
Iffet opuściła oczy na podłogę. Po twarzy pociekły jej łzy.
Widząc to, Erdogan nieco zmiękł.
— Córko. — Ostrożnie ujął podbródek sułtanki, by ta znów na niego spojrzała. — To niegodne, byś zaprzątała sobie głowę jakąś niewolnicą. Ile ich już takich było...
Mylił się. Takiej jak Esra jeszcze nie było. Iffet od miesięcy widziała tę postępującą w oczach Aslana pasję, gdy patrzył na służącą swojej matki. Choć miał już wiele kobiet, takiego ognia nie wznieciła w nim jeszcze żadna. Bo Aslan nie był typowym drapieżnikiem, który sycił się najsłabszą ofiarą — wolał tę, która przed nim uciekała, bo taka smakowała najlepiej.
— Spójrz, kim jest ona, a kim ty — kontynuował wielki wezyr, widząc niepewność na twarzy córki. — Ta niewolnica jest tylko kaprysem sułtana, który nawet się nie spełni. Ty zawsze będziesz jego jedyną żoną i najważniejszą kobietą w tym państwie. Ktokolwiek zasiadłby na tronie, u jego boku zawsze byłabyś ty.
Kobiecie przypomniały się plany ojca, które snuł, gdy ta jeszcze była dzieckiem. Zawsze marzył o tym, by połączyć swój ród ze świętą krwią Numarów. Gdy Iffet miała ledwie dziesięć lat, chciał przyrzec ją jako żonę Mehmetowi, bo to jego widział na tronie, jak wszyscy zresztą. Erdogan marzył o boskiej władzy, którą miałby dzięki swemu wnukowi, ale ona marzyła tylko o Aslanie.
— Tak, ojcze. — Sułtanka nie miała odwagi już więcej negocjować, zdołała się tylko uśmiechnąć blado.
Erdogan ścisnął jej dłoń. To miał być troskliwy, czuły dotyk, ale Iffet Esmanur poczuła na skórze jedynie srogi chłód.
— Powiedz mi, czy jesteś w ciąży?
Kobieta znów miała najszczerszą ochotę się rozpłakać.
— Nie...
Wielki wezyr zabrał rękę i zacisnął ją w pięść.
Sułtanka czuła się źle nie tylko z tym, że jej marzenia za każdym razem obracały się w proch, gdy przychodziła pora krwawienia, ale też dlatego, że znów zawiodła ojca.
— Pójdę już do siebie.
Wielki wezyr przytaknął. Iffet wstała i grzecznie dygnęła mu na pożegnanie. W progu minęła się z Mertem Aghą.
— Moja pani. — Eunuch głęboko się pokłonił.
Iffet nie obdarzyła go uwagą, walcząc z napływającymi do oczu łzami i odeszła.
— Chodź. — Erdogan kiwnął wymownie ręką, by Strażnik Bramy podążył za nim.
Zatrzymali się przy marmurowej poręczy na tarasie, gdzie jeszcze przed chwilą wielki wezyr wypoczywał wraz z córką. Wtedy pasza zerknął na eunucha, rozchylił usta w niemym szoku.
— Wciąż nie mogę przyzwyczaić się do tego, jak wyglądasz.
— Ja również, mój panie — odparł szczerze Mert. Jego głos zabrzmiał obrzydzoną nutą i Erdogan wcale się temu nie dziwił.
— Najważniejsze, że żyjesz.
Mert miał ochotę prychnąć z pogardą. Czasem wolał umrzeć.
— Wszystko to jej wina. — Nie mógł powstrzymać się od komentarza. Nienawistny wzrok skierował na ogród, gdzie wypatrzył Mevrę Hatice w towarzystwie Aynișah. — Podstępna suka.
Eunuch nieco skruszył się, gdy uświadomił sobie, że powiedział to odrobinę za głośno.
Za to Erdogan uśmiechnął się kącikiem ust i spojrzał w tym samym kierunku, co Strażnik Bramy. Gdy poznał tę wesołą karvazką księżniczkę, nigdy nie przypuszczałby, że przyszłość przemieni ją w tak jadowitą żmiję.
— Próbuje wszystkiego, żeby oddalić mnie od Aslana. — Dostrzegłszy szwagierki razem, zaśmiał się jadowicie. — Niecodzienny widok, czyż nie? Aż dziw, że się jeszcze nie zatłukły.
— Warto skorzystać z nienawiści księżniczki Aynișah do matki sułtana. Myślę, że już i tak jest po naszej stronie.
— Ten napad jeszcze bardziej zaostrzył twoje złowieszcze pomysły. I dobrze, bo zemsta nadchodzi.
Mert wyraźnie się ożywił.
— Zemsta, panie?
— Już najwyższy czas, bym poznał prawdę o tym, co tu się dzieje. Sułtan i Iffet są już małżeństwem od dwóch lat i nadal nie przyniosło to żadnych owoców. Mam uwierzyć, że młodzi i zdrowi ludzie mają takie problemy z poczęciem dziecka?
— Może sułtan jest bezpłodny?
— Też mi to kiedyś przeszło przez myśl, ale wątpię. W końcu kilku nałożnic już musiałem się pozbyć.
Mert zamyślił się, a wielki wezyr kontynuował:
— Kiedy nie wiadomo, o co chodzi, chodzi o nią. — Jego groźny wzrok uważnie zlustrował całą sylwetkę sułtanki matki. — Jeśli ona skrzywdziła moje dziecko, nie będę miał żadnej litości.
— Co planujesz, panie?
— Dowiem się, co tu zaszło, ale najpierw... Zabawię się w jej grę i uderzę tam, gdzie będzie bolało najbardziej.
Gdy nastało południe, Erdogan, jak przystało na węża, zaczął kąsać.
Jego pierwszy cel jak zwykle miał rozweselone oblicze, które mogłoby zarazić uśmiechem nawet największego ponuraka. Sułtanka Ayșe Hiranur szła wzdłuż korytarza prowadzącego do komnaty sułtana. Gdy napotkała wielkiego wezyra, grzecznie dygnęła. Pasza również się ukłonił.
— Rad jestem widzieć cię znów szczęśliwą, księżniczko — rzekł uprzejmym tonem Erdogan.
Na moment Ayșe posmutniała, rozumiejąc, że wielki wezyr nawiązuje do zaginięcia Turny. Jednak szybko znów się rozpromieniła. Postanowiła sobie, że będzie silna. Tego chciałaby jej siostra.
— Modlę się, byśmy niedługo znów zobaczyli moją siostrę żywą.
— To tak jak ja — przyznał szczerze. — Idziesz do sułtana?
Księżniczka przytaknęła.
— Więc nie będę cię dłużej zatrzymywać.
Odsunął się, by umożliwić jej przejście. Ayșe przeszła ledwie obok, a Erdogan znów się odezwał:
— Dopiero teraz widzę, jak bardzo podobna jesteś do matki.
Sułtanka przystanęła. Odruchowo przeczesała palcami warkocz ukryty pod beżowym szalem.
— Och... — Zmieszała się. — Zawsze powtarzano mi, że bardziej przypominam ojca.
— Gdy ludzie dojrzewają, ich uroda dojrzewa razem z nimi. A ty... Ty masz identyczny uśmiech, co twoja matka, księżniczko.
Ayșe zapłonęła rumieńcem. Jej wargi samowolnie się uniosły. Przecież jej matka była bardzo piękna.
Po twarzy Erdogana przemknął cwany uśmiech. Pochylił głowę na pożegnanie, po czym podążył w kierunku sal administracyjnych, zostawiając księżniczkę samą. Cały dalszy dzień rozmyślała o miłych słowach wielkiego wezyra.
✯
*Kadi — arabski sędzia.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top