21. Lwy i Jagnięta cz.1

   — Bóg nad tobą czuwa, mój lwie. — Mevra Hatice z dumą pogładziła syna po policzku, a następnie po ramionach, na których lśniły naramienniki od wojskowego rynsztunku.

   — Żegnaj, matko. — Aslan pocałował rękę sułtanki, a następnie przyłożył jej wierzch do swojego czoła. — Wrócę z dobrymi wieściami.

   — Będę się o to modlić — przytaknęła kobieta, posyłając mu wzruszony, ale i pełen niepokoju uśmiech.

   Sułtan przeniósł wzrok na stojącą zaraz po prawicy Ayșe Hiranur. Zanim zdążył otworzyć usta, aby powiedzieć coś na pożegnanie, siostra wtuliła się w jego ramiona.

   — Nie rób głupstw, proszę. Wróć do nas w jednym kawałku — szepnęła, przytulając się do zimnego, stalowego napierśnika, w który zakuty był władca.

   Aslan ujął jej twarz w dłonie i skierował tak, aby Ayșe patrzyła mu prosto w oczy. Otarł z jej policzków łzy.

   — Wrócę z Turną — rzucił łagodnie. Księżniczka uśmiechnęła się gorzko. Miała nadzieję, że właśnie tak będzie.

   Sułtan znów przytulił do siebie siostrę.

   — Pilnuj matki — szepnął jej do ucha. — Nie pozwól, żeby pozabijały się z Iffet. Albo z Aynișah... Teraz ryzyko jest podwójne.

   Ayșe zaśmiała się cicho. Żart brata pozwolił choć trochę odpędzić smutek, jaki nieustannie towarzyszył jej od kilku dni. Aslan złożył na czole siostry czuły pocałunek.

   Później się odsunął, omiatając spojrzeniem pełną przepychu komnatę swojej matki. Złote mozaiki zdobiące ściany i freski na kopułowym sklepieniu wydawały się sułtanowi wówczas całkowicie pozbawione blasku. Całe pomieszczenie zdawało mu się zresztą szare i nijakie. Nic nie mogło tchnąć w rzeczywistość utraconych barw.

   — Iffet nie przyszła? — Mevra zwróciła na siebie uwagę syna. Nic dziwnego. W końcu ściszyła głos tylko na tyle, by zachować pozorną dyskrecję, kiedy zadała pytanie Lalezar.

   — Niestety nie, pani — odpowiedziała jej zarządczyni haremu, z łatwością wyczuwając podstęp.

   — Bezczelna dziewucha! Jak śmie nie pożegnać sułtana? Co z niej za żona?

   Aslan puścił to mimo uszu. Nie chciał się wdawać w kolejne małostkowe konflikty, gdy za progiem stała wojna. Jego myśli zaprzątały już tylko zgliszcza Abzahy, w które miał wkroczyć.

   Udał się ku drzwiom. Eunuchowie otworzyli je jednak szybciej. W apartamentach sułtanki matki pojawiła się Aynișah. Jej surowy wzrok spoczął na sylwetce sułtana, który natychmiast się spiął.

   — Ciotko... — Aslan postanowił przełamać pierwsze lody. — Pomszczę twoją prowincję i zabiję wrogów, którzy odebrali ci twój dom.

   Sułtanka uśmiechnęła się z przymusem.

   — Niech cię Teremun błogosławi, sułtanie.

   Aslan zacisnął zęby. Nic więcej nie powiedział. Wyszedł, przedtem wymieniając ostatnie spojrzenia ze swoimi bliskimi.

   Prędko opuścił harem. Kierował się na dziedziniec, gdzie miał czekać na niego wielki wezyr z końmi i strażą przyboczną.

   Jednak dostrzegł teścia szybciej, niż zakładał. Erdogan stał niedaleko ozdobionych setką małych kafelek wrót prowadzących do wyjścia na zewnątrz. Gdy usłyszał ciężki stukot butów o wyłożoną marmurem podłogę, odwrócił się w stronę padyszacha.

   — Chłopcze — rzekł, lustrując zięcia surowym wzrokiem.

   — Wielki wezyrze. — Aslan pochylił pokornie głowę przed teściem.

   Wyraz twarzy paszy nieco złagodniał, choć popielate brwi nadal były nisko ściągnięte do powiek.

   — Właśnie dostałem wiadomość, że gubernator Abzahy zbiegł do osady na zachód od miasta. Szpiedzy donoszą, że to on wydał wrogom prowincję — poinformował od razu, nie szczędząc gniewnej nuty w głosie.

   Zaczął iść przed siebie. Sułtan dotrzymał mu kroku.

   — A więc trzeba się z nim rozprawić. — Padyszach zacisnął palce na bułacie przytroczonym do pasa. — Dla zdrajców nie ma litości w tym kraju.

   — Zgadzam się — zaaprobował Erdogan, zerkając ze strzępem przychylności na zięcia. — Ruszajmy od razu.

   Nie zdążyli opuścić ścian seraju, gdyż znikąd przed nimi wyłoniła się Iffet Esmanur. Aslan z zaskoczeniem zmierzył ją wzrokiem. Erdogan wydawał się nie mniej zszokowany obecnością córki.

   — Przyszłam się pożegnać — wyjaśniła, czując na sobie pytające spojrzenia, a następnie głęboko dygnęła. Kiedy się wyprostowała, postawiła krok bliżej, znacznie skracając odległość między nią a mężem. — Będę modlić się o twój szybki powrót, najdroższy. Bóg jeden wie, jak bardzo będę tęsknić...

   Wielki wezyr nieco się wycofał, aby dać więcej komfortu parze. Nie przestawał jednak skupiać na małżonkach czujnego wzroku.

   — Módl się o zwycięstwo naszej armii — powiedział Aslan, nabierając większego dystansu w rozmowie.

   To ani trochę nie zraziło Iffet Esmanur. Kobieta chwycił męża za rękę.

    — Modlę się każdego dnia, abyś okrył Al'Kahar należną mu chwałą. Wierzę, że w końcu Teremun wysłucha moich próśb. Czuję, że potęga jest ci pisana.

    Aslan subtelnie się uśmiechnął.

    — Wróć do mnie, ukochany — szepnęła z nadzieją, że choć ten delikatny zarys uśmiechu, który tak rzadko widywała na twarzy męża, to dla niej sygnał, że jego serce w końcu zmiękło.

   — Wrócę — odpowiedział, ale widząc błysk w oczach żony, natychmiast dodał: — Do domu.

   Po twarzy Iffet przemknął cień zawodu.

   — Życzę bezpiecznej podróży — rzuciła, po czym skradła sułtanowi pocałunek. Był szybki i subtelny, ale wystarczył jej, aby nasycić swoje spragnione uczucia serce.

   Nie zatrzymywała go już dłużej.

   Posłała ojcu uśmiech, kiedy wspólnie z sułtanem ją minął, by opuścić mury pałacu. Iffet Esmanur odprowadziła ich smutnym wzrokiem, mając nadzieję, że do seraju wrócą w chwale oboje, nie zaś ich trumny zwiastujące porażkę.

   W drodze do Abzahy nie szczędzono koni. Gnano co sił, przemierzając bursztynowe połacie pustyni. Armia zmobilizowana do odbicia prowincji ruszyła przodem, by przyczaić się przy odludnym brzegu rzeki opływającej miasto i przeprowadzić zwiad. Za to Aslan oraz Erdogan wraz z niewielkim oddziałem żołnierzy udali się prosto do osady, w której miał się schronić gubernator.

   Wioska była niewielka, skupiona wokół oazy. Gaje palmowe, które otaczały domy, ukrywały także drogę wiodącą prosto do miasta.

   Potężny tętent kopyt rozniósł się nagle, przerywając spokój oazy. Ludzie pozrywali się z miejsc, porzucili swoje zajęcia i zaczęli w popłochu uciekać.

   Jeźdźcy owiani zapowiedzią śmierci zatrzymali się na środku niewielkiego placu. Piasek rozbił się pod końskimi kopytami, pozostawiając w powietrzu pomarańczowy pył.

   — Powiadają, że ukrywacie zdrajcę. Prawda to? — przemówił donośnym głosem Erdogan, rozglądając się po drżącym tłumie, który zgromadził się wokół placu. — Jeśli wydacie go tu i teraz, nikt nie ucierpi.

   Cisza. Gdzieś dalej zagłuszył ją płacz.

   — Postąpcie mądrze, ludzie! — Wielki wezyr spróbował raz jeszcze, będąc coraz mocniej poirytowany milczeniem osadników. — Chcemy tylko jednego człowieka!

   Brak odzewu.

   Aslan również przesunął wzrokiem po ludziach, którzy nie zdążyli znaleźć sobie kryjówki. Nie sądził, że ze szczerych pobudek ukrywają gubernatora. Pasza raczej musiał im za to dobrze zapłacić.

   Albo wystarczająco nastraszyć.

   — A więc wybraliście. Poleje się krew. — Erdogan kiwnął głową na żołnierza zasłaniającego swoją twarz za czerwono-czarną kefiją.

   Mężczyzna natychmiast zeskoczył z konia. Wysunął bułat z pochwy i wolnym krokiem zaczął stąpać bliżej tłumu. Groźba śmierci zawisła w powietrzu jeszcze bardziej wyczuwalnie.

   Kolejne chwile upływały w napięciu.

   Ostrze zajaśniało niebezpiecznie blisko czyjejś szyi.

   Wtedy ktoś się odezwał:

   — Litości, panie!

   Erdogan uniósł wymownie dłoń, zatrzymując egzekutora.

   — My nic nie wiemy! Nikogo nie ukrywamy!

   Wielki wezyr prychnął wzgardliwie.

   — Mówże prawdę, człowieku! I nie wystawiaj mojej cierpliwości na próbę!

   Osadnik spuścił wzrok, znów zatracając się w tej zmowie milczenia. Erdogan miał już tego serdecznie dość. Opuścił dłoń, dając kolejny sygnał.

   Zakrzywiona klinga już miała tnąć, lecz nagle niechybna ofiara szabli postanowiła zabrać głos:

   — On uciekł! Zaraz po tym, jak było słychać konie! Litości, panie! My nie chcieliśmy źle! Pasza obiecał ochronę przed wrogami z Abzahy!

   — Cholera! — syknął Aslan, szybko dostrzegł, jak na piaskowe wzgórza za wioską wspina się kilka czarnych kształtów: jeźdźcy i konie. — Szybko! Za nimi! — krzyknął do żołnierzy.

   Bojownicy ruszyli, dając prowadzić się sułtanowi.

   Ludzie rzucali się na boki, by utorować im szerszą drogę i przy okazji nie dać się staranować rozpędzonym w szalonym galopie końskim kopytom.

   Konie mknęły już za śladami pozostawionymi przez zdrajców. Płynęły przez niekończący się ocean piasku. Walczyły z ognistymi falami, które formowały wzgórze, próbując doścignąć uciekinierów.

   W końcu się udało, a gubernator i jego obstawa prędko zorientowali się, że mają ogon.

   Na szczycie usypanej z piasku góry był już tylko płaski teren. Konie szybko zaczęły nabierać na prędkości. Galop tłumiony trudami wspinaczki przemienił się teraz w dziki cwał.

   Jadący na końcu strażnik świty zdrajcy obejrzał się przez ramię. Nagle postanowił się zatrzymać. Uniósł bułat gotowy zaatakować pierwszego żołnierza. Choć wprawdzie go nie zabił, udało mu się zmusić go do walki w miejscu. Reszta nie dała się wciągnąć w ten podstęp. Nie zwalniali, kontynuując pościg.

   Do akcji przeszedł łucznik na usługach gubernatora. Wyjął strzałę z kołczanu przy siodle i nałożył ją na cięciwę. Mocno napiął i wystrzelił. Pocisk wbił się w kolano wierzchowca. Koń zarżał przeciągle, potknął się o własne nogi i fiknął bezradny wobec siły uderzenia. Razem z jeźdźcem przeleciał do przodu, aż wylądował na grzbiecie, miażdżąc dosiadającego go żołnierza.

   Łucznik nie spoczywał na laurach. Napiął drugą strzałę. Wypuścił. Jeden z wojowników Aslana zwinnie schylił się, unikając śmiertelnego pocisku. Jego koń przyspieszył. Żołnierz po chwili znów się wyprostował, by rozpłatać brzuch jadącego obok wroga.

   Łucznik padł martwy na kark pędzącego wierzchowca. Był ostatni. Gubernator nie miał już żadnych sojuszników.

   — Chcę go żywego! — poinformował żołnierza sułtan.

   Bojownik ponaglił wierzchowca batem. Rumak biegł tak szybko, jakby latał ponad parzącym piaskiem. Gdy żołnierza dzieliła od paszy odległość jednego konia, uniósł się na strzemionach i skoczył. Zwierzęta zarżały, a wojownik wraz z namiestnikiem sturlali się z cwałującego wierzchowca na ziemię.

   Aslan i jego zbrojny orszak zatrzymali konie. W tym czasie doścignął ich również wielki wezyr.

   — Żyje? Żeby tylko się nie połamał. — Erdogan zgromił wzrokiem wojownika, który zatrzymał gubernatora.

   — Połamany też może mówić — odparł Aslan, po czym ześlizgnął się z siodła.

   Podszedł bliżej.

   — Cały jesteś? — zapytał żołnierza, który właśnie podniósł się z ziemi, otrzepując ubranie z piachu.

   Bojownik przytaknął. Miał więcej szczęścia, bo upadł na paszę, który swoim ciałem zamortyzował upadek. Aslan miał jednak nadzieję, że ten drugi też przeżył.

   Bolesne jęki, jakie rozległy się po chwili, utwierdziły sułtana w przekonaniu, że zdrajca wciąż oddychał. To wystarczyło.

   Namiestnik Abzahy uniósł wzrok na padyszacha stojącego tuż nad nim. Musiał przymknąć oczy, żeby go dostrzec. Opromieniony blaskiem słońca władca wydawał się nierealnym bytem, nie zaś tym słabym chłopcem, o którym tyle słyszał. I właśnie wtedy do gubernatora dotarło, że Aslan Al-Numar miał władzę nad życiem i śmiercią. Nad jego życiem.

   — Jak śmiałeś zdradzić Al'Kahar? — syknął sułtan.

   Pasza postanowił się bronić.

   — Bo Al'Kahar nie ma już nic wspólnego z dawną potęgą. Szerzy się tu tylko zło i zgorszenie. Ludzie piją i ćpają, oddają się rozpuście. Zamiast chodzić do świątyń, chodzą do tawern! Nie ma już Boga w tym kraju!

   — Odszczekaj te słowa, psie! — Aslan brutalnie chwycił namiestnika za poły jego ubrudzonej piaskiem galabii.

   — Mówię samą prawdę! Szach Ismail postępuje w zgodzie z boskim prawem, a ty jedynie pozwalasz na rozpustę w swoim kraju! Splamiłeś honor Al'Kaharu!

   Sułtan stracił resztki cierpliwości. Uderzył pięścią gubernatora w twarz tak mocno, że ten aż upadł, plując krwią.

   — Jestem wierny Bogu! — wykłócał się, ponownie łapiąc mężczyznę za kołnierz. — I dlatego Bóg cię ukarze za te słowa!

   Gubernator wiedział już, że śmierć jest blisko, zionęła ona z oczu sułtana. Nie mógł wygrać z żądzą mordu przemawiającą przez władcę. Zdążył w duchu tylko poprosić Teremuna o odkupienie, zanim Aslan uderzył go raz jeszcze. Pasza stracił przytomność.

   — Co uczynisz ze zdrajcą, sułtanie? — zapytał wielki wezyr. Padyszach spodziewał się, że z ust nieoficjalnego regenta padnie kolejna ostra reprymenda, ale zamiast tego Erdogan zaszczycił go jedynie typowym dla siebie chłodem.

   Nic ponadto.

   Decyzja miała więc należeć wyłącznie do Aslana.

   Sułtan spojrzał na opromienione słońcem wydmy rozciągające się aż po horyzont. Wiedział, że musiał dotkliwie ukarać zdrajcę, aby dać przykład innym. Nie można było podważać bojaźliwości władcy, a już tym bardziej mówiąc mu to prosto w twarz. Poza tym lew jeszcze nie nasycił się krwią jagnięcia.

   Aslan przeniósł wzrok na teścia. Wiedział już, jak powinien ukarać gubernatora.

   — Niech rozdepczą go konie. 

   Przedstawienie miało rozegrać się w miejscu, gdzie czekało wojsko. Żołnierze zgromadzili się na płaskiej, piaszczystej powierzchni po dwóch przeciwnych stronach, zostawiając miejsce pośrodku na przejazd koni. Rumaki wcielające się w rolę egzekutorów już grzebały niecierpliwie kopytami w piasku.

   Aslan i Erdogan siedzieli w siodłach, przypatrując się miejscu przyszłej kaźni z niewielkiego wzniesienia.

   Regent zapomniał już, kiedy ostatnim razem miała miejsce podobnego rozmachu egzekucja. Wciąż żywego gubernatora zawinięto w dywan i położono na samym środku prowizorycznego placu.

   — Mogłeś go ściąć — zagaił spokojnym tonem wielki wezyr, przyglądając się nastrojom żołnierzy. Większość wydawała się zadowolona. — Choć wprawdzie wtedy widowisko nie robiłoby takiego wrażenia...

   — W tym kraju nie ma przyzwolenia dla zdrajców — odparł padyszach. Z uniesioną głową i zdeterminowaniem kotłującym się w oczach patrzył na wzory pokrywające dywan.

   Erdogan mruknął pod nosem, ale nijak tego nie skomentował. Zauważył, że sułtan wyjątkowo kipiał dziś pewnością siebie. Siedział w siodle wyprostowany. W jednej ręce trzymał lejce, a drugą dłoń opierał swobodnie o biodro. Przybrał majestatyczną i budzącą respekt pozę niczym władca. Jednak to był tylko teatr, a Aslan najwidoczniej zapomniał, że nie grał w nim głównej roli.

   Po chwili władca zezwolił gestem dłoni na rozpoczęcie spektaklu.

    Konie ruszyły. Cały tabun koni. Rozpędziły się do cwału i zgniotły gubernatora. Chrzęst łamanych kości wymieszał się z grzmotem kopyt, tworząc śmiertelną melodię.

   Ta muzyka nie była tak piękna, jak ta, którą tworzyła Esra, ale również podobała się Aslanowi. Obudziła w nim coś, czego nigdy jeszcze dotąd nie czuł na tak ogromną skalę. Satysfakcja, poczucie władzy i kontroli — całkowicie go to wówczas omamiło. Poczuł się tak, jakby mógł przenosić góry, jakby nic nie było mu straszne.

   Gubernator nie mógł przeżyć tej kary. Zmarł okrutną śmiercią, ale sułtan nie czuł żadnych wyrzutów sumienia, wręcz przeciwnie. Dopiero zgon paszy zdołał zaszyć jego zszargany honor.

    Zdrajcy i zakłamani podżegacze nie zasługiwali na lekką śmierć. Gubernator dostał to, na co zasłużył.

    Pozostałych wrogów spotka to samo.

   Nawet Szakala.

   — Skoro to już mamy za sobą. — Erdogan wyrwał zięcia z rozkoszowania się swoim triumfem. — Pora wreszcie się naradzić.

   Udali się do namiotu w centrum obozu. Tam na stole rozłożona była mapa taktyczna całej prowincji, a nad nią pochylał się dowódca żołnierzy. Gdy tylko zobaczył wielkiego wezyra wkraczającego do środka, a za nim sułtana, oddał pokłon, po czym oficjalnie zasalutował.

   — Jak wygląda sytuacja? — zapytał Erdogan, pomijając zbędne uprzejmości. Aslan stanął na krańcu stołu i uważnie przyjrzał się mapie.

   — Pałac sułtanki Aynișah jest doszczętnie spalony, część miasta również, lecz tylko obrzeża. Poza tym prowincja jest nietknięta — zaczął dowódca, a następnie wskazał palcem na umocnioną twierdzę wewnątrz murów miasta. — Tutaj się zaszyli.

   — Jak szczury — skomentował Aslan. — Trzeba ich wybić.

   — Sułtanie, wielki wezyrze. — Za plecami dobiegł ich kolejny głos. Labib Pasza skłonił się, zdejmując uprzednio z głowy hełm otoczony czerwoną kefiją.

   — Sprawdziłeś, czy można dostać się od strony portu? Tam mury są najmniej umocnione — rzucił Erdogan, przechodząc od razu do sedna.

   Labib kiwnął głową.

   — Niestety port jest szczególnie obstawiony. Przetrzymują tam zakładników. Wydał ich gubernator, po czym sam uciekł. Na szczęście już nie żyje. Jego poplecznicy ze stolicy również, sam się tym zająłem.

   — Czy wśród więźniów może być moja siostra? — zapytał sułtan, przelotnie zerkając na paszę.

   — Nie wiem, panie, to bardzo możliwie. Księżniczka może też ukrywać się gdzieś w mieście razem z innymi. Zapewniam, że nie spocznę, póki jej nie odnajdę.

   Aslan skinął głową wdzięczny za tę przysięgę.

   — Czyli atak od strony portu odpada. — Wielki wezyr w zamyślonej pozie przypatrzył się mapie.

   — Niekoniecznie. — Odważył się powiedzieć Labib. — Możemy zrobić mały sabotaż. Statki nieoczekiwanie staną w płomieniach. Wszyscy się tam zbiegną, by ugasić pożar. Okręty to ich najcenniejszy skarb.

   — Sprytnie — stwierdził dowódca żołnierzy. — Bez statków nie będą mieli jak wrócić do siebie.

   — Potrzebujemy jedynie kogoś, kto zdoła przekraść się do środka — podsunął Erdogan.

   — Za dwa dni Bahi i Bahu obchodzi swoje święto — wypalił nieoczekiwanie sułtan.

   Wszyscy na niego spojrzeli.

   — To coś związanego z pierwszym władcą. Hucznie celebrowane co roku. Przez wszystkich obywateli...

   Dowódca pokiwał głową z uznaniem.

   — To dobra okazja, by uderzyć. Nie będą się nas spodziewać.

   — Też uważam, że to dobry pomysł — dodał Labib. — Podczas święta strażnicy są mniej rozważni, ktoś z łatwością się tam prześlizgnie, podpali statki, a zaraz potem my uderzymy.

   Po tych słowach wszystkie spojrzenia skupiły się na wielkim wezyrze. W końcu każdy wiedział, że to do niego należało ostatnie słowo.

   Erdogan nie oderwał wzroku od sułtana. Aslan nie mógł jednak zidentyfikować tego, co czaiło się w oczach regenta.

   — Sułtan zdecydował, więc niechaj tak będzie.

   Szturm na Abzahę odbył się szybko i prężnie. Wrogowie nie spodziewali się ataku, całkowicie poświęcając się celebracji własnego święta, więc łatwo dali się zaskoczyć. Najpierw wybuchł pożar. To wywołało spore zamieszanie nie tylko w portowej dzielnicy miasta, bo w miejsce tragedii zbiegli się także wojownicy z innych części Abzahy. Inni zostali, kontynuując zabawę, lecz to nie miało żadnego znaczenia.

   Nikt nie zorientował się, że ogień został podłożony celowo, wzięto to raczej za nieszczęśliwy wypadek, Labib się o to zatroszczył, wysyłając do portu najlepszego dywersanta.

   To wszystko zadziałało na korzyść Al'Kaharu. Zanim żołnierze Szakala zdążyli dobyć broni, brama do miasta została już sforsowana.

   Początkowo ulice były całkowicie opustoszałe. Na sznurach wiszących od jednego domu do drugiego były zawieszone wycinanki w kształcie gwiazd i lampiony, w których paliło się światło.

   Lecz żadnej żywej duszy.

   Poczucie, jakby kroczyli w mieście duchów, utrzymało się do czasu, aż trafili na główny rynek. To tam obchodzono święto. Muzyka natychmiast ucichła, tancerki zamarły w bezruchu, a ludzie, którzy kryli swoje twarze za maskami imitującymi głowy szakali na kiju opuścili je, część opadła na ziemię, a ich właściciele od razu chwycili za broń.

   Kobiety zaczęły krzyczeć i uciekać — niektóre szczęśliwe, że udało im się wyswobodzić od towarzystwa obcych żołnierzy, a inne przerażone wizją kolejnych śmierci. Nieuzbrojeni mężczyźni również wzięli nogi za pas.

   A wrogowie prędko zmobilizowali się do obrony.

   Zaczęła się walka.

   Obie strony skrzyżowały ze sobą szable, przelewając pierwszą krew.

   Wszystko działo się bardzo szybko.

   Z wieży górującej ponad murami miasta przetoczyły się miarowe uderzenia dzwona.

    Alarm został podniesiony.

    Pociski uderzyły nagle, zasypując salwą bełtów ziemię. Aslan rzucił się za ścianę, aby przypadkiem nie oberwać między oczy. Z ukrycia prędko zlokalizował źródło strzałów. Między blankami na murach stacjonarne kusze obsługiwali żołnierze w niekompletnym rynsztunku, którzy w pośpiechu rzucili się do walki.

   — Strzelać w nich! — Po drugiej stronie rozległ się głos Labiba. — Albo wdrapywać się na mury!

   Sułtan szybko i analitycznie starał się ocenić sytuację. Bywał już na wojnie. Częściej jednak na ubitej do walki ziemi niż wewnątrz szturmowanego miasta.

   Ale to przecież też było pole bitwy, tylko podporządkowane innym zasadom.

   Aslan wiedział, że należało obmyślić jakąś strategię. W ogniu walki przychodziło to znacznie trudniej, niż w obozie, ślęcząc nad mapą, lecz po chwili sułtan dostrzegł coś, co zrodziło w jego głowie pewien pomysł.

   Beczki z prochem. Stały niedaleko armat skierowanych na zewnątrz murów.

   Wystarczyło tylko je podpalić, a wtedy eksplozja dosięgnie kuszników i atak z powietrza ustanie.

   Aslan prędko przekradł się do Labiba, uważając, aby nie wychylić się poza wywrócone stragany, które stanowiły mur żołnierzy przed ostrzałami.

   — Wystrzeliwują nas jak kaczki — Pasza odetchnął głęboko. Siedział na ziemi i opierał się o drewnianą powłokę kramu.

   — Strzelają na zmianę — zauważył Aslan, tylko na moment wyglądając za osłonę. Skrzywił się, akurat wtedy bełt w szyję dostał łucznik po ich stronie. — Kilku strzela, podczas gdy pozostali przeładowują.

   — Psie syny — wycedził Labib.

   Sułtan zawiesił wzrok na beczkach z prochem.

   Wielki wezyr wiedziałby, co robić... — Aslan szybko odpędził te myśli. To on był sułtanem, nie Erdogan. Wielki wezyr wziął inną część miasta, ta tutaj należała do padyszacha. Nie mógł się poddać.

   — Możemy wysadzić beczki z prochem — zaproponował w końcu.

   Labib szybko się wychylił, żeby je zlokalizować.

   — Są za daleko. Nie dosięgną kuszników.

   — Dosięgną — zaoponował Aslan. — Tylko trzeba dobrze strzelić.

   — Cholera — syknął pasza, wahając się. — Wybacz, panie, ale to szalony pomysł. To najgorszy typ tych wszystkich prochów, modyfikowany alchemicznie. Paskudztwo nie tylko rozerwie kuszników, ale i wysadzi mury...

   — A one zwalą się na te psy, które walczą wręcz. Jeśli dobrze to rozegramy...

   Sułtan był pewien swojego planu. Labib w końcu przytaknął. Nachylił się do żołnierza obok, który zaciskał w ręce łuk i wtajemniczył go w plan.

   Labib dał dyskretny znak pojedynkującym się pod murami swoim żołnierzom, aby się wycofali. Łucznik zaczekał, aż strzały ucichną. Kusznicy zdezorientowani odwrotem wrogów zaprzestali wystrzałów. Mężczyzna szybko wstał i wymierzył strzałą w beczki.

   Aslan w napięciu trzymał kciuki. Ta chwila wydawała się mu wiecznością. Wspólnie z Labibem wyglądali zza osłony, oczekując eksplozji.

   Podpalona strzała szybowała przez powietrze. Śmignęła nad głowami kuszników i zakończyła swój lot w beczce ułożonej na szczycie stosu, wwiercając się głęboko w jej powłokę.

   Wybuch nadszedł błyskawicznie i nikt nie zdążył się przed nim uchronić.

   Ciała rozerwało, ich części wystrzeliły w powietrze, podobnie jak rozwalone elementy kusz. Mur, na którym stali, zawalił się i zgodnie z wizją Aslana przygniótł żołnierzy, którzy nie zdążyli spod niego uciec.

   Droga była wolna.

   Twierdza, którą pokazał na mapie dowódca, majaczyła pośród obłoku dymu, jaki zostawiła po sobie eksplozja.

   Aslan rzucił się biegiem w jej stronie, podobnie jak reszta żołnierzy. Przeprawił się przez pozostałości po murze, uważając, by nie zahaczyć o fragmenty ciał zakopanych między kamieniami.

   Przyspieszył, będąc praktycznie u celu. Po drodze nie minął nikogo, więc wbiegł do środka dawnej siedziby al'kaharskiego wojska w Abzahie.

   W środku było ciemno. Uniósł bułat gotowy sparować każdy cios ukrytego w mroku wroga. Stąpał powoli i nie tracąc czujności, kierował się w górę twierdzy.

   Dopiero na którymś piętrze natknął się na nieprzyjaciół.

   Dwóch na jednego.

   Musiał strategicznie ich pokonać.

   Czekał, mierząc ich wzrokiem.

   Oni też czekali, unosząc szable.

   W końcu jeden postanowił zaatakować. Ruszył na sułtana. Ten to właśnie chciał uzyskać, więc z łatwością sparował cios. Następnie podciął napastnikowi nogi. Mężczyzna wylądował na ziemi, a padyszach zaraz potem zatopił ostrze w jego plecach.

   Drugi nie czekał, aż towarzysz broni wyda z siebie ostatnie tchnienie. Zaatakował. Aslan w ostatniej chwili schylił się ku ziemi, unikając ciosu. Pośpiesznie wyjął bułat z ciała nieboszczyka i kiedy wróg szykował się do kolejnego ataku z półobrotu, sułtan rozpłatał mu brzuch.

   Ci dwaj bronili drzwi naprzeciw, więc za nimi musiał kryć się ktoś ważny.

   Padyszach kopnął je. Te z impetem się otworzyły. Wszedł do komnaty.

   — Czekałem na ciebie, sułtanie — odezwał się mężczyzna, który siedział za stołem pod oknem.

   Po ubiorze nieznajomego Aslan domyślił się, że miał przed sobą kapitana.

   — Gdzie jest moja siostra? — warknął, przechodząc do sedna. Zdjął hełm i rzucił go na stół.

   Kapitan zaśmiał się wstrętnie.

   — Pewnie ją ktoś wychędożył... Żeby tylko ktoś... Pewnie wszyscy po kolei ją mieli. Nie codziennie wszak mamy do czynienia z księżniczkami.

    Sułtan uderzył go w twarz. Mężczyzna aż spadł z krzesła.

   — Każdy ma prawo się zabawić — syknął chytrze, nie tracąc hardości, nawet mimo upadku.

   — Zaraz to ja zabawię się z tobą, ale zapewniam, że nie będzie przyjemnie. — Aslan wyjął zza pasa nóż i przyłożył go do gardła kapitana. — Gadaj. Gdzie ją zabrał twój pan?!

   — Spowiadam się tylko przed Bogiem i swoim szachem. Tobie nic nie powiem, synu karvazkiej kurwy.

   Tym razem to Aslan zaśmiał się jadowicie. Mocniej przycisnął ostrze do skóry wroga. Naciął ją, wylewając kilka kropel krwi.

   — To za moją matkę — wyjaśnił, przesuwając ostrze bliżej śmiercionośnego miejsca. — I ona nie jest kurwą. Jest księżniczką, a ty nie jesteś godzien nawet wymówić jej imienia.

   — Drugi raz będzie za moją siostrę, więc lepiej gadaj, gdzie ona jest.

   — Powiem.

   Aslan odsunął nieco nóż.

   — Księżniczka grzeje łoże szacha Ismaila Al-Zahida.

   Furia i szok wykrzywiły twarz sułtana. Kapitan skorzystał z tej chwili zwątpienia oponenta i prędko go popchnął. Wstał, a następnie chwycił władcę i zaczął się z nim szarpać. W ferworze walki nóż wyleciał gdzieś w kąt komnaty. Aslan próbował dosięgnąć szabli u pasa wroga, ale uścisk był za silny. W pewnym momencie oddech ugrzązł mu w gardle, kiedy poczuł silny nacisk palców na swoją szyję.

   — Nie dokończyłem — syknął, nie przestając napierać. Padyszach starał się strącić jego ręce. — Czekałem na ciebie, bo osobiście miałem ci przekazać wiadomość od szacha. Część Abzahy spłonęła, druga również spłonie, tak samo, jak Antora, lecz to ledwie początek. W ogniu stanie cały twój kraj.

   Kapitan nie przestawał dusić.

   Ale Aslan nie zamierzał się poddawać.

   Nie chciał umierać.

   Nie w taki sposób.

   Chciał żyć.

   Dla matki.

   Dla Ayșe.

   Chciał odnaleźć Turnę i bezpiecznie sprowadzić ją do domu.

   I jeszcze raz usłyszeć Esrę.

   Myśl o tym, czego nie chciał tracić, dodała mu energii. Zdołał sięgnąć po hełm. Od razu zdzielił nim w twarz rywala. Wtedy sułtan się uwolnił. Adrenalina zapłonęła w jego żyłach. Kopnął kapitana, przez co ten padł na ziemię. Aslan usiadł na nim okrakiem i całkowicie dał upust swojej furii. Trzymając hełm w obu dłoniach, zaczął nim uderzać mężczyznę.

   Krzyk wroga i rytmiczne uderzenia grały morderczą melodię, w której Aslan całkowicie się zatracił.

   Nie zwrócił uwagi, kiedy drzwi się otworzyły i do środka wbiegła niewielka grupa sprzyjających mu żołnierzy.

   Był głuchy na ich wołania.

   Głuchy na dobrze znajomy srogi głos, który próbował przywrócić go do porządku.

   Ocknął się, dopiero kiedy z twarzy kapitana nie zostało nic ludzkiego, tylko kwaśna miazga.

   Powstał. Wszystkie oczy wpatrywały się w niego z niezrozumieniem, szokiem i czymś na wzór strachu. Sułtan jednak ich nie dostrzegał. Widział tylko jedno. 



Czy ktoś pamięta Labiba? Pojawił się już w czwartym rozdziale. Co prawda, tylko na moment, bo to właśnie przed nim uciekali Ismail i Turna, ale zdradzę wam tajemnicę, że w przyszłości odegra ważną rolę ;)

    

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top