𝐜𝐡𝐚𝐩𝐭𝐞𝐫 𝐟𝐢𝐯𝐞 | injury

𝐈𝐍𝐉𝐔𝐑𝐘
chapter five

Obudziłem się z palącym bólem w ramieniu. Nie wiedziałem skąd się wziął i gdy próbowałem usiąść, jakiś głos mi tego zabronił. Kazano mi leżeć w dalszym ciągu, ale nie miałem na to ochoty. Dopiero po jakimś czasie dotarło do mnie, że pojechaliśmy z chłopakami do wioski, gdzie zaskoczyli nas jej mieszkańcy. Wyszły z tego zamieszki, które próbowaliśmy okiełznać. O ile dobrze pamiętać, nikt od nas nie zginął, a przywódca tamtego ruchu oporu padł od kuli, którą posłałem w jego kierunku. Stało się dla mnie jasne, skąd zaczęło mnie boleć ramię, ale gdy spróbowałem nim poruszyć, uznałem, że to musiało być tylko draśnięcie. 

— Dzień dobry, śpiąca królewno — usłyszałem nad swoją głową, przez co otworzyłem oczy i spojrzałem w kierunku, z którego dobiegał głos. Musiało minąć trochę czasu zanim wzrok mi się wyostrzył. — Już myślałem, że się nie obudzisz.

— Złego diabli nie biorą — roześmiałem się, po czym opadłem z powrotem na łóżko polowe. Czułem, że cały lepie się od potu, co nie było zbyt przyjemne, ale wtedy zmęczenie nade mną wygrywało. — Więc nie musicie się martwić, jeszcze jakiś czas tu zabaluje — dodałem, wzruszając przy tym ramionami. 

— Niezłą akcję odwaliliście we wiosce — pochwalił mnie dowódca, po czym wyjął paczkę papierosów z kieszeni na spodniach. — Częstuj się — dodał, rzucając ją w moim kierunku. 

— Dziękuje, ale nie mam na razie nastroju — przyznałem, zabierając papierosa, którego wsunąłem sobie za ucho. — Wysłaliście mój list?

— Stary, drasnęła cię kula i ledwo co wyciągnęliśmy cię z tamtego sajgonu, a ciebie i tak naprawdę obchodzi tylko i wyłącznie to, czy twój list został wysłany do Stanów? — Mężczyzna uniósł brew, po czym pokręcił głową i roześmiał się pod nosem. — Faktycznie jesteś zakochany. I to szczeniacko. 

— Coś w tym stylu — przytaknąłem, po czym spojrzałem się na niego nagląco, aby mi odpowiedział. Byłem w jednym kawałku, w prawdzie miałem ograniczoną swobodę ruchu przez bandaż na ramieniu, ale dało się to znieść, nie narzekając przy tym. — To jak?

— Wysłany, nie musisz się o to martwić — przyznał, odpalając papierosa. Westchnąłem z ulgą i przeczesałem włosy tą bardziej sprawną ręką. 

— A nic nie przyszło w zamian?

— Niestety nie. 

— Ciekawe, czy w ogóle je czyta — westchnąłem smutno, nie wiedząc już, co mam tak naprawdę robić. Czułem, że te listy mogą coś dać, ale na pewno nie wybielą mnie tak do końca, jakbym tego chciał. A nie mogłem jeszcze wrócić. Za mocno mnie tutaj potrzebowali i wiedziałem, że jeśli ja się wycofam, to za mną pójdzie o wiele więcej ludzi niż można by się tego spodziewać.

— Nie mam pojęcia, ale radzę ci teraz dojść do siebie, a nie się zadręczać. Cały oddział cię potrzebuje. Jutro w nocy wyjeżdżamy w teren. Szykuj się — powiedział, po czym wstał ze składanego taboretu. 

— Po co?

— Znaleźliśmy kryjówkę, w której rebelianci trzymają broń. Trzeba to sprawdzić - wzruszył ramionami. — Podwyższone ryzyko, więc wszyscy macie osłaniać sobie nawzajem dupy, inaczej zrobi się tu niemiło — dodał, gdy już wyszedł. Jego głos rozniósł się po jednostce i odbił się echem od ścian. 

Wziąłem oddech, po czym zmusiłem się do tego, aby wstać z łóżka polowego i rozejrzeć się dookoła. Pokój, w którym mnie położyli nie był jakoś szczególnie wielki. Gdy już stanąłem na nogach miałem w nim niewielką swobodę ruchu i jedyne, co byłem w stanie zrobić, to trochę się porozciągać. Było mi to potrzebne, bo czułem jak bardzo mam spięte mięśnie na plecach. Potem wyszedłem na korytarz i skierowałem się w stronę, z której było słychać śmiech i pogawędki. Napotkałem kumpli grających w karty w naszym wspólnym pokoju. Dobrze się przy tym bawili i powitali mnie jakbym co najmniej powstał z martwych. 

Nie przyłączyłem się do gry, bo jakoś nie miałem na to ochoty. Zamiast tego zabrałem swoją broń, aby ją wyczyścić i uśmiechnąłem się pod nosem, gdy już miałem ją z powrotem z rękach. W takiej pozycji czułem się nawet pewniej, bo wiedziałem, że mam się dzięki czemu obronić. Pogadałem chwilę z chłopakami, choć tak naprawdę były to tylko zdawkowe odpowiedzi z ich strony. Byli zaaferowani kartami, więc tym bardziej uznałem, że nie będę im przeszkadzał i z powrotem znalazłem się na korytarzu. Udałem się do schowka, w którym mieliśmy wszystkie płyny do czyszczenia. Nie tylko broni.

Zająłem się czyszczeniem, nie zauważając przy tym, że wybiła północ, a potem pierwsza. Gdy było bliżej drugiej, dopiero zostawiłem karabin w spokoju. Chociaż kusiło mnie jeszcze, aby sprawdzić magazynek, to dałem sobie spokój. Musiałem odpocząć i Booth miał rację, że powinienem się zregenerować, skoro mamy wyjechać w teren. Tam nie było czasu na wahanie się, czy wycofanie z czegoś. Wszystko działo się za szybko, a jako oddział byliśmy odpowiedzialni za samych siebie i każdego, kto znajdował się wokół. Skuteczni byliśmy tylko razem, więc nie mogłem sobie pozwolić, aby zawieźć kogokolwiek z oddziału. 

/// 

jesteśmy w połowie, więc pora na maraton! x

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top