48. "Przegrałem..."
Usłyszał ulgę i czułość w głosie swojego dotychczasowego przyjaciela. Stefan nie był dla niego tylko przyjacielem, był kimś znacznie więcej i nie wyobrażał sobie, żeby miał do niego nie wrócić. Jednak obiecał sam sobie, że nie zostawi rannego kolegi ze skoczni na pastwę losu. Domyślał się, co ten bydlak mu zrobił, jednak na samą myśl o tym coś się w nim gotowało i miał ochotę wbić największy i najostrzejszy nóż pomiędzy żebra Johanna za to cierpienie, jakie wyrządził im wszystkim.
-Nie myśl o tym, Michi – Powiedział sam do siebie, próbując skoncentrować się na czekającym go zadaniu. Spojrzał na swoje ręce i poczuł, że są lepkie od jego własnego potu i krwi Daniela. Westchnął. Nie miał czasu na szukanie kranu i mycie ich. Było to dla niego nieprzyjemne, ale przecież musiał jakoś wytrzymać. Tylko co robić? Może na początek dobrze by było znaleźć jakieś wyjście z tego przymusowego więzienia. Tylko gdzie? I dokąd by ich zaprowadziło?
Podszedł do jednych drzwi, dużych, dwuskrzydłowych. Szarpnął za klamkę. Okazały się zamknięte. Drugie, mniejsze, w kolorze brudnej bieli także były zamknięte. Michael podbiegł do okna. Było jednoskrzydłowe, duże. „Cóż za niedopatrzenie ze strony tego idioty! Cóż, jego strata, mój zysk, to nasza jedyna szansa. Ot, co robi z ludźmi zbytnia pewność siebie. Drań myślał, że nie damy rady uciec. To my mu jeszcze pokażemy!”.
Dźwignął Daniela na swoje barki i przeniósł go w stronę okna. Oparł go o ścianę i uderzył dłonią w policzek, chcąc go ocucić. Przy trzecim razie udało mu się to.
-Dan, słyszysz mnie?
-Tak.
-Przytrzymaj się przez chwilę okna. Wyskoczę i pomogę ci wyjść, dobrze?
-Ok.
Danny zdawał się obojętny na wszystko, apatyczny i zmęczony. Wyglądał tak, jakby wszystko stało mu się obojętne. Z zimną obojętnością wykonał polecenie Michaela. Czuł się winny tego, że obaj się tu znaleźli. Wmówił sobie, że to przez niego. Tymczasem Austriak zrobił to, co mówił. Wziął Norwega na ręce i zaczął z nim iść w stronę otaczającego go lasu.
„Proszę, Panie Boże, proszę, pomóż nam dotrzeć do tego lasu, proszę. Pomóż nam ukryć się tam!” – Błagał w myślach. Adrenalina dodała mu energii. Teraz nie chodziło już tylko o jego życie ani o prawdę, chodziło także o życie innego człowieka. W pewnym stopniu Michi był przerażony tym, jak wiele zależy od tego, czy zdąży umiejętnie i szybko schować się wśród drzew. Jednak w takich przypadkach się nie myśli, nie kalkuluje, pragnienie ocalenia życia sobie i swojemu towarzyszowi niedoli jest silniejsze, pomaga zmobilizować się do maksymalnego wysiłku.
-Kamil, jeżeli jesteś gdzieś tutaj, zrób coś, zatrzymaj jakoś tego bydlaka, pomóż nam – Poprosił na głos. Jeżeli Daniela zaskoczyły te słowa, to nie dał po sobie tego poznać. Nadal wydawał się być pogrążony we własnym świecie.
Nagle usłyszeli za plecami trzask łamanych gałęzi. Austriak odwrócił się gwałtownie. W ten sposób stanął oko w oko z… Domenem Prevcem, najmłodszym z braci. Nie wiedział, czy powinien się bać, czy cieszyć tym spotkaniem. Przecież młody mógł trafić tutaj zupełnie przypadkowo. Albo mógł być w zmowie z Johannem.
-Domen? Co ty tutaj robisz?
-Śledziłem tego… tego… tego oślizgłego cieniasa! Nigdy go nie lubiłem, a teraz chcę, żeby odpowiedział za śmierć Kamila i Cene! Odpowie za to! Boże święty – Dopiero w tym momencie zwrócił uwagę na to, kogo trzyma w ramionach Austriak – Czy to Daniel? Co ten drań mu zrobił?! Danny?! Słyszysz mnie? To ja, Domen.
-Słyszę.
-Cieszę się, że żyjesz.
-Ale ja nie… Wo-wolałbym umrzeć… To było gorsze… niż… niż śmierć – Głos znów mu się urywał, brakowało mu tchu. Przy każdym głębszym oddechu płuca paliły go żywym ogniem. Miał ochotę wyć z bólu, lecz nie miał na to siły. Pojękiwał za to boleśnie.
-Już, Dan, już po wszystkim, zaraz będziesz bezpieczny. Jestem przy tobie, Dan, jestem. Zaraz przyjedzie Peter, jest blisko. Michi, proszę, ułóż go na trawie. Nie dźwigaj go. Zaraz nas stąd zabiorą.
Michael delikatnie i z wyczuciem położył Daniela na kurtce Domena, którą ten przed chwilą zdjął.
-Domči, zmarzniesz.
-Nic nie szkodzi. On jest ważniejszy.
Zapadło milczenie. Młody Słoweniec ukucnął przy Norwegu, kładąc sobie jego głowę na kolanach. Zawsze go lubił, nie wiedział, dlaczego. Po prostu tak było i już. Lubił z nim rywalizować i czasem przyglądał mu się na imprezach, na których czasem Peter dla żartu wciąż nie pozwalał mu pić alkoholu, mimo iż Domči był już pełnoletni. Starszy kolega z Norwegii imponował mu. Jego bracia czasem śmiali się z niego, że z pewnością zakochał się w Norwegu, ale Domen tylko uśmiechał się pod nosem. Nie był zakochany w Norwegu. Nic z tych rzeczy. Po prostu go lubił i bardzo chciał, żeby ten został jego przyjacielem, to wszystko. Nie było w tym żadnych ukrytych motywów, Słoweniec w Norwegu widział jedynie doskonałego kumpla dla siebie.
-Ha ha ha! Mam was! Dokąd chcieliście uciec?
-No nie, błagam! Tylko nie to. Panie Boże, nigdy cię o nic nie prosiłem, ale teraz jestem zmuszony prosić. Pomóż nam.
-Oj Domen, Domen… Możesz sobie prosić tego waszego Boga o pomoc, On i tak wam nie pomoże. Przegraliście. Was jest tylko trzech, z czego jeden ledwo żyje. Nie dacie nam rady!
Tuż obok Johanna chwilę później pojawił się Manuel Fettner.
-Ty? To byłeś ty – Michael wytrzeszczył oczy na swojego kolegę z drużyny. W życiu by się tego nie spodziewał – Jak? Przecież zostałeś w Austrii! Nie chciałeś jechać z nami na pogrzeb Kamila.
-Pogrzeb tego durnia mnie nie obchodził, ale to była świetna okazja, żeby zająć się wtykającym we wszystko nos duetem Prevc-Wellinger. Ktoś musiał ich uciszyć – Zaśmiał się tak, jakby to był najlepszy dowcip, który kiedykolwiek słyszał. Michaela zmroziło – Johann, bierz młodego, ja się zajmę swoim kolegą.
-Nie poczekamy na Claudię i Marisę?
-One zaraz tutaj będą, Marisa obiecała ściągnąć Krafcika. Ale będzie ubaw!
Manuel mrugnął okiem do Johanna. Wtedy stało się coś jeszcze. Z domu wyjrzał kolejny Norweg, tym razem ten najniższy. Trzymał w ręku karabin maszynowy.
-I jeszcze ty? No nie, nie, nie! Ja w to nie wierzę! To jakiś żart? Dzisiaj jest prima aprilis, tak?
-Ale z ciebie debil, Michi.
-Claudia? Marisa? To wy… Wy im pomagacie – Michael odwrócił się w stronę znajomego głosu. Czuł coraz większe przerażenie. To wszystko wydawało mu się takie nierealne, wręcz głupie. A jednak przecież patrzył na Marisę, która popychała Stefana Krafta trzymanym w dłoni pistoletem. Przestraszony Austriak posłusznie szedł tam, gdzie mu kazano. Jakież było jego zaskoczenie, kiedy zobaczył swojego ukochanego Michaela. Na chwilę zapomniał o wszystkim i chciał podbiec do niego, lecz jego dziewczyna zatrzymała go.
-Dokąd to, kochanie? – Jej głos był przepełniony złośliwością i niechęcią. Patrzyła na nich obu tak, jakby byli wyjątkowo paskudnymi robakami, które należy od razu rozdeptać. Michi bał się, że Marisa może strzelić nawet przez przypadek. Zrozumiał. Wymienił zaniepokojone spojrzenie z ukochanym, a ten ledwo dostrzegalnie skinął głową. Musieli się jakoś stąd wyrwać. Tylko jak, skoro jest ich trzech plus nieprzytomny Norweg, a tamci mają noże i pistolety?
Claudia podeszła do Michaela.
-Mój ty biedaku, czy ty wiesz, że zaraz umrzesz? Wszyscy umrzecie! I po co wam to było? Po co było wtykać nos w nieswoje sprawy?
-Ale my…
-Wtrącacie się. Zawsze. Tak jak ten głupi Wellinger i jego przyjaciel, Prevcuś. Phi! Jeden dzieciak totalny a drugi wiecznie uśmiechnięty clown!
-Co oni wam przeszkadzali? Co wam przeszkadzał mój brat?
-Głuchy jesteś czy głupi? Wtrącał się tak, jak ty teraz i za to rozwalę ci łeb, ale najpierw pobawię się z tobą jak z Danielkiem.
-Chłopaki, narada – Claudia zwołała ich gestem ręki. Podeszli do niej i otoczyli ją. Zaczęli coś szeptać między sobą. Ten moment nieuwagi postanowił wykorzystać Michael. Chwycił Daniela i zaczął biec z nim do lasu. Niestety był bardzo osłabiony. Czuł, że jego nogi za chwilę odmówią posłuszeństwa. Domen to zauważył.
-Zostaw nas, biegnij po pomoc.
-Ale… - Próbował protestować, lecz zauważył, że Marisa już odbezpieczyła pistolet.
-No leć do cholery! Peter powinien być blisko! Leć, nie patrz na nas.
Michi oddał Daniela w ręce Domena, który zdążył tylko zobaczyć, że dziewczyna Stefana naciska na spust. Nie było czasu na myślenie, zadziałał instynktownie, zasłaniając swoim ciałem Daniela i pozwalając w ten sposób zyskać Michaelowi kilka metrów przewagi. Blondyn biegł przed siebie resztkami sił, czuł, że każdy pokonany metr to dla niego coraz większy wysiłek. Już dawno tak nie było. Na treningach potrafił osiągać naprawdę wspaniałe rezultaty, a teraz, kiedy to było najbardziej potrzebne, on nie miał siły. Mimo to przedzierał się przez leśną gęstwinę. W pewnym momencie usłyszał w pobliżu coś, co przypominało szum na ruchliwej drodze. Ostatnim wysiłkiem woli przyspieszył. Obejrzał się jeszcze tylko za siebie, ale o dziwo nikt go nie gonił, jednak adrenalina nie pozwalała mu zwolnić. Biegł, aż w końcu wyczerpany padł na pobocze, zamykając oczy i z trudem łapiąc oddech.
„A więc to koniec – Pomyślał, patrząc w kierunku drogi, do której zabrakło mu może 40 metrów – Przegrałem. Nie dam rady już wstać, jestem za słaby. Więc to koniec. Przegrałem wszystko. Nie ocaliłem życia ani Danielowi, ani sobie, a dodatkowo wciągnąłem w to Domena i Stefana… Jeśli oni ich zabiją, to będzie moja wina! Moja! Wszystko schrzaniłem! A mogłem jeść, jak mnie ten pieprzony Norweg karmił! Jestem idiotą, co gorsza idiotą, który jest temu wszystkiemu winien!”
Już nie myślał logicznie. Jego myśli powoli stawały się chaotyczną plątaniną bezsensownych obrazów i słów. Widział Stefana, stającego na podium, by po chwili nie widzieć już nic. Czerwone plamy zaczęły pojawiać się przed jego oczami, a w końcu ogarnęła go ciemność i wszystko zniknęło.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top