1. Słoneczniki

Krople deszczu uderzały w zakurzone szyby, a porywisty wiatr poruszał drewnianymi okiennicami. Pogoda na zewnątrz sprawiała, że miało się chęć przesiedzieć cały wieczór przy kominku. Niestety, bywa, że okoliczności najmniej nam sprzyjają, gdy tego potrzebujemy. Tak było i tym razem. Siedzieliśmy w chacie od rana, zanim w górze pojawiły się czarne chmury, a im dłużej czekaliśmy, tym bardziej szare stawało się niebo, a wiatr przybierał na sile, jakby coś chciało nam powiedzieć, że może być już tylko gorzej.

Meredith siedziała w fotelu z nogami podciągniętymi pod brodę, obserwując cienie poruszające się za oknem. Arthyen stał w kącie, opierając się o ścianę. Podrzucał w dłoni jabłko, pogwizdując cicho. Wyglądał na najmniej spiętego z całej naszej trójki.

Byliśmy wyrzutkami. Dawno temu przygarnęła nas Rowenna. Mówiła, że jesteśmy wyjątkowi, wbrew temu, co mówili o nas inni. Nazywano nas oszustami, łgarzami, kłamcami, obłudnikami. Rowenna nazywała nas szepczącymi i mówiła, że takiego określenia powinniśmy używać. Posiedliśmy dar, dzięki któremu mogliśmy nawiązywać kontakt z naturą, zmieniając rzeczywistość. Wystarczyło pomyśleć o tym, co chce się osiągnąć, a usta same szeptały formułę, która uwalniała magię i naginała rzeczywistość. Mogliśmy budować i jednocześnie burzyć. Sprawić by to, co zniknęło powróciło, a to co trwało zamieniło się w nicość. Mogliśmy naginać czas i przestrzeń. Nakłaniać ludzi do działania lub zasiewać w ich umysłach myśli, które były im wcześniej obce. Ograniczała nas tylko wyobraźnia i Rowenna, przestrzegając przed skutkami naszych czarów. Nauczyła nas jak wykorzystywać nasz dar i dała nam lepsze życie.

Arthyena wrzucono do wilczego dołu, gdy odkryto jego zdolności, licząc na to, że przebije go jeden z pali. Na jego szczęście tak się nie stało. Dziecko wyciągnęła Rowenna, gdy usłyszała jego płacz. Miał problem, bo z każdym najmniejszym dźwiękiem wychodzącym z jego ust, świat wokół zmieniał się, przybierając dziwne i nienaturalne kształty. Rowenna zaradziła temu, podając mu specjalne mikstury i ucząc go kontroli własnych myśli.

Meredith była księżniczką, chociaż sama niechętnie się do tego przyznawała, bo jej ojciec chciał się jej pozbyć. Król pozwolił Rowennie zabrać księżniczkę pod warunkiem, że ta rzuci na nią zaklęcie, które sprawi, że jej stopa nie postanie na zamku.

A ja? Ja byłam pieszczotliwie nazywana dzieckiem bogów. Jedno oko miałam brązowe, a drugie błękitne. Coś takiego zdarza się bardzo rzadko. Ci którzy mnie porzucili, bali się gniewu, który mógł na nich spaść za zamordowanie naznaczonego dziecka, dlatego zanieśli mnie do świątyni i tam zostawili. Rowenna znalazła mnie i wychowała. Byłam pierwszą, która pojawiła się w starej chacie na skraju bukowego lasu.

Gdy drewniane drzwi otworzyły się z łoskotem wszyscy skierowaliśmy tam swoje spojrzenie. W drzwiach stała kobieta w średnim wieku. Miała długie, czarne włosy zaplecione w warkocz i migdałowe oczy w kolorze błękitu. Szyjęzdobił wisior w kształcie łezki w tym samym kolorze, co tęczówki. Ożywiałon nieco jej ubiór – szarą, lnianą suknię, na którą narzuciła czarny płaszcz. Ku naszemu zaskoczeniu, całe jej ubranie było suche. Nie powinno nas to dziwić, bo Rowenna była czarownicą.

Staliśmy tak chwilę niczym słupy soli. Wiedzieliśmy, że dziś czeka nas kolejne zadanie. Zadania służyły nauce, rozwijały nasze umiejętności i sprawdzały zdobytą wcześniej wiedzę. Albo wykonywaliśmy je i nie działo się nic, albo ponosiliśmy klęskę i spotykała nas kara w postaci wzmożonych ćwiczeń i treningu, które wyciskały z nas pot, krew i łzy. Woleliśmy wykonać zadanie, jak dziwne by ono nie było. Wyobraźnia Rowenny i jej pomysłowość nie miały granic. Lubiła robić nam niespodzianki, wprost kochała zagadki i łamigłówki. Bywała tajemnicza i cieszyła się, gdy dochodziliśmy do wiedzy samodzielnie. Gdy wyznaczała nam zadania, zazwyczaj ograniczała się do kilku zdań, reszty musieliśmy domyślać się sami.

Zastanawiałam się, co wymyśliła tym razem i wiedziałam, że to samo pytanie krąży w głowach pozostałych. Kobieta podeszła do kominka i wystawiła ręce w kierunku ognia.

– Zimno dziś, prawda?

Potaknęliśmy zgodnie, zapominając, że przecież nie może tego zobaczyć. Żadne z nas się jednak nie odezwało. Odwróciła się w naszą stronę i dodała:

– Kiepska pogoda na włóczenie się po lesie.

Usłyszałam ciche westchnienie Arthyena i skrzypnięcie fotela, na którym siedziała skulona Meredith. Ja też poruszyłam się niespokojnie.

– Myślę, że czas na wycieczkę w nieco przyjemniejsze miejsce.

Znów nikt się nie odezwał, milczeliśmy jak zaklęci. Nie bardzo wiedziałam, o co chodzi i co miało oznaczać „przyjemniejsze miejsce". Najwidoczniej wszyscy wyglądaliśmy jak banda niespełna rozumu, bo Rowenna usiadła w swoim ulubionym fotelu w kącie pokoju i zetknęła palce obu rąk, tak jak to miała w zwyczaju, gdy tłumaczyła nam coś niezwykle skomplikowanego.

– Moi drodzy – zaczęła – odkąd pamiętam, siedzicie tutaj. Niewiele świata widzieliście, a myślę, że jesteście już w takim wieku, że możecie wyruszyć w podróż samodzielnie. Nic tak nie uczy, jak zdobywanie doświadczeń i odkrywanie świata. Dlatego czas na chwilę wytchnienia i odpoczynku od codziennych obowiązków. Zasłużyliście.

Żadne z nas nawet nie drgnęło.

– Och widzę, że wzbudziło to w was wielkie emocje – powiedziała mrużąc swoje migdałowe oczy – cóż w takim razie, żeby was trochę rozruszać, mam listę kilku rzeczy, które dla mnie zdobędziecie. Irvette.

Podeszłam posłusznie do Rowenny i chwyciłam kartkę, którą mi podała. Pobieżnie przejrzałam listę rzeczy, które się na niej znajdowały. Zauważyłam, że to same rośliny i zioła. To powinno być proste. Ucieszyłam się. Czułam, że pozostali już zaglądają przez moje ramię, by dojrzeć, co się na niej znajduje.

– Tylko tyle? – zapytał Arthyem.

Skinęła głową.

– I co mamy niby robić? – zapytała niedowierzając Meredith.

Szczerze mówiąc, ja też nie mogłam uwierzyć, że Rowenna daje nam wolne.

– Odpoczywać. Zasłużyliście – wyjaśniła.

Spojrzeliśmy na siebie zdziwieni. Gdy unieśliśmy głowy, Roweny nie było już w jej ulubionym fotelu. Stała w drzwiach prowadzących na poddasze.

– Muszę się czymś zająć. Spakujcie się i ruszajcie. Nie marnujcie czasu. Wybierzcie jakieś ciepłe, malownicze miejsce. Gdy wrócicie czeka nas jeszcze sporo pracy.

Nie podeszła i nie pożegnała się z nami, bo nie lubiła pożegnań i nie wierzyła w nie. Mawiała, że człowiek może się żegnać dopiero wtedy, gdy wyrusza w jedną stronę. Uśmiechnęła się do nas delikatnie i zniknęła w ciemności.

Staliśmy jeszcze przez chwilę, aż w końcu Arthyem ożywił się i wyrwał mi z ręki kartkę.

– Nie musi dwa razy powtarzać, zamierzam skorzystać z wolnego. Taka okazja może się nie powtórzyć.

Meredith splotła dłonie na piersi.

– Aleś ty się ożywił.

Obrzucił ją chłodnym spojrzeniem.

– Wy za to stoicie jak słupy soli. Za długo siedziałyście pod kluczem. Co z wami? Nie chcecie zobaczyć świata, wyjść do ludzi?

– Arthyem, ci ludzie nas nie chcą – powiedziałam, mając na myśli bardziej siebie niż ich – jak mam się im pokazać. Wy możecie iść, ale ja... – zanim dokończyłam zdanie, Arthyem już stał przy mnie, trzymając moją głowę w swoich dłoniach. Jego usta poruszały się, szepcząc magiczne zaklęcia.

– Gotowe – powiedział.

Meredith przyglądała mi się zdumiona, porównując moje tęczówki.

– Nieźle – wyszeptała.

Zamrugałam kilka razy, zastanawiając się, co takiego zrobił i czy czar nie zniknie.

– Jak? – wyszeptałam – przecież nie możesz tego zmienić ot tak.

Rowenna wiele razy powtarzała mi, że nie może naprawić koloru moich oczu, bo nie potrafi, a nawet gdyby umiała, nie zrobiłaby tego, bo był to dar, który otrzymałam, a darów się nie odrzuca, bo można rozgniewać bogów. Zadrżałam przypominając sobie te słowa.

– Spokojnie, nic nie zmieniłem, to tylko iluzja. Nie wiem, jak długo się utrzyma, ale inni będą widzieć, dwoje niebieskich oczu – uśmiechnął się – dobra, czas się zbierać, zanim Rowenna się rozmyśli.

Spojrzałam na Meredith a ona na mnie. Wzruszyła tylko ramionami, dając mi do zrozumienia, że nie widzi problemu.

– Gdzie się wybierzemy? - zapytała

W tym momencie coś sobie uświadomiłam.

– Trzeba spojrzeć na listę, mamy zdobyć rośliny, a niektóre rosną tylko w określonych regionach.

Uniosłam kartkę do góry tak, że wszyscy mogliśmy prześledzić zapisane na niej starannym pismem litery.

– Ejże! – zawołał Arthyem.

Domyślałam się, o co mu chodzi. Lista powiększyła się o jedną pozycję. Głowę dałabym sobie uciąć, że ostatniej rośliny nie było wcześniej na kartce.

– Wiem – powiedziałam. 

– Wybierzcie ciepłe miejsce – powiedział Arthyem parodiując Rowenne.

– Odpocznijcie – dodałam sarkastycznie.

– Szkoda, że mamy tylko jedno miejsce do wyboru, bo tylko tam rosną słoneczniki - jęknęła Meredith.

***

Spakowaliśmy się i złapaliśmy się za ręce. Szeptaliśmy tak długo, aż w końcu znaleźliśmy się na zielonej polanie, porośniętej koniczyną i stokrotkami. Słońce w górze, świeciło mocno, a niebo było bezchmurne. Zauważyłam strumień, który przecinał zieloną dolinę, To właśnie tam znajdowała się niewielka wioska. Nieco dalej, na wzgórzu, stał zamek, na którym, co roku w dniu letniego przesilenia odbywało się Litha, czyli święto światła i miłości. Miało się odbyć dokładnie za trzy dni.

Może chwila przerwy nie była złym pomysłem. Należało nam się trochę odpoczynku, a święto było najlepsza okazją do tego by poznać trochę świata. Do tej pory tylko czasami obserwowaliśmy z daleka uroczystości w wiosce. Teraz mogliśmy sami wziąć w nich udział.

– Od czego zaczynamy? – zapytałam radośnie.

– Najpierw znajdźmy jakąś gospodę, w której możemy się zatrzymać – powiedziała Meredith.

Ruszyliśmy w dół, chcąc jak najszybciej znaleźć się w wiosce. Gdy dotarliśmy do pierwszych zabudowań, zauważyliśmy, że na głównym placu kręci się bardzo dużo ludzi. Gospoda również była przepełniona, ale karczmarz zgodził się wynająć nam jeden niewielki pokój na poddaszu. Nie przeszkadzało nam to wcale, cieszyliśmy się, że nie będziemy musieli spać pod gołym niebem.

Na początku trzymaliśmy się z dala od zamku, starając się zwiedzić wszystkie miejsca w okolicy warte uwagi. Trzeciego dnia pobytu ruszyliśmy na targ i chociaż nie powinniśmy tego robić, rozdzieliliśmy się.

Nigdy nie widziałam tylu straganów. Targ w naszej wiosce składał się z dwóch kramów. Tutaj było ich dużo więcej. Wzorzyste baldachimy powiewały na wietrze, na stołach leżały kolorowe przyprawy, owoce, warzywa, ubrania, ozdoby. Wszystko, co można było sprzedać. Sprzedawcy kusili na każdym kroku. Stałam przy jednym ze straganów i przyglądałam się miedzianemu wisiorkowi z ametystem. Targowałam się z sepleniącym kupcem, chcąc jak najszybciej dobić targu. Wisiorek już miał być mój, ale w ostatniej chwili czyjaś dłoń złapała mnie za rękę i pociągnęła w przeciwnym kierunku. Chciałam się wyszarpać, ale zrezygnowałam. W oddali słyszałam tylko okrzyki zdenerwowanego handlarza.

– Arthyem – wysyczałam podążając za nim – co robisz?

– Mamy problem – oznajmił, cały czas trzymając mnie za ramię.

Gdyby mnie puścił najpewniej wróciłabym wydać ostatnie pieniądze. Skręciliśmy w wąską uliczkę, gdzie dachy domów prawie się ze sobą stykały. Przy jednym z nich stały beczki z solonymi rybami.

Arthyem obrócił się w moją stronę i zaniemówił.

– O – wykrztusił – chyba nawet więcej niż jeden.

Domyśliłam się, że chodzi o moje oczy. Zajrzałam do beczki. Na cienkiej tafli wody, coś intensywnie błyszczało, nie były to rybie łuski, ale moje oczy. Zasłoniłam je dłonią. Spojrzałam na niego zaskoczona tym, co zobaczyłam, a on pociągnął mnie dalej w uliczkę, tak by nikt nas nie zobaczył.

– Iluzja chyba nie zadziałała. Nie da się ukryć twoich oczu.

– Mówiłam – szepnęłam – w ogóle nie powinniśmy tego robić. Zdejmij czar natychmiast.

Znów ujął w dłonie moją twarz i zaczął szeptać, tym razem trwało to jednak nieco dłużej. Na jego twarzy pojawił się po chwili grymas niezadowolenia. Wiedziałam, że coś jest nie tak.

– No to jesteśmy w czarnej...

– Arthyem – krzyknęłam – zdejmij to. Nie mogę tak błyszczeć.

– W sumie... do twarzy ci. W połączeniu z twoją śniadą cerą i czarnymi włosami...

Zmierzyłam go wzrokiem.

– I nawet nie widać, że się złościsz, bo oczy tak pięknie lśnią.

Miałam ochotę go uderzyć, ale powstrzymywał mnie tłum ludzi za naszymi plecami. Wypuściłam powoli powietrze z płuc, próbując się uspokoić.

– Spokojnie – powiedział, widząc moje zdenerwowanie – coś wymyślimy, a na razie nie możesz się nikomu pokazywać na oczy.

– Co ty nie powiesz – uniosłam jedną brew do góry spoglądając na niego ze złością.

– Nie wiem dlaczego to nie zadziałało – wykrztusił w końcu zdesperowanym głosem – może powinniśmy podejść do tego z innej strony. Skoro nie możemy naprawić twoich oczu, może zmienimy postrzeganie innych ludzi.

– Wszystkich?! – odparłam wściekle.

– Dobra, to może zbyt skomplikowane.

Podrapał się po głowie.

– A cofnięcie czasu?

– Nie – odparłam krótko, nie chcąc komplikować sytuacji jeszcze bardziej.

– A może..?

– Nie, zostawmy to. Wrócę do domu – westchnęłam zrezygnowana – najwidoczniej nie dane było mi wyjść do ludzi.

– Wybacz – szepnął.

– Próbowałeś pomóc – uśmiechnęłam się delikatnie – dwie różne tęczówki nie były złe, ludzie przynajmniej trzymali się ode mnie z daleka, a teraz...

– Naprawimy to – powiedział z entuzjazmem.

– Oby. Jeśli się uda, już nigdy nie będę wstydzić się swoich oczu. Przyrzekam.

W tym momencie obok nas przemknęła jakaś kobieta. Zarzuciłam kaptur na głowę, żeby ukryć swoje błyszczące tęczówki. Na szczęście ona nawet nie zwróciła na nas uwagi i oddaliła się, tak szybko jak się pojawiła.

– Mówiłeś, że mamy problem – przypomniałam sobie.

– Ach tak, zjechali się władcy z okolicznych królestw.

– I?

– Ojciec Meredith też.

– Myślisz, że będzie się chciała do niego zbliżyć? – zapytałam.

– Może. Lepiej będzie, jeśli ją znajdziemy.

– Nie jest głupia. Król ma własnych magów, nie pozwolą jej do niego podejść.

– Zapomniałaś, że ona nie jest już bezbronną dziewczynką, żadne z nas nie jest już bezbronne.

– Co ty byś zrobił? – zapytałam.

Wiedział, co mam na myśli. Ja sama zastanawiałam się nad tym prawie codziennie, gdy byłam dzieckiem. Gdy dorosłam, przestałam, ale postawione wcześniej pytania dalej tkwiły w mojej głowie.

– Dlaczego? – usłyszałam nagle – chciałbym się dowiedzieć, dlaczego to zrobili? Czy aż tak się mnie bali? A później wrzuciłbym ich do wilczego dołu, by zobaczyli jak to jest – powiedział, próbując ukryć emocje.

– Musimy ją znaleźć – powiedziałam, naciągając kaptur na oczy.

Ruszyłam przed siebie, drogą prowadzącą na zamek. Patrzyłam na czubki swoich butów, starając się unikać spojrzeń przechodniów. Nie było to łatwe, gdy trzeba było przeciskać się przez tłum. Na szczęście Arthyem dogonił mnie i ujął moją rękę wsuwając ją pod swoje ramię. Znaleźliśmy się poza targiem, gdy usłyszałam jego podniesiony głos.

– Meredith – wykrzyczał.

Dostrzegłam obramowanie jej miodowej sukni, kiedy podeszła do nas.

– Dlaczego tak krzyczysz? Co z wami? Wyglądacie jakbyście ducha zobaczyli.

Uniosłam głowę.

– Na wszystkie zarazy tego świata?! Co z twoimi oczami?

– Może jeszcze głośniej, co? – wysyczał Arthyem.

– Dlaczego one tak błyszczą?

Zignorowała go, ciągle mi się przyglądając. Spojrzałam na Arthyema, który w dalszym ciągu przytrzymywał mnie za ramię.

– Czar nie zadziałał, co? – rzuciła z przekąsem – na wyższą magię, nie ma rady. Nawet szepczący nie mogą zniwelować tego, czym zostaliśmy obdarzeni.

– Jakbym słyszał Rowenne, nie wiedziałem, że ją zastępujesz – odgryzł się.

Meredith fuknęła niezadowolona.

– Lepiej wracajmy do wioski – poprosiłam.

Arthyem odwrócił się gotów prowadzić mnie dalej, ale zatrzymała nas Meredith.

– Ja się tu dobrze bawię, nie zamierzam wracać do gospody.

Chłopak spojrzał na nią zaskoczony.

– Zwariowałaś? Nie widzisz, co się stało?

– To twój błąd. Nie mój. Nie pamiętam, żeby Irvette prosiła cię o taką przysługę.

Arthyem chciał coś powiedzieć, ale nie zdążył. Miałam już dość tej sprzeczki, moje oczy błyszczały, co w świetle dnia nie było takie groźne, ale zbliżał się wieczór, a ja nie mogłam tak stać w ciemności jak latarnia morska. Do tego ojciec Meredith przebywał na zamku, a ona chciała sama włóczyć się po okolicy. Nie wyszłoby z tego nic dobrego, dlatego stanowczo zaprotestowałam. Może zbyt mocno.

– Och zamknij się! Wracamy wszyscy razem, czy tego chcesz czy nie. Nie zostawimy cię tu samej, a ja nie mogę w takim stanie przebywać w tym tłumie. W końcu ktoś mnie zauważy.

Tym razem to Meredith chciała coś powiedzieć, ale wtrącił się Arthyem.

– Twój ojciec tu jest.

Zamarła. Chociaż nie patrzyłam na jej twarz, bo wzrok utkwiłam w czubkach swoich butów, to czułam jej zaskoczenie. Nie wydusiła z siebie ani słowa, przez moment wydawało mi się, że nawet nie oddycha. Odezwała się po chwili.

– Boicie się, że zrobię coś głupiego? Nie ufacie mi.

Żadne z nas nie odpowiedziało.

– Dobra – wydusiła – wracajmy do gospody.

Przeszła obok nas, szturchając łokciem Arthyema. Ruszyliśmy za nią, nawet nie próbując się tłumaczyć. Miała rację. Baliśmy się, że zrobi coś głupiego.

Całą drogę przeszliśmy milcząc. Nie byłam zadowolona wiedząc, że z takimi nastrojami, będziemy spać w jednym małym pokoiku na poddaszu. Gdy doszliśmy na miejsce, Arthyem wprowadził mnie na górę po schodach. Wiedziałam, że dręczą go wyrzuty sumienia, inaczej by tego nie robił. Zawsze podchodził do wszystkiego lekceważąco i rzadko się przejmował. Teraz wyglądał na przybitego.

Gdy weszliśmy na górę, Meredith leżała na największym łóżku z głową w poduszce i w ogóle na nas nie spojrzała. Arthyem uniósł jedną brew do góry i szepnął do mnie.

– Księżniczka.

Po drugiej stronie, w niewielkiej wnęce tuż za szafą i drewnianą skrzynią stało jeszcze jedno łóżko. Stałam jeszcze przez chwilę nad Meredith, czekając aż wyczuje moją obecność i przesunie się nieco dalej. Chrząknęłam. Nic to jednak nie dało. Spojrzałam na Arthyema nie bardzo wiedząc, co mam teraz zrobić. W dzieciństwie sypialiśmy razem przy ognisku, albo w zbudowanym szałasie w środku lasu. To były stare czasy. Teraz czułam się nieswojo. Westchnęłam i niechętnie ułożyłam się obok Arthyema. Wyczuł, że jestem spięta, bo odwrócił się w drugą stronę i zasnął. Ja nie mogłam spać. Cały czas myślałam, o moich błyszczących oczach i bałam się, że zaklęcia nie da się cofnąć. Rozmyślałam o tym, jak przechytrzyć samych bogów, którzy ofiarowali mi taki dar, ale nie umiałam nic wymyślić. Rowenna powtarzała, że w magii ogranicza nas tylko wyobraźnia. Moja akurat w tej chwili nie działała.

***

Gdy światło wpadło do pokoju przez malutkie okienko, otworzyłam swoje oczy, z nadzieją, że wróciły do normalnego stanu. Uniosłam się błyskawicznie na łóżku. Arthyema nie było bok mnie. Siedział naprzeciwko na pustym posłaniu Meredith. Spojrzał na mnie, gdy odwróciłam się w jego stronę i pokręcił przecząco głową. Miałam teraz pewność, że czar dalej działa.

– Gdzie Meredith? – zapytałam.

– Poszła szukać roślin z listy. Powiedziała, że skoro Rowenna obiecała królowi, że córka się do niego nie zbliży, to tak właśnie będzie.

– Długo tak będzie robić?

– Aż zrozumie, że to głupie – odparł.

Opuściłam nogi na podłogę.

– Co teraz? – zapytałam.

– Przyniosłem ci coś do jedzenia.

Podał mi misę z owsianką i spoglądał na mnie wyczekująco. Wiedziałam, że nigdzie się dziś nie ruszę. Nie mogłam pokazywać się w takim stanie. On też musiał to wiedzieć, jeszcze zanim się obudziłam, bo owsianka była chłodna. Czy stracił nadzieję na odwrócenie czaru? Jeśli tak, to moja przygoda już się skończyła, ale nie mogłam ograniczać pozostałych.

– Możesz mnie zostawić – powiedziałam – dam sobie radę.

– Wiesz, nie chcę żebyś czuła się samotna. To moja...

– Wszystko jest w porządku – skłamałam - poza tym lepiej żebyś miał oko na Meredith.

– Na pewno? – zapytał.

Skinęłam głową.

– Dobrze, spotkamy się wieczorem – uśmiechnął się przepraszająco i wyszedł.

Nawet nie zjadłam owsianki. Nie tak wyobrażałam sobie wolne. Zaczęłam zastanawiać się, co mogę robić sama w ciasnym pokoju. Przez cały ten czas zastanawiałam się, jak wyszeptać zaklęcie. Znowu bezskutecznie.

***

Obudziły mnie hałasy na dole. Podniosłam głowę i zobaczyłam Meredith. Bardzo odmienioną Meredith. Przyjrzałam się jej uważnie zastanawiając się, co dokładnie zmieniło się w jej wyglądzie. Była ubrana tak jak zawsze, miała na sobie swoją ulubioną miodową suknię, ale tym razem przewiązała ją brązowym rzemieniem, podkreślając swoją szczupłą talię. Na szyi miała srebrny wisior, a na nadgarstkach bransolety. W uszach połyskiwały okrągłe kolczyki. Włosy zaplotła w warkocz, który przewiązała jedwabną wstążką. Jeśli miała, jakieś oszczędności, to wszystko musiała wydać na te ozdoby. Zobaczyła, że się jej przyglądam.

– Już wstałaś śpiochu? – zapytała słodkim głosem.

Zastanawiałam się skąd ta nagła zmiana. Jeszcze chwilę temu była na nas obrażona.

– Dziś ostatnie przygotowania do jutrzejszego święta, nie chcę niczego przegapić. Taka okazja może się nie powtórzyć – powiedziała i urwała w pół zdania.

Widziałam, że zrobiło jej się niezręcznie.

– Moje oczy dalej błyszczą? – zapytałam.

– Arthyem źle zrobił, że wyszeptał zaklęcie. Gdyby coś dało się z tym zrobić Rowenna już dawno by temu zaradziła – wyznała.

– Wiem. Chciał dobrze, a wyszło jeszcze gorzej.

Opadłam z powrotem na łóżko. Zamknęłam mocno powieki, jakby mogło to coś zmienić.

– Arthyem idzie z tobą? – zapytałam.

Zawahała się.

– Nie. Jest na dole.

Odwróciłam się w jej stronę. Powinnam iść z nią, ale nie mogłam. Wiedziała, o czym myślę.

– Nie martw się, nie zbliżę się do ojca. Wierzysz mi?

– Tak – odparłam.

Poczułam się trochę dziwnie wypowiadając to na głos. Uśmiechnęła się szeroko.

– Do zobaczenia później – rzuciła i zniknęła, zamykając za sobą drzwi.

Leżałam tak przez chwilę delikatnie otępiała. Otrząsnęłam się z tego dziwnego stanu i podniosłam się z łóżka. Miałam dość czekania. Mogłabym zasnąć, ale hałas na dole przybierał na sile. Słyszałam podniesione głosy, dźwięki fletu i śmiechy. Nie mogłam oprzeć się pokusie. Narzuciłam na siebie płaszcz i zakryłam oczy kapturem. Wyszłam z pokoju upewniając się, że korytarz jest pusty. Wszyscy byli na dole.

Zeszłam po skrzypiących stopniach i zatrzymałam się w kącie przy schodach. Tutaj nikt nie mógł mnie dostrzec. Oparłam się o ścianę, przyglądając się bawiącym się ludziom. Biesiadowali ciesząc się z nadchodzącego święta Litha. Przy jednym ze stołów dostrzegłam Arthyema. Otaczał go wianuszek dziewcząt. Pił piwo i opowiadał coś podekscytowany, dziewczęta za każdym razem, gdy kończył swoją opowieść wybuchały śmiechem. Były w niego wpatrzone jak w obrazek i nie była to zasługa czarów. Arthyem był bardzo urodziwy, dobrze zbudowany i miał poczucie humoru. Miał łagodne rysy twarzy i oczy w kolorze morza.

Akurat w tym momencie spojrzał w moją stronę. Gdy mnie dostrzegł, po jego twarzy przemknął cień niezadowolenia, ale zaraz później ukrył go skutecznie, zwracając się z powrotem do dziewczyn. Chyba nie spodobało mu się, że go obserwuję. Westchnęłam cicho i skierowałam swoje spojrzenie w inne miejsce. Starałam się skupić na muzyce, ale brzmiała ona tragicznie. Wszyscy byli już na tyle pijani, że nikt nie zwracał uwagi na fałszujących muzyków. Postałam jeszcze przez chwilę w kącie, a później wróciłam do pokoju.

Księżyc wisiał wysoko w górze, a ja leżałam samotnie na łóżku. Znów odpłynęłam, próbując wymyślić jak pozbyć się błyszczących oczu.

Zbudziłam się niespodziewanie, gdy poczułam dotyk na swoim biodrze.

– Anthyem – powiedziałam stanowczo.

– Irvette – odparł półprzytomny.

Czułam zapach piwa i... świeżej trawy.

– Twoja ręka – powiedziałam zniecierpliwiona.

– Tak – westchnął, nie otwierając oczu.

Zamiast ją zabrać, zrobił cos zupełnie odwrotnego. Przyciągnął mnie do siebie i przesunął dłoń niżej. Wtedy ja uniosłam swoją i wymierzyłam mu policzek tak, że spadł z łóżka. Miałam tego po dziurki w nosie, dlatego gdy leżał na podłodze, wyszeptałam zaklęcie. Otworzył szeroko oczy ze zdumienia.

– Czy ty właśnie wyszeptałaś zaklęcie?

– Czy ty właśnie mnie obmacywałeś?

Otworzył usta ze zdziwienia.

– Byłeś kompletnie pijany, sprawiłam, że już nie jesteś.

Dalej nic nie mówił.

– Wolałabym tego nie pamiętać – wyznał.

– Uwierz mi, ja też.

– Połóż się obok Meredith, ma większe łóżko – powiedziałam zdenerwowana.

– Do tego puste.

Podnieśliśmy się na równe nogi i spojrzeliśmy na siebie zaskoczeni.

– Myślałem, że była z tobą.

– Wyszła – przyznałam – jak miałam jej pilnować? – dodałam, widząc jego karcące spojrzenie.

– Mogłaś ją zatrzymać.

– Powiedziała, że... - nie dokończyłam, bo nagle coś sobie uświadomiłam – podstępna żmija.

– To powiedziała?

– Nie, szepnęła zaklęcie, żebym jej nie zatrzymała. Namieszała mi w głowie.

– Czyli coś knuje – powiedział.

– Co zrobimy? Jest ciemno, a ja nie mogę tak wyjść.

Uśmiechnął się tajemniczo.

– Mam coś dla ciebie.

Podszedł do mnie i wyciągnął w moją stronę niewielki przedmiot – srebrny łańcuszek z wisiorkiem w kształcie księżyca. Kamień był brązowy, lekko matowy.

– To bronzyt. Czasem używają go magowie, bo chroni przed urokami. Może zadziała też na moją magię. Odwróć się – powiedział.

Zaskoczył mnie. Nie spodziewałam się, że szukał sposobu na złamanie zaklęcia. Odwróciłam się do niego bokiem i odgarnęłam włosy z karku. Założył mi łańcuszek na szyję. Obróciłam go w dłoni przyglądając mu się uważnie, był na swój sposób ładny. Na chwilę zapomniałam o swoich oczach. Gdy sobie przypomniałam zwróciłam się w jego stronę.

– Udało się.

Odetchnęłam z ulgą.

– Dziękuję. Koniec z ukrywaniem się.

– Irvett masz najpiękniejsze oczy. Nie wstydź się ich – powiedział z powagą.

Zrobiło mi się ciepło na sercu po tym, co powiedział. Zawstydziłam się, widząc jak wpatruje się we mnie. Przysunął się trochę bliżej, a ja nie mogłam się ruszyć. Powoli nachylił się w moją stronę. Przymknęłam powieki, czekając na to, co się wydarzy.

Serce omal nie wyskoczyło mi z klatki piersiowej, kiedy usłyszałam pukanie do drzwi. Odwróciłam się w ich stronę i usłyszałam dobiegające stamtąd okrzyki.

– Ty łachudro! Wychodź, bo drzwi wyważę!

– Czy to głos karczmarza? – zapytałam.

Spojrzałam na Arthyema, który zerkał z niedowierzaniem to na mnie, to na drzwi. Słowa, które wykrzykiwał karczmarz były coraz bardziej obraźliwie.

– Bardzo możliwe –odparł niepewnie.

– Zatłukę cię! – zawołał karczmarz, jeszcze mocniej łomocząc w drzwi.

– Dlaczego...? – nie zdążyłam dokończyć.

– Zbałamuciłeś mi córkę.

Spojrzałam na niego z wyrzutem. Miał nietęgą minę. Gdybym mogła oddałabym mu wisiorek, ale dzięki niemu, moje oczy wróciły do normy.

– Wszystko ci wyjaśnię – powiedział.

– Chyba nie ma czasu – rzuciłam oschle i odwróciłam się – musimy uciekać.

– Irvett.

– Później mi opowiesz jak spędziłeś wczorajszy wieczór.

Otworzyłam szeroko okiennice i spojrzałam w dół, kręciło się tam za dużo ludzi. Odwróciłam się w jego stronę i westchnęłam z rezygnacją. Znalazł się przy mnie momentalnie i złapał mnie za rękę. Zaczęliśmy szeptać. Musiałam się bardzo pilnować, żeby nie pomyśleć za dużo. Udało się i chwilę później staliśmy wśród żółtych słoneczników, nieopodal wioski.

– Cholerne słoneczniki – rzucił Arthyem.

W tym momencie coś przyszło mi do głowy.

– Ostatnie na liście. Niespodzianka – powiedziałam.

– Chyba nie myślisz, że wysłała nas tu celowo?

– A jeśli tak? – zapytałam.

– Po co? To kolejny głupi sprawdzian? Czy zamierza pogodzić Meredith z ojcem?

– Chciałabym wiedzieć – odparłam.

– Znajdźmy ją jak najszybciej.

***

Szukaliśmy jej prawie pół dnia. Słońce wisiało wysoko na niebie, a na wielkim placu pojawiało się coraz więcej ludzi. Lada chwila miały zacząć się uroczystości. Na przygotowanym podeście, zjawiali się kolejni królowie. Gdy ludzie zaczęli wiwatować na cześć ojca Meredith dostrzegliśmy ją wśród dworek. Musiała przedostać się do zamku i wmieszać się w królewski orszak. To dlatego była taka wystrojona. Pociągnęłam Arthyema na rękaw i wskazałam mu kierunek. Ruszyliśmy w jej stronę. Gdy nas zauważyła speszyła się. Rozejrzała się na boki i uśmiechnęła się przepraszająco, a później zaczęła szeptać. Jej usta poruszały się błyskawicznie. Cokolwiek planowała, nie mogliśmy do tego dopuścić. Dookoła znajdowało się za dużo ludzi, a za podestem ukrywało się, co najmniej kilkunastu magów.

Przyspieszyliśmy kroku na tyle, na ile było to możliwe. Ludzie tłoczyli się ciasno, by mieć jak najlepsze miejsca. Nagle zobaczyłam, że z naprzeciwka w nasza stronę kieruje się karczmarz. Był poczerwieniały ze złości i było widać, że nie zamierza odpuścić Arthyemowi. Zatrzymał się i rozejrzał wokół siebie, po czym zaczął szeptać zaklęcie. Dwóch szepczących w jednym miejscu, wśród tylu ludzi, było szalenie ryzykowne.

Karczmarz dalej zmierzał w naszą stronę. Gdy myślałam, że już po nas, stanął w miejscu. Zamrugał kilka razy i odszedł.

Ruszyliśmy ponownie przedzierając się przez tłum. Kątem oka dostrzegłam poruszenie wśród magów, którzy stali przy podeście. Zaczęli rozglądać się, szukając czegoś lub kogoś w tłumie. Arthyem też to widział, bo złapał mnie za rękę i pociągnął w przeciwną stronę.

– Nie mogą cię zobaczyć.

Akurat w tym momencie wydarzyło się coś niespodziewanego. Ojciec Meredith pękł. Dosłownie. Jego ciało eksplodowało na tysiące kawałków, obrzucając ludzi stojących obok. Zapanował chaos, ludzie wpadli w panikę. Spojrzałam na Meredith, która ani drgnęła, wpatrując się w to, co zostało z jej ojca.

– Tam – krzyknął jeden z magów, wskazując na mnie palcem.

Kolejny z nich rzucił we mnie płonącą kulę, ale Arthyem okazał się czujniejszy i zasłonił mnie, jednocześnie zamieniając kulę w podmuch powietrza. Moje włosy, unosiły się i opadały, gdy Arthyem odpierał kolejne ataki. Nie mogliśmy jednak tak stać w nieskończoność. Tłum rozpierzchł się na wszystkie strony. Wokół panował chaos. Wśród tego zgiełku dostrzegłam jedną postać, którą widziałam już wcześniej. W wąskim zaułku. Wydawała się spokojna i opanowana. Nie widziałam jej twarzy, bo ukryła ją pod kapturem. Przeszła obok tego co zostało z króla, a w jej dłoniach zafalowała kula energii. Wtedy stało się coś dziwnego. Zobaczyłam świat w zupełnie innych barwach. Widziałam tę energię, która unosi się wokół. Widziałam delikatną poświatę w miejscu, w którym stał wcześniej ojciec Meredith, widziałam jak magia wypływa z ust Arthyema i jak krąży wokół królewskich magów. Zrozumiałam, że widząc ją mogę nad nią zapanować. Uniosłam swoją dłoń i skierowałam ją w stronę atakujących nas mężczyzn. Skoncentrowałam się i nie wiem jak, ale skupiłam całą energię w jednym miejscu. Teraz była pod moją kontrolą. Zdziwieni magowie, spojrzeli po sobie, próbując rzucać kolejne zaklęcia, ale bezskutecznie.

– Co zrobiłaś? – zapytał Arthyem.

– Ja? Trzymam to w dłoniach.

Wskazałam na kulę energii, która kumulowała się miedzy moimi palcami. Pokręcił głową nie rozumiejąc. Nie mógł jej zobaczyć. Nie widział jej nikt oprócz mnie.

– Irvett, twoje oczy znów błyszczą.

– Nie ważne – powiedziałam – sprowadź Meredith.

Zaczął szeptać zaklęcie, w czasie gdy ja zwiększałam cały czas energię, znajdującą się w moich rękach. Meredith po chwili zjawiła się obok nas. Była nieobecna.

– Chciałam, żeby poczuł to, co ja – powtarzała w kółko.

Na pustym placu zostaliśmy tylko my i królewscy magowie. Wypuściłam w niebo, czerwoną magiczną kulę. Eksplodowała w powietrzu, powalając ich na ziemię. Zanim zorientowali się, co się stało nas już nie było.

***

Staliśmy na skraju lasu, przed chatą, zastanawiając się, czy wejść do środka. Spojrzałam na Meredith i ujrzałam w jej oczach ulgę. Czy to możliwe, by śmierć ojca nie budziła w niej wyrzutów sumienia? Wydawała się spokojna i odprężona jak nigdy wcześniej.

Poczułam, że ktoś mnie obserwuje, odwróciłam głowę i zobaczyłam, że Arthyem patrzy na mnie smutnym wzrokiem. Widziałam w jego spojrzeniu, coś co było tam zawsze, ale zrozumiałam to dopiero teraz. Uśmiechnęłam się do niego, a on odwzajemnił mój uśmiech i ujął moją dłoń.

To co wydarzyło się w ciągu ostatnich kilku dni, sprawiło, że wróciliśmy odmienieni. Rowenna miała rację. Jedna podróż może wiele zmienić.

– Zapomnieliśmy o słonecznikach – powiedziała nagle Meredith.

– Cholerne słoneczniki – rzucił Arthyem.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top