Część 6
Reszta dnia minęła Remusowi bardzo szybko. Po przerwie obiadowej miał jedynie dwie godziny numerologii, którą reszta huncwotów, jak większość jego rocznika pogardziła, więc bez problemu skupił się na materiale. Następnie trzeba było odrobić nawał prac domowych, poćwiczyć zaklęcia i pomóc Peterowi w jego esejach, z którymi kompletnie sobie nie radził. Kiedy tylko uwinął się ze wszystkimi obowiązkami, wymknął się jak najszybciej z zatłoczonej wieży Gryffindoru. Często w ten sposób nadużywał swojej funkcji prefekta, włócząc się opustoszałymi korytarzami zamku już po cichy nocnej. Często znajdował jakieś szerokie parapety okien, czy nieużywane sale i zaszywał się w nich na długie godziny, by móc po prostu choć przez moment pobyć sam ze sobą. To nie tak, że miał dość swoich przyjaciół. Kochał ich z całego serca i był im bardzo wdzięczny za wszystko. Jednak każdy z nich miał bardzo.. ekspansywną osobowość. A Remus czuł się słaby. Rozciągnięty. I czasem po prostu potrzebował pobyć sam. Tylko ze swoimi myślami, bez ludzi wokół, bez spraw, które musiał załatwić, bez instynktów, nad którymi musiał panować.
Siedział w starej sali od Historii Magii na 5 piętrze, nie używanej od wieków. Na ścianach porozwieszane były stare mapy i jakieś dokumenty, po biurku walały się pozostawione referaty. Niektóre krzesła miały ponadłamywane nogi, co za pewne było sprawką Irytka. Usadowił się na parapecie, opierając się plecami o zimną, kamienną ścianę, opatulony tylko swetrem, który szybko zabrał z dormitorium, na nogach miał jedynie grube wełniane skarpetki. Nawet nie zakładał spodni od pidżamy, wychodząc tylko w bokserkach, wiedząc, że o tej porze istnieją marne szanse spotkania żywej duszy przechadzającej się po zamkowych korytarzach. Czuł na nogach chłód i wiedział, że marznie, jednak nie odczuwał tej różnicy temperatury negatywnie. Nigdy nie potrafił powiedzieć czy jest mu zimno, czy ciepło. Za równo ciepło, jak i mrozy znajdował jako przyjemne. Nie znosił upałów. Kiedy czuł, że skóra powoli się topi, by pod koniec dnia stać się sucha i czerwona. Nigdy nie rozumiał swojej matki, która, gdy tylko zaczynało robić się słonecznie, wystawiała przed dom leżak i wytapiała się tak godzinami.
Siedział tak, z podwiniętymi pod brodę kolanami, ze wzrokiem utkwionym w księżycu. Równo za tydzień o tej porze to coś, ta bestia, tkwiąca w jego ciele będzie hasać swobodnie po błoniach, żądna krwi niewinnych ludzi. Kiedyś Peter spytał go jak to jest. Jak zachodzi przemiana? Nigdy nie pozwalał przyjaciołom być przy sobie, gdy się przemieniał. To było tylko i wyłącznie jego brzemię. Czuł się wtedy najbardziej zbrukany. Było to coś, nad czym zupełnie nie miał kontroli. Zaprowadzony tunelem do Wrzeszczącej Chaty przez szkolną pielęgniarkę, pozostawiony sam, zdejmował wszystkie swoje ubrania, żeby ich nie podrzeć i zwijał się w kącie, czekając, aż pierwsze promienie księżyca padną na jego poznaczoną bliznami, pokrytą lśniącymi ścieżkami ściekających łez, twarz, usiłując nie łkać w głos. Zaczynało się od głośnego, ale niezbyt bolesnego chrupnięcia w karku. Następnie przez całe ciało przechodziło mrowienie, powoli zmieniające się w dreszcze i drgawki, dopóki chłopak zupełnie nie był w stanie panować nad własnym ciałem. W tym czasie w umyśle zachodziły największe zmiany. Strach i przerażenie, odraz poczucie poniżenia powoli znikały, a ich miejsce zastępował jakiś nieopisany szał. To nie była zwykła wściekłość. Było to uczucie bardziej pierwotne, głębsze. Adrenalina, która powodowała drgawki i dreszcze uwalniała furię, jakiej, jako człowiek wystrzegał się jak ognia. Nagle świat nasycał się jaskrawszymi kolorami, a chłopakiem miotał głód i żądza nieopisanego czegoś. Niesprecyzowane pragnienie, które musiał zaspokoić. Namacalnie odczuwał, jak z osoby przeradza się w potworną istotę, nie potrafiącą panować nad swoim łaknieniem.. krwi. Był głodny krwi. Nie tylko jako napoju i pożywienia. Był głodny zadawania bólu, cierpienia. Nie potrafił pohamować furii i żądzy targającej jego ciałem. Wtedy następował charakterystyczny trzask łamanego kręgosłupa, wywołujący u chłopaka ból, zalewający jego umysł i zmysły ogromną ilością nieopisanego cierpienia. Remus zginał się w pół, nie potrafiąc powstrzymać jęków, krzyków i zawodzenia z bólu pomiędzy wrzaskami szału i wściekłości. Czuł każdą kosteczkę, każde ścięgno, zmieniające swój kształt, rosnące, rozciągające się. Najgorszy był pysk. Przychodził na końcu. Wtedy niemal cała postawa była już ukształtowana. Zmiana kształtu czaszki była wyjątkowo bolesna. Cierpienie było tak silne, że przez kilka cudownych chwil, wypełnionych zwijaniem się w agonii i wilczym skamleniem, Remus nie czuł żądzy krwi i pragnienia śmierci, skupiny tylko na bólu. A potem wszystko znikało. Tak nagle, jak się zaczęło. Przechodził go tylko dreszcz szybko wyrastającej na całym ciele sierści. A potem znikały już wszelkie ludzkie uczucia. Pozostawały tylko wilcze instynkty i zamiast uroczego, cichego chłopca, po ziemi stąpała przez tą jedną noc nieokiełznana bestia.
Nie potrafił wtedy odpowiedzieć Peterowi na zadane przez niego pytanie. Nie wiedział, czy byłby w stanie odpowiedzieć my teraz.
-Potwór. - szepnął w stronę szyby, w której odbijała się nikle twarz drobnego chłopca o miodowo-rudawych włosach i jasnopiwnych oczach, poorana bliznami. Twarz, po której spłynęła samotnie jedna, błyszcząca łza rozpaczy. Szybko wstał, wycierając wilgotny policzek i wyszedł cichutko z klasy. Przemykał cicho korytarzami. Starając się robić jak najmniej hałasu. Szkoła o tej porze wyglądała niesamowicie. Korytarze oświetlone były jedynie słabym światłem księżyca, sączącym się łagodnie przez witraże w oknach, gdzieniegdzie paliły się samotnie pochodnie, oświetlając ciepłym, żółtym światłem, pogrążone w półmroku korytarze. Szedł bezszelestnie, czując, jak wyostrzają się jego wilcze zmysły. Uwielbiał swoje nocne podróże po zamku. Po cichu wślizgnął się do wierzy Gryffindoru i wyżej do huncwockiego dormitorium. Powitało go głośne chrapanie Petera i mamrotanie Rogacza przez sen. Niczego innego się nie spodziewał. Było grubo po trzeciej w nocy. Większość uczniów już dawno spała, tak samo, jak reszta huncwotów. Powoli, starając się robić jak najmniej zbędnego hałasu, ściągnął z siebie sweter i wdrapał się na łóżko Blacka, wciskając się w jego ramiona. Łapa syknął cicho na kontakt z wyziębionym ciałem miodowookiego, jednak posłusznie owinął ramiona wokół drobnego chłopca.
-Nie myśl, że nie zauważyliśmy, że się wymykasz. Po prostu Potter stwierdził, że najwyraźniej chcesz pobyć sam, wiec nie szliśmy za Tobą. Ale nawet nie marz, że cokolwiek nam umknęło. - dobiegł go zachrypnięty od snu głos chłopaka. Remus uśmiechnął się lekko i w odpowiedzi cmoknął go szybko w policzek. Nie mógł marzyć o wspanialszych przyjaciołach.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top