8 dni do świąt
Daniel
Nosiło mnie i to cholernie. Nawet komornicze wydzwanianie matki i Borysa nie poprawiło mojego podłego humoru. W mojej głowie wciąż kołatało się jedno słowo. Ania...
Chryste panie, co się ze mną działo?
Aby uniknąć ewentualnych wizyt wściekłych krewnych, spędziłem pół dnia na siłowni, a następnie próbowałem wyładować nadmiar energii na pływalni. Odnosiłem wrażenie, że im więcej napieprzam, tym coraz głębiej ta dziewczyna wnika we mnie.
Chciałem wiedzieć o niej wszystko. Niestety, moje kontakty, o których wspominałem, nie udzieliły mi żadnych dodatkowych informacji, poza nazwą korporacji i dniem, gdy Ania pracowała w centrali. Nawet ten przeklęty prezes nie chciał puścić pary z tej ironicznie uśmiechniętej gęby, a zdobycie tej ostatniej informacji, kosztowało mnie podpisanie umowy. Od stycznia ich taksówki będą upstrzone reklamami mojej firmy, a my w zamian będziemy korzystać z ich usług. Biorąc pod uwagę, że każdy kurs wiązał się z wyjazdem za miasto, gdzie mieściła się główna siedziba i cała plantacja drzew, krzewów i kwiatów, nie mieli co narzekać.
W czwartek rano zerwałem się z łóżka dobrą godzinę wcześniej niż zazwyczaj. Pognałem pod prysznic, przykładając większą niż zazwyczaj uwagę do golenia. Patrząc na swoje odbicie w lustrze zdałem sobie sprawę, że wyglądam jakoś inaczej.
- No stary, jakbyś się zakochał – rzuciłem z ironią.
Słysząc własne słowa pokręciłem tylko głową. Zauroczył, do licha. Byłem zauroczony Anią, choć widziałem ją tylko dwa razy, z czego ten pierwszy powinien zostać szybko zapomniany. Od zauroczenia do miłości jeszcze cholernie daleka droga. Poza tym, nie należałem do mężczyzn, którzy ulegali takim porywom serca.
Podobała mi się i to bardzo, ale miłość? Nie, to nie to.
Wbrew swoim samczym instynktom, pozwoliłem Ani wybrać miejsce i czas naszego spotkania. Była wyraźnie spłoszona, więc chciałem, aby przynajmniej w tej sprawie miała poczucie kontroli. Gdyby to ode mnie zależało, zabrałbym ją na kolację do jakiegoś miłego lokalu. Wiedziałem, że nie należała do kobiet, które po takim wieczorze dałyby się zaprosić do hotelowego pokoju. Nawet nie oczekiwałbym czegoś takiego.
Na chwilę wpadłem do biura. Byłem w tak dziwnym nastroju, że nawet to cholerne drzewko stojące w holu przestało mnie irytować. Na biurku znalazłem potwierdzenie, że zamówiony przeze mnie bukiet będzie gotowy na godzinę jedenastą.
Musiałem zająć się czymś, co odciągnie moje myśli od spotkania z Anią. Dlaczego, u licha, nie umówiłem się z nią na konkretną godzinę? To czekanie, aż mój telefon zadzwoni było nieznośne. Po chwili doszedłem do wniosku, że byłem kretynem. Przecież mogłem poprosić ją o numer telefonu. Sam bym do niej zadzwonił.
Dobra, facet. Weź się do jakiejś roboty, a nie bujasz w obłokach.
Przebrałem się w robocze ubrania, które trzymałem w biurze i naciągając czapkę na głowę, wyszedłem na zewnątrz. Latarnie umieszczone wzdłuż utwardzonej drogi rozpraszały poranny grudniowy mrok. Pozostało kilka dni do świąt i jakoś nie zapowiadało się na jakiekolwiek opady śniegu. Ruszyłem w stronę bramy, sprawdzając, czy mój telefon spoczywa bezpiecznie w kieszeni.
Jakiś czas później, gdy razem z moimi pracownikami załadowaliśmy cztery wozy wypełnione choinkami, odsunąłem czapkę z czoła. Od kiedy tylko pamiętam, zajmowałem się roślinami. Może i mało męskie zajęcie, ale dziadek zaszczepił we mnie miłość i szacunek do tej pracy. To właśnie dlatego zostawił mi całą firmę, a nie jedynej córce, która z mety sprzedałaby wszystko pierwszemu lepszemu kupcowi i w kilka miesięcy rozpieprzyłaby cały majątek.
- Szefie?
Odwróciłem się, słysząc głos pana Kazika. Ubrany w swoją pamiętającą inne czasy kufajkę, szedł w moją stronę wyraźnie czymś poruszony. Jaki dramat tym razem?
- Co się dzieje?
- Pan Borys – wysapał zatrzymując się przede mną i wyciągnąwszy spracowaną dłoń, przywitał uściskiem. – Już wczoraj nie był zadowolony, gdy chłopcy zawieźli go na plac. Chyba nie tego oczekiwał, bo zjawił się odpicowany w paltko z jakiejś zagramanicznej wełny i błyszczące trzewiki.
Potarłem twarz, ukrywając pod dłonią wredny uśmiech. No tego właśnie się spodziewałem. Maminy cycuś zjawił się jak pan prezes, gotowy wziąć w posiadanie wypasiony gabinet i przez cały dzień oglądać idiotyczne social media, udając wielkiego pana.
- A dzisiaj w ogóle się nie pojawił.
Zdziwiony sprawdziłem godzinę. Do diabła! Co ten gnojek sobie myśli? Już chciałem do niego zadzwonić, gdy nagle zdałem sobie sprawę, że Borys zrobił to specjalnie. Schowałem telefon, zastanawiając się, jak zorganizować teraz pracę. Pan Kazik nie nadawał się do tego. Kilka godzin stania, biegania i dogadzania marudnym klientom, nie będącym w stanie wybrać drzewka marzeń byłoby wyzwaniem dla jego kręgosłupa. W końcu miał ponad sześćdziesiąt pięć lat, więc nie mogłem poprosić go o zastępstwo.
Rozejrzałem się zdezorientowany, szukając kogoś innego. Trzech kierowców, wciąż czekających na załadunek. Ruszali w trasę do sąsiednich województw. Czterech mężczyzn, zajmujących się wycinką. Tak jak znali się na siekierach i drzewkach, tak ni cholery nie wiedzieliby, jak sprzedać garść igliwia.
Zabiję Borysa!
Wstrząsnął mną dreszcz, gdy pomyślałem o jedynej możliwej opcji. Moja introwertyczna natura cierpiała nieopisane męki. Już w niedzielę przeżyłem koszmar, o którym chciałem jak najszybciej zapomnieć. Następnym razem, gdy dam się namówić na zastąpienie gównianego świętego Mikołaja, który zamelinował się w kiblu razem ze swoim rozstrojem żołądka i wrzucenie mnie w zgraję rozwrzeszczanych dzieciaków, najpierw dam się zbadać na oddziale zamkniętym. To nie na moje nerwy, do diabła.
Gdyby nie jeden moment, gdy mała urocza dziewczynka z burzą czarnych loczków wgramoliła się na moje kolana, nie przetrwałbym tych godzin. Tak jak unikam dzieci, tak ta śliczna dziecina rozśmieszyła mnie jak nikt wcześniej. Uśmiechnąłem się, pogrążając we wspomnieniach.
- Jak masz na imię? – zahuczałem głębokim głosem.
- Misia – wyszczerzyła się do mnie i odgarnęła splątane włoski. Cholera, była słodka, tak jak ślady po bitej śmietanie na jej okrągłych policzkach. Miała ładne oczy. Przypominały mi moje własne, tylko w jej była ta dziecięca niewinność i radość. – A ty jeteś plafdziwy?
- Najprawdziwszy – zapewniłem przygładzając sztuczną brodę. Miałem nadzieję, że nie planowała sprawdzić tego, ciągnąc mnie za te sztuczne kłaki. – To co chciałabyś pod choinkę?
Mała rozejrzała się po otaczającym nas tłumie. Podążyłem spojrzeniem za jej ruchem, próbując wyłowić opiekuna tej dziewczynki. Niestety, otaczała nas ściana obcych i uśmiechniętych twarzy. Każda z nich mogła być tą, do której mała się uśmiechnęła.
Misia nagle uniosła głowę i zasłaniając się rączką zaczęła mówić.
- To ja bym ciała duzie dziefko. O takie – uniosła rączkę nad głowę. – I duzio bompków, takich kololowych i fiecioncich. Fiatełka teś.
Musiałem chwilę pomyśleć, aby zrozumieć, co ta mała mówi. Ile mogła mieć lat? Nigdy nie interesowałem się dziećmi, więc dla mnie równie dobrze mogłaby chodzić już do szkoły. Jej śmieszna wymowa, czy raczej niemożliwość poprawnego wypowiadania słów z literą r brzmiała cholernie uroczo.
- Dla baci juś mam oblaziek, a dla mamusi... - zerknęła ponownie na otaczających nas ludzi i pomachała rączką. – Dla mamusi ciem chopaka.
Stojąca obok mnie młoda dziewczyna ubrana w strój elfa i udająca, że pilnie zapisuje wszystkie życzenia dzieci, zaczęła chichotać. Już chciałem zapytać, co na taki prezent powie tata tej słodkiej dziewczynki, gdy przyszło mi do głowy, że mała nie miała ojca. No tak, to nie średniowiecze, stary. Samotne matki to nie taki niespotykany widok.
Osobiście unikałem takich mamusiek. Wiecie, zazwyczaj szukały nie tylko tatusia dla swoich pociech, ale i bogatego męża. Wystarczyło spojrzeć na moją matkę, po co szukać dalej. Nie nadawałem się na ojczyma, ba! Nawet nie chciałem mieć własnych dzieci. To olbrzymi obowiązek i zobowiązanie na całe pieprzone życie. Nie, wielkie dzięki. Dobra antykoncepcja, unikanie samotnych mamusiek i miałem sytuację pod kontrolą.
- Czyli tatusia? – dopytałem całkiem poważnie.
- Nie – pokręciła główką, a loczki zatańczyły dookoła jej twarzy. – Bacia mófi, zie tata to ploblem. Cio to ploblem?
- Hmm...
Do licha! Co teraz? Bycie ogrodnikiem nie przygotowało mnie na takie cuda! Spanikowany spojrzałem na zaśmiewającą się dziewczynę w zielono – czerwonym stroju, błagając niemo o pomoc. Chyba zrozumiała moje machanie białą flagą, bo pochyliła się do małej.
- A jak ma na imię twoja mamusia?
- Mama – odparła rezolutnie.
Dobra, daleko tak nie zajedziemy. To, że mała była cholernie urocza to jedno, ale weź człowieku dogadaj się z takim maluchem!
- A jak mówi na twoją mamę babcia?
- Ciólcia – zmarszczyła zabawnie nosek, po czym posłała mi kolejny oszałamiający uśmiech. – Albo Jania.
No i dobiliśmy do brzegu! Odetchnąłem z wyraźną ulgą. Pogłaskałem małą po główce, a elf wręczył jej torebkę ze słodyczami. Dziewczynka zeskoczyła z moich kolan i nim się obejrzałem, zniknęła mi z oczu.
Westchnąłem opierając się o oparcie mikołajowego tronu! Nigdy więcej, obiecałem sobie, zupełnie wyczerpany psychicznie. Dzieci mogę oglądać z bardzo daleka, przez grubą szybę i żadnych rozmów. Życie singla miało swoje plusy i tego chciałem się trzymać.
Dźwięk klaksonu wyrwał mnie ze wspomnień i zadumy. Nie było wyjścia, ale przysięgam, ten gnojek pożałuje, że wpakował mnie w takie gówno.
Moja mina raczej nie zachęcała klientów do interakcji. Przemykali pomiędzy rozstawionymi drzewkami i drewnianymi stołami, wypełnionymi tym całym świątecznym szajsem, unikając spoglądania mi w oczy. Ignorowałem dźwięk grających pozytywek, wkurzających kolorowych światełek i modliłem się o szybkie zakończenie tego koszmaru. Minęła dobra godzina, zanim ochłonąłem na tyle, abym mógł rozluźnić zaciśnięte w gniewie szczęki. W miejsce tych negatywnych emocji pojawił się wyraz niedowierzania, gdy spostrzegłem znajomą twarzyczkę.
Do licha! Czy to jakiś żart?
Niespełna cztery metry ode mnie, ubrana w czerwony płaszczyk, białą puchatą czapkę i wielki uśmiech na twarzy, maszerowała ta sama kruszyna, którą poznałem w niedzielne popołudnie. Uśmiech pojawił się na mojej twarzy, choć zupełnie nie zdawałem sobie z tego sprawy. Uniosłem dłoń, chcąc się przywitać, gdy dotarło do mnie, że przecież udawałem wtedy cholernego Mikołaja.
Odrzesz dzieciaka z marzeń, Daniel.
Wyprostowałem się i przybierając przyjazną minę czekałem, aż do mnie podejdzie. Tym razem zauważyłem również starszą panią, z pewnością słynna bacia, która uważa, że tata to problem. Dreptała za wnuczką, trzymając mały plecaczek z japą roześmianego bałwana. Przypomniało mi się, o co mała prosiła brodatego gościa. Rzuciłem szybkie spojrzenie na stojące dookoła wysokie i niskie choinki, zastanawiając się, która przypadłaby jej do gustu.
Po raz kolejny odleciałem we własnych myślach, nie zauważając, że obydwie podeszły bliżej. Otrząsnąłem się, gdy mały szkrab szarpnął mnie za spodnie. Spojrzałem w dół, na słodką buzię małej gaduły. Tym razem bez śladu bitej śmietany, za to z tym samym szerokim i zadziornym uśmiechem.
- Psie pana?
Kucnąłem, starając się, aby nasze oczy znalazły się na tym samym poziomie. Ponownie uderzyło mnie to zadziwiające podobieństwo. Gdybym nie był pewien, że to cholernie niemożliwe, powiedziałbym, że mała jest moją córką. Do licha! Czyżbym jednak się mylił?
- Witam szanowną klientkę – przywitałem się, kiwając głową.
- Dzien dobly. Tetem Misia.
- Mam na imię Daniel. Co taka śliczna panienka robi tutaj?
- Psysłam papacyć na choinecki – zasepleniła uroczo. – Wies, fidziałam Mikołaja. Tego plafcifego. I dostanem choinecke.
- Rozumiem – pokiwałem poważnie, zerkając na babcię dziewczynki. Nagle przyszło mi do głowy coś zupełnie szalonego. Zabijcie, ale nie miałem pojęcia, skąd to się wzięło. – To dobrze trafiłaś, młoda damo. Święty Mikołaj zaopatruje się u mnie w śliczne choinki. Myślę, że jak wybierzesz sobie tą, która ci się spodoba, elfy przywiozą ci drzewko do domu.
Usłyszałem niepewne szuranie butów i tym razem skupiłem się na starszej kobiecie stojącej za Misią.
- Ja... - niepewnie zerknęła na uradowaną wnuczkę. Chyba wiedziałem w czym problem.
Wszystkie choinki były naprawdę jak spod igły. Dbaliśmy o nie długie lata, aby wyrosły cudowne i gęste, ciesząc swoim widokiem w trakcie świąt. Jako jedna z niewielu firm odbieraliśmy drzewka po nowym roku, aby nie wyrzucano ich na wysypiska lub w lesie. Koło życia zamykało się dokładnie w tym samym miejscu, w którym wykiełkowało. To nie były pierwsze lepsze chabazie, wykarczowane po ciemku w lesie. Taki towar sporo kosztował, a moje choinki należały do tych naprawdę wysokiej jakości.
Kiwnąłem na jedną z pracownic, zajmujących się ozdobami świątecznymi.
- Może pójdziesz i poszukasz swojego magicznego drzewka? Pani Jolu, proszę zająć się naszą klientką. Z pewnością będzie chciała zobaczyć również ozdoby świąteczne.
- Tak!
Popędziła, nawet nie oglądając się na babcię. Wyprostowałem się, nie mogąc oderwać wzroku od szczęśliwej dziewczynki. Jej śmiech chwytał mnie za serce, oplatając czymś ciepłym i rozkosznie miłym.
- Przepraszam za małą – usłyszałem przyciszony i niepewny głos kobiety. – Jak zobaczyła choinki, nie potrafiłam jej powstrzymać.
- Nic nie szkodzi – zapewniłem.
- Misia kocha święta – kontynuowała, śledząc wzrokiem wnuczkę. – Nie mogła się ich doczekać.
- Zapewne jak większość dzieci.
- Chciałaby mieć duże drzewko. Wszystkie wyglądają naprawdę cudownie, jednakże...
Nie wiedziałem, jak z klasą wybrnąć z sytuacji. Nie chciałem być większym gburem niż byłem w rzeczywistości i walnąć z grubej rury o pieniądzach. Przyjrzałem się kobiecie, zastanawiając jednocześnie, jak bardzo różniła się od mojej matki. Ona z typową dla siebie ignorancją i samolubnością od razu zażądałaby największej choinki, łącznie z ozdobami, którymi miałby zająć się jeden z tych modnych projektantów, który za ułożenie dwóch gałązek na obrusie, kasuje horrendalne honoraria. Oczywiście wszystko w pakiecie z drzewkiem.
- W tej chwili będziemy obniżać ceny – wzruszyłem ramionami uważnie dobierając słowa. – Szczególnie tych ciętych. Wolimy, aby znalazły dom i cieszyły innych, niż pozwolić im zmarnieć. Również ozdoby będą przecenione. Nie mamy miejsca, aby to wszystko przechowywać.
- Doceniam to, naprawdę – wymamrotała wciąż speszona. – To nie tylko kwestia finansów. Mieszkam z córką i wnuczką w małym mieszkaniu. Jak wstawimy choinkę, nie będzie miejsca. Misia przygarnęłaby wszystko, ale musimy być racjonalne.
Pomyślałem o własnym domu. Tych dziesiątkach metrów kwadratowych wypełnionych pustką. Tylko w holu postawiłbym z dziesięć takich choinek, a nawet nie miałem jednej.
W tym momencie wróciła Misia. Jej usteczka wyginały się w podkówkę, a oczach widać było błyszczące łzy. Jakiś niezrozumiały gniew szarpnął się w mojej piersi, gotowy wyskoczyć, pochwycić winnego tym łzom i wydusić ostatnie tchnienie. W dwóch krokach doskoczyłem do dziewczynki i kucnąłem unosząc w górę smutną buzię.
- Co się stało? – starałem się nie ryknąć na pracownicę, żeby nie przestraszyć Misi.
- Nie ma – wymamrotała trzepocząc powiekami.
- Czego nie ma, słodziaku?
- Mojego dziefka.
O cholera! Na placu było co najmniej czterysta choinek. Od małych, po takie trzymetrowe kolosy. Wszystkie gęste, zielone, po prostu idealne. Może nie wszystkie widziała? Uniosłem głowę, wymieniając spojrzenia z towarzyszącą Misi panią Jolą.
- Żadna jej się nie podobała – wymamrotała, zerkając na zapłakaną dziewczynkę.
- A ozdoby? – przypomniały mi się te jej błyszczące bombki i światełka, o które prosiła. – Nie spodobały ci się żadne bombki?
Misia zaprzeczyła, a mi szczęka opadła aż do ziemi. Do licha! Chyba lepiej będzie, jak dziewczynka przyjdzie z mamą. Może ona będzie w stanie ogarnąć problem, bo przyznam, że mi zabrakło pomysłów. Postanowiłem, że po powrocie do firmy, wpadnę do magazynu, gdzie trzymamy te wszystkie świąteczne duperele. Może tam coś znajdę?
- Wiesz co? – zwróciłem się do dziewczynki, wycierając dwie wielkie łzy, płynące po zaczerwienionych policzkach. – Może przyprowadzisz dzisiaj mamusię? Myślę, że jak we dwie zaczniecie szukać, to znajdziecie najśliczniejsze drzewko na świecie.
- Raczej nie dzisiaj – wtrąciła się babcia. – Pamiętaj, że mama wróciła z nocnej zmiany i teraz śpi.
- Lutlo?
Pełen nadziei głosik sprawił, że nawet perspektywa ponownego pojawienia się w tym miejscu nie była już tak przerażająca. Gdyby nie Borys, nie spotkałbym ponownie Misi, a jak znam mojego brata, pogoniłby małą, gdyby to na niego trafiła. Marketingowiec, psia mać!
- Jutro. Będę na ciebie czekał, dobrze?
Uśmiech, który mi posłała był oszałamiający. Rzuciła mi się na szyję, śmiejąc się głośno. Gdzie te łzy i rozpacz? Pogłaskałem małą na pożegnanie i jeszcze dłuższy czas odprowadzałem wzrokiem. Wyjście ze swojej strefy komfortu i spełnienie marzeń tej małej dziewczynki było czymś dziwnym. Nie bolało, nie sprawiało, że warczałem na wszystkich, pragnąc na powrót zamknąć się we własnej skorupie.
Wsunąłem dłoń do kieszeni i wyjąłem telefon, sprawdzając, czy Ania się odezwała. Mój świat zdecydowanie kołysał się delikatnie. Magia świąt?
Przekonamy się.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top