Rozdział 6
– Ashemi, zanieś pościel do pralni!
– Zabierz od razu sukienkę dla panienki Julianny!
– Nie krzyw się tak, dziewczyno, bo oberwiesz! Jak wrócisz do kuchni to wymyj garnki i zaraz później leć do spiżarni!
Ashemi to, Ashemi tamto. Dajcie mi ludzie spokój, zamknij się, stara babo!, krzyczała z całych sił w głowie, lecz na twarz dopuszczała jedynie srogi wzrok. Ruszyła biegiem po schodach i minęła trzy inne dziewczyny, które tak jak ona posługiwały w zamku. Były jednak nadprzeciętnie głupie i nie dało się z nimi znaleźć jakiegokolwiek tematu do rozmowy. Nie rozumiały większości rzeczy, które ona mówiła, a resztę komentowały krótkim śmiechem. Jedynym pocieszeniem było to, że one były częściej skazywane na jakieś kary cielesne. Ona na razie zarobiła jedynie cztery, co na ten zamek wydawało się być dobrym wynikiem.
– Co tam, Ashemi? Jak widzę się nie nudzisz.
– Deniz, dostałam prawie zawału! – krzyknęła, widząc chłopaka.
– Dokąd teraz pędzisz? – zapytał.
– Do pralni, a potem do Julianny. No, a później do kuchni.
Chłopak zaśmiał się i poczochrał jej włosy.
– No to powodzenia.
Uśmiechnęła się do niego i poszła swoją drogą. Deniz był całkiem miłym chłopakiem, który traktował ją trochę jak młodszą siostrę. Umiał żartować i często naśmiewał się z pozostałych ludzi z zamku. Polubiła go za jego luźne podejście do życia, bo choć trudno było jej to sobie przyznać, to brakowało jej rozmów z innymi ludźmi w jej wieku.
– Ashemi, tu jesteś!
Jęknęła w duchu, słysząc głos Selmey de Relay, która zatrzymała się tuż koło niej. Niechętnie skinęła jej głową.
– Masz teraz coś do robienia?
– Teraz niosę ubrania dla panienki Julianny – powiedziała słodkim głosem. – Później idę do kuchni. Jak widać, mam coś do robienia.
– To przy okazji idź do stajni i przygotuj mi konia. Ojciec dzisiaj przyjeżdża i jedziemy na przejażdżkę.
– Musicie zmienić plany, Selmey. – Usłyszała głos Joanne.
Obróciła się i znowu dygnęła.
– Za pozwoleniem – mruknęła.
– Ashemi, przekaż pozostałym dziewczętom, by zostawiły to co robią i niech się szykują. Dzisiaj przyjeżdża mój mąż z naszym panem, Restandorem. – Spojrzała na nią. – Potem przyjdź do mnie po inne zadania. Selmey, chodź ze mną.
Selmey minęła ją z poważną miną, a ona poczuła jak pot spływa jej z czoła. Restandor! To ten, o którym cały czas mówili jako o tym okrutnym królu, który jeśli dowie się, że przeżyła na pewno nie zostawi jej w spokoju. W popłochu rozejrzała się dookoła. Dlaczego on tutaj przyjeżdża? Czyżby dotarły do niego wiadomości sprzed miesiąca o tej tragedii w mieście? Czyżby dowiedział się co takiego usłyszały te okropne stwory?
Szybko poskładała ubrania Julianny i poprawiła pościel na łóżku, a następnie wbiegła po schodach, gdzie były pokoje dla służby. Ta część zamku była mocno zapuszczona, drewniane ściany okropnie śmierdziały, a po podłodze od czasu do czasu przebiegał szczur, lub kot z gryzoniem w pysku. Codziennie musiała strzepywać swój koc, by upewnić się, że nie ma na nim żadnego robactwa. Za każdym razem jak to robiła, czuła obrzydzenie, ale pogodziła się już ze swoim nędznym losem. Kiedy miała chwilę wolnego czasu, siedziała przy oknie i spoglądała na bezkresne łąki Equsses i rozmyślała o swoim dawnym życiu – przypominała sobie w nieskończoność ostatnio powtarzany materiał ze szkoły, prowadziła dialogi z rodzicami czy z przyjaciółmi, a podczas pracy w stajni wyobrażała sobie jazdy na Nadii, które mogły być częścią jej życia.
To właśnie rozmyślania o klaczy trzymały ją przy rozumie, a czasem doprowadzały do łez. Nie wiedziała czy ma się cieszyć z tego, że nie przeniosła się tu całkiem sama, czy przeklinać ten dzień, w którym ją dostała.
Po powiadomieniu pozostałych dziewczyn o przyjeździe gości, szybko zbiegła na pierwsze piętro, gdzie mieściły się pokoje Joanne. Zapukała i po otrzymaniu zgody weszła do środka. Dygnęła i spojrzała na kobietę.
– To jest wielki dzień. – Zaczęła mówić. – Dzisiaj zobaczymy, czy twoje szczęście cię opuściło czy też nie. Podejdź bliżej.
Niepewnie zrobiła krok do przodu.
– Rozpuść włosy i zagarnij je do przodu. Opuść wzrok i zgarb się. Nie dąsaj się, tylko rób co ci każę! Pamiętaj, nie podnoś wzroku, bo inaczej może cię rozpoznać. – Joanne szybkim ruchem ściągnęła jej prowizoryczną gumkę, która utrzymywała kucyk na karku. Dziewczyna poczuła, jak przy okazji wyrywa jej z połowę włosów. W tym momencie wściekła się.
– Niby jak ma mnie rozpoznać? – syknęła. – Nigdy nie widziałam go na oczy! W ogóle skąd on może wiedzieć jak wyglądam? Skąd on może wiedzieć o moim istnieniu?
– Jesteś już bardzo podobna do swojej matki, prawie jak dwie krople wody, tylko czarnych włosów ci brakuje! A z charakteru wykapany ojciec; on też był taki pewny siebie, a i tak został pokonany!
Lenora roześmiała się. Skąd niby Restandor miałby znać jej rodziców?
– Jacy rodzice? Moi rodzice zostali na Ziemi, oboje są blondynami, a mój tata jest bardzo spokojnym człowiekiem!
Joanne wstała i złapała ją za włosy i mocno szarpnęła. Poczuła, jak coś strzela jej w szyi.
– Milcz głupia! – Ciężko dyszała, a jej oczy skakały raz w jedną raz w drugą stronę. – Jeśli ktoś cię usłyszał najpierw zabiją ciebie, a później mnie!
– To dlaczego mi nic nie mówicie? – zapytała z rozpaczą w głosie. – Nic nie wiem, kompletnie nic!
Kobieta puściła ją, a następnie chwyciła za nadgarstek i pociągnęła za sobą. Przeszły kolejnymi drzwiami i dziewczyna weszła do ciemnego pomieszczenia oświetlonego blaskiem nielicznych świec. Przed nią rozciągał się korytarz złożony książek. Joanne mruknęła jakieś słowo i wyciągnęła rękę do przodu. Usłyszała cichy świst i zobaczyła jak gruba książka unosi się w powietrze, by po chwili wylądować w dłoni Joanne. Ona zaś podała ją dziewczynie.
– Teraz usiądziesz i przejrzysz ostatni rozdział. Na resztę nie mamy teraz czasu.
Przeszły dalej korytarzem, a kobieta wskazała nastolatce biurko z krzesłem, które stało przy zakurzonym oknie. Szyba była mocno zarysowana, a na parapecie znajdowała się gruba warstwa kurzu. Dziewczyna spróbowała wyjrzeć przez okno, ale nic nie zobaczyła, za to zaczęło ją drapać w gardle od zapachu, który panował w bibliotece.
– Jak usłyszysz trąby i stukot kopyt, odstaw tę książkę gdzieś na boku i biegnij na główny korytarz. Tam zachowuj się tak jak ci mówiłam.
Skinęła głową, a kobieta odeszła w stronę wyjścia. W połowie drogi jednak się odwróciła i spojrzała na Lenorę z ukosa.
– Jakby było ci za ciemno, wyobraź sobie płonącą świecę i powiedz Dias Isate lut ahaak, dobrze?
– Że co?
– Dias Isate lut ahaak. – Joanne powtórzyła powoli, akcentując wyraźnie każde słowo. Dziewczynie zdawało się, że płomienie pozostałych świec zadrżały. A może tylko jej się wydawało?
Lenora westchnęła ciężko i usiadła na niewygodnym krześle. Światło było faktycznie kiepskie, ledwo co umiała przeczytać tytuły rozdziałów. Spojrzała przed siebie i zobaczyła prostą, długą świecę.
Co miały oznaczać słowa Joanne? Dlaczego miała wyobrazić sobie ogień? To jakaś sztuczka czy coś? Rozejrzała się dookoła. Wokół siebie widziała tylko książki. Świece dookoła były porozstawiane zbyt wysoko, większość była również na skraju wypalenia, więc nie wiedziała ile czasu jej zostało. Jeszcze raz spojrzała na tę jedną samotną, która stała na środku biurka. Wosk był kremowy, a knot jeszcze nienaruszony ogniem. Miała dziwne wrażenie, że Joanne zostawiła ją tu specjalnie. Musiała tę świecę zapalić własnym mózgiem.
Ale czy takie coś ma w ogóle prawo zadziałać? Jeszcze raz spojrzała na świecę. Nikłe światło, które dochodziło przez zarysowaną szybę rzucało na nią poświatę i jej krótki, rozmazany cień padał na jej paznokcie. Postanowiła spróbować. Skupiła się na świecy i wyobraziła sobie płomień. Powtórzyła dziwne zdanie:
– Dias Isate lut aha... ahaak.
Nic się nie stało. Poczuła rozczarowanie – miała nadzieję, że ogień pojawi się jeszcze zanim skończy mówić, że nagle okaże się, że ma do tego niesłychany talent. A tu nim takiego się nie stało i knot cały czas był nieruszony. Musiałam to powiedzieć za wolno, zrozumiała. To musi być jedna całość. Mrugnęła parę razy, głęboko odetchnęła i przybrała wygodniejszą pozycję, starając się dobrze powtórzyć inkanację.
– Dias Isate lut akaak. – Zniecierpliwiona machnęła głową; w tym samym momencie co powiedziała te słowa, ogarnęła, że znowu się pomyliła. Tam jest ol i ahaak. Pamiętaj, Lenoro. Ol i ahaak. – Dias Ihate... – W tym momencie poczuła, jak plącze jej się język. – Cholera jasna, znowu to samo!
Czuła jak po ramionach rozchodzą jej się nieprzyjemne dreszcze porażki. Czując napływającą rozpacz, jeszcze raz poprawiła się na krześle i odchyliła głowę do tyłu, próbując dobrze powtórzyć te słowa w głowie. Niestety, im tym szybciej chciała się tego nauczyć, tym bardziej się plątała i męczyła. Dias Isistate... dias Isate tut... dias Isate lut ahaak. Tak, to jest to. Dias Isate lut ahaak. Dias Isate lut ahaak. Dias Isate lut ahaak. Gdy mniej więcej opanowała te dziwne pięć słów, wypowiedziała je na głos:
– Dias Isate lut ahaak!
W tym samym momencie świeca zapaliła się jasnym, wysokim płomieniem.
Lenora poczuła przyjemne ciepło rozchodzące się po jej całym ciele i zaśmiała się. Teraz widziała świat przed sobą w jasnych barwach. Co tam niebezpieczeństwo, co tam wrogowie! Teraz ma Magię, nikt jej nie pokona, jest niezwyciężona!
Cicho nucąc jakąś melodię, otworzyła księgę i zaczęła wertować jej kolejne strony. Patrzyła na piękne obrazy przedstawiające królów i królowe, oglądała wizerunki ich ulubionych koni, aż w końcu dotarła prawie na sam koniec książki. I pewnie wertowałaby dalej, ale zobaczyła starannie napisane imię: Nicolas. Przypomniała sobie o tym księciu, który według słów Anniki został pokonany przez Restandora. Zaczęła czytać:
„Książę Nicolas, drugi syn króla Astrexa. Urodzony w 1375 roku. Po Treningu uzyskał tytuł najważniejszego księcia, a następnie głównego następcę tronu. Zaginął w 1410 roku.
Rodzeństwo: lord Michael oraz lord David
Żona: lady Evelyn, pani Widmowego Wzgórza (tytuł nadany przez księcia Nicolasa przed ślubem w 1407 roku)
Dzieci: Lenora Duncan"
Wytrzeszczyła oczy. Spojrzała jeszcze raz na obraz przedstawiający Nicolasa, a następnie na swoje zamazane odbicie w oknie. Też miała brązowe włosy jak on. Widziała delikatne podobieństwo. Przekartkowała parę stron i natrafiła na rysunek kobiety ze srebrnym diademem na głowie. Miała ona czarne, lśniące włosy, które falami spływały na jej ramiona. Jej duże, granatowe oczy kontrastowały z czerwonawymi ustami. Była bardzo piękna. I do niej podobna.
Dwie strony później natrafiła na szkic niemowlęcia, podpisany jej imieniem i nazwiskiem. Przełknęła ślinę i przejrzała swoją metryczkę. Wszytko się zgadzało, nawet dzień jej urodzenia. Jedynie rok był inny. Spojrzała na krótką notatkę od autora.
„Księżniczka Lenora Duncan, córka Nicolasa i Evelyn. Urodzona w 1409 roku w zamku Derod podczas wojny króla Restandora. Przez niektórych zwana Czarodziejką. Po ataku na Derod w 1410 roku uważana za zmarłą."
Na kolejnych stronach znajdowały się jej różne wyobrażenia. Niektórzy malowali ją z czarnymi włosami i brązowymi oczami, inni przyciemniali jej karnację lub ją rozjaśniali, jeszcze inni w zasadzie powielali wizerunek Evelyn. Jednak na wszystkich tych obrazkach była przedstawiana z siwą klaczą u boku. Przełknęła ślinę. Ta klacz wyglądała jak Nadia.
Co to ma wszystko znaczyć? Czy naprawdę mogła być spokrewniona z tymi ludźmi? Czy gdyby nie ten atak trzynaście lat temu wychowałaby się w zamku? Ciężko oddychając spojrzała przed siebie. Spojrzała na płonącą świecę, która zapaliła się z jej woli. Wysunęła dłoń do przodu i tchnięta przeczuciem, wyobraziła sobie ogień na palcach.
Na opuszkach znikąd pojawiły się niewielkie płomyki, które nieśmiało pięły się wzdłuż jej dłoni. W miejscu płomieni pojawiało się przyjemne ciepło. Kiedy ogień doszedł do nadgarstka, te ciepło zmieniło się w gwałtowne pieczenie, przez co wrzasnęła i zaczęła machać dłonią. Po chwili ogień wygasł. Drżąc spojrzała na zaczerwienioną rękę. Czuła się tak, jakby wsadziła ją do zbyt gorącej wody. Ale jakim cudem nie ma żadnych bąbli? Albo zwęgleń? Czy naprawdę jedynym śladem tego, że jej dłoń stała w płomieniach była czerwona skóra?
Nagle usłyszała stłumiony tupot kopyt i charakterystyczny dźwięk trąb.
– Uwaga! Jego Wysokość, Jedyny Prawowity Król Restandor, Wcielenie Konia na tym świecie, opiekun i obrońca ludzkości!
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top