Rozdział 25

 Dopiero po tym jak Theo został złapany przez Konie dotarło do niego jaki nędzny jest los przegranych. Siedział w klatce pośrodku obozu wojskowego i miał dość. Drażnił go każdy szczegół – błoto na którym siedział; niesmaczne jedzenie, którym go karmiono; czy w końcu komentarze jego oprawców. Kiedy poczuł uderzenie w bok, odwrócił się w stronę dwóch wysokich Klaczy, który przechodziły koło jego „celi" w ludzkiej postaci. Nie próbował się już nawet zasłaniać – tyle razy dostał już gównem w łeb, że nie mógł tego zliczyć. Czasami rzucali w niego zgniłymi owocami, innym razem błotem, parę razy oblali go fekaliami. On zaś siedział przykuty do pała i jedynie co mógł zrobić to patrzeć na nich spode łba.

Słońce zachodziło już za drzewami, gdy poczuł nagle coś dziwnego. Jego ręce rozluźniły się, a gdy spojrzał zaskoczony w dół, zobaczył, że są rozwiązane. To samo stało się z jego nogami. Sznur zniknął i nie pozostał po nim żaden ślad. Kiedy usłyszał kroki po drugiej stronie klatki, przybrał starą pozycję, starając się nie okazywać w żaden sposób tego, że jest wolny. Trójka Ogierów przeszła obok niego bez zaglądania do środka. Westchnął z ulgą. Powoli rozejrzał się w obie strony, by zobaczyć, kto może być jego wybawcą. Nie zauważył jednak nikogo podejrzanego. Może to i dobrze, pomyślał. Skoro go nie widzę, to inni go też nie zauważą.

Kiedy zrobiło się ciemno, na ścieżkach pomiędzy namiotami nie było już Koni. Chłopak poczuł zimny wiatr i zadrżał z chłodu. Był cały przemoczony, dygotał jak w gorączce, a zęby mu szczękały. Wiatr zawiał jeszcze mocniej i w tym momencie dwie pochodnie najbliżej niego zgasły. W tej samej chwili usłyszał szelest. Obrócił się w prawo i spojrzał na zakapturzoną postać. Nieznajomy dotknął krat, a te rozpadły się w pył.

– Jestem przyjacielem. – Usłyszał dziewczęcy głos. – Twój ojciec przysłał mnie bym cię uwolniła.

Nie zdążył zareagować w żaden sposób. Chwyciła jego ramię i oboje zniknęli.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top