rozdział drugi

Lekcje dobiegały końca. Bartek jak zawsze był strasznie znudzony i czekał tylko na dzwonek. Gdy wreszcie nastał wraz z Julita wyszli ze szkoły jak zawsze. Mieszkali stosunkowo niedaleko siebie, więc od dawna wracali razem ze szkoły.

- Kubicki! - Usłyszał jak ktoś krzyczy jego nazwisko, a po obróceniu się zobaczył Patryka. Był od niego dalej, a skoro on odezwał się pierwszy to nie będzie szedł do niego, więc czekał w miejscu. - Co z tym projektem? - Zaczął rozmowę.

- Jak chcesz. - Rzucił obojętnie.

- Cały tydzień mam zajebany planami, więc jutro? - Zaproponował.

- Ta. - Rzucił krótko.

- Resztę ustali się w szkole czy przez mesa. - Odpowiedział, po czym odszedł bo znajomi go wołali.

- Mógłbyś być milszy dla ludzi. - Mówiła Julita.

- Nie mam humoru. - Rzucił krótko i zaczął iść.

- Mówisz to setny raz. - Przewróciła oczami.

- Gdybym nie miał powodu nie robiłbym tego? - Odpowiedział jej wrednie, ale znali się tak dobrze, że oboje byli przyzwyczajeni do swoich humorków.

Bartek odprowadził ją pod sam dom, bo tak strasznie nie chciał wracać do domu. Nie bez powodu, bo gdy wrócił w salonie był niezły melanż prowadzony przez jego ojca. Rzucił krótkie "dzień dobry" obecnym tam osobą i poszedł szybko do swojego pokoju.

Siedział parę godzin słuchając muzyki i czytając książkę do momentu gdy nie słyszał krzyków, które zagłuszały muzykę.

- Ogarnij się alkoholiku jebany! - Krzyczała jego mama, gdy ojciec ją uderzał.

- Głuchy jesteś czy co?! - Wykrzyczał Bartek probojac ich rodzielic chroniąc rodzicielkę przed kolejnymi uderzeniami.

- Wypierdalaj mi szczylu. - Uderzył go w twarz. Pierwszy, drugi raz.

Za trzecim nie wytrzymał i złapał jego rękę i druga sam strzelił mu porządnego liścia.

- Nie pozwalasz sobie na za dużo? - Spytał łapiąc go za rękę i wykręcając ją w drugą stronę.

Bartek starał się być nieugięty i nie pokazywać, że go to boli, patrzył mu prosto w oczy przez co ojciec uderzył go pięścią w bark powodując okropny ból.

Odsunął się od niego stając tyłem przed mamą z rozłożonymi rękoma gdyby chciał się na nią rzucić.

Cholernie bolała go twarz, a na barku na bank zostanie spory sinak, ale ojciec wiedział, gdzie uderzać, by nikt nie przyczepił się do tego w szkole.

- Jesteście siebie warci. - Prychnął i podniósł z stolika portfel i telefon. - Nocuję u Staśka bo mnie wkurwiacie. - Trzasnął drzwiami i wyszedł.

Mama przytuliła syna mocno płacząc. Oboje byli przyzwyczajeni. Bartek wiedząc, że skoro nie wróci może wyjść z domu bez strachu, że ja znowu skrzywdzi.

Efemeryczny stan złości minął przechodząc w stan defetyzmu.

Szedł ciemnymi ulicami z kapturem na głowie, muzyka na słuchawkach i papierosem w ręku.

Myśli przemykały przez jego umysł jak stado dzikich koni, były trudne do uchwycenia i niepokojące w swojej nieposkromionej energii.

Czuł smutek, czuł, że ma dość takiego życia. Samotność spowiła go jak mgła, była gęsta i nieprzenikniona, otulająca wszystko wokoło chłodnym dotykiem.

Tym dotykiem wydawał mu się nieprzyjemny chłodny wiatr, który jakby koniecznie chciał ściągnąć kaptur z jego głowy.

Chciał udać się do opuszczonej fabryki, ale po ostatniej sytuacji bał się chodzić tam samemu wieczorami czy nocą, gdy ciemność pochłaniała jakikolwiek widok zostawiając jedynie kontur murów oświetlanych przez księżyc.

Przed oczami nadal miał obraz, jak młody chłopak trzęsącymi rękoma zwiniętym w rulonik banknotem wciągał przez nos jakiś biały proszek z telefonu, który trzymał drugą ręką. Zobaczył go i krzyknął tylko "e, ty kurwo wróć tu" gdy ten uciekał ile mu było sił w nogach. Po nacpanych osobach nigdy nie można było się spodziewać jaki będzie ich drugi ruch.

Jego życie było jak pusty plac zabaw, kiedyś pełen śmiechu, teraz opustoszały i jakby smutny, wiedząc, że szansa na to, by znów nabrał kolorów jest nikłą.

Chciało mu się płakać, gdy słyszał te dołujące piosenki w których odnajdował siebie.

Wrócił do domu i wyciągnął niewielki metalowy przedmiot. Przejechał po udzie omijając te nie do końca zabliźnione rany, czując tą wymarzoną ulgę.

Uspokajała go płynąca z ran krew. Wpatrywał się w każde cięcie jak w obrazek.

Pierwsze robił szybko i agresywnie chcąc zadać sobie duży ból. Każde z nich było jak wypuszczony na wolność demon, na chwilę była ulga, a potem znów wracał, silniejszy, z głębszymi ranami.

Każde nowe cięcie było jak próba wymazania cierpienia, chwila ukojenia, po której zostawał tylko głębszy ból i kolejne blizny.

Chciał z tym skończyć, ale walenie pięścią o ścianę nie dawało tak dobrego efektu, a jedynie kiedyś walnął tak mocno, że pękła mu ostatnia kostka, było to tak zwane złamanie bokserskie, przez które musiał nosić szyne utrudniającą codziennie funkcjonowanie, przez co po prostu wrócił do tego samego.

Nie było go stać na psychologa, a gdy kiedyś poszedł na NFZ to gdy z trudem otworzył się przed nią, a ta po prostu poleciła zgłosić ojca na policję, a jemu nie chodziło o to. Chciał dostać może jakieś rady? Ale przecież nie tak oczywiste, których i tak nie zrobi.

Dostał receptę na antydepresanty, których nie brał, a tylko czasem połykał większą ilość na raz, by się nimi naćpać. Głupota.

Słyszał dużo o lekomani, ale nie chcąc wracać do tej okropnej Pani psycholog nie wpadł w to, a innej drogi zdobycia leków nie chciał wybierać. Może i to dobrze, bo nie wiadomo co mogłoby się stać z jego organizmem.

Później zjadł coś małego i poszedł spać. Jutro była przecież szkoła.

____________________

Może lekko drastycznie, ale nie bez powodu w poprzednim było ostrzeżenie o tym.

Co sądzicie?

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top