Prolog
- Lucjuszu, zaopiekuj się nim - wysoki mężczyzna, którego włosy były już przyprószone siwizną spojrzał błagalnie na swojego druha. Ziemią targnął wstrząs.
- Oczywiście, Liviusie - odparł tamten ze łzami w oczach - Zrobię co w mojej mocy.
Lucjusz wziął na ręce pięcioletniego chłopca, łudząco podobnego do jego przyjaciela, i posadził go na koński grzbiet.
- Pożegnaj się z tatą, Drususie.
- Ojcze, o co chodzi? - malec patrzył zdezorientowany na krążących wokół niego ludzi.
- Musisz wyjechać, mały - odpowiedział mu Livius, po raz ostatni tuląc jedynego syna.
- Ale ja nie chcę! Nie chcę! - chłopiec zaczął płakać i usiłował zeskoczyć na ziemię.
Dziedziniec zatrząsł się w posadach, tak jak całe miasto.
- Jedźcie! - krzyknął Livius. Lucjusz wskoczył na wierzchowca, po czym spiął konia. Kopyta stukotały na kamiennej drodze, zagłuszając krzyki dziecka, które rozpaczliwie wyrywało się, chcąc wrócić do domu. Jeździec pędził przed siebie, taranując biegających w popłochu przechodniów.
- Co oni takiego zrobili, że Wulkan aż tak się rozgniewał? - mruknął pod nosem mężczyzna, poprawiając w siodle siedzącego przed nim chłopca. Drusus już nie krzyczał. W ciszy ronił łzy, patrząc na oddalające się z każdą chwilą rodzinne Pompeje.
Teraz liczyła się każda sekunda...
***
Taki krótki prolog, na próbę. Od razu zaznaczę, że mimo iż mam dużą wiedzę na temat starożytnego Rzymu, to nie wszystkie fakty będą tu autentyczne. Mam nadzieję, że się spodoba ;)
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top