Rozdział I

Mała polanka wyglądała kusząco: osłonięta przed wiatrem przez wielkie, prawie stuletnie drzewa, zdawała się być idealnym miejscem, aby odpocząć na zalanej popołudniowymi promieniami słońca trawie. Wilk z cichym jękiem legł na niej, próbując uspokoić dziko pędzące serce. Wyciągnął przed siebie obolałe łapy, kładąc na nich masywny pysk. Przymknął oczy, rozkoszując się ciepłem ogrzewającym jego ciało. Ciepłem, którego dawno nie zaznał w pogrążonej w zimie ojczyźnie i którego o tej porze roku mógł doświadczyć jedynie przekraczając granicę swoich terenów.

Przypomniał sobie chwile, gdy w lato po udanym polowaniu właśnie w ten sam sposób wygrzewał się, spod półprzymkniętych powiek obserwując jego dzieci stawiające pierwsze kroki pod czujnym okiem matki. Wilczycy, która często spoglądała w jego stronę z wielką miłością, której nie powstydziłby się nawet człowiek. Ba, stary wilk uważał, że ich miłość jest zdecydowanie lepsza. Żywsza, wypełniona wspólnym biegiem silnych młodych łap, podszyta chłodnym powietrzem, łącząca w sobie energię polowania i cierpienie głodu. Westchnął ciężko. Wszystko było takie bliskie, dosłownie jakby zdarzyło się kilka dni temu. Ale tak nie było. Nie było przy nim jego ukochanej złapanej przez przeklętych Łowców, postrach każdego stworzenia stąpającego po ziemi. Tyle czasu minęło, a on czuł się tak samo źle jak wtedy, kiedy było już zbyt późno.

Przeszedł go dreszcz, który przywrócił go do rzeczywistości. Wszystkie, nawet najmniejsze mięśnie pulsowały, wydawało się, że płoną żywym ogniem. Nie mógł się zmusić do otworzenia oczu. Czy nie mógł odpocząć? Przecież zdąży... Powoli zapadał w senne odrętwienie, gdy wtem z wielką siłą uderzyła go jedna myśl.

Nie. Musi iść dalej. Już niedaleko.

Istoty Cienia nie będą przecież chciały kulturalnie pogadać ani pogryzać z nim beztrosko korzonki. Jeżeli się nie pospieszy lub go tutaj znajdą, z radością sprawią, że jedynie on będzie mógł posmakować ziemistych kłączy. Z tą różnicą, że będzie je żarł od spodu.

Dźwignął się z ziemi, wyciągając głowę i kierując spojrzenie w punkt gdzieś daleko przed nim. Zdecydowanie ruszył długimi susami. Podczas wojny nikt nie ma prawa do odpoczynku przed ukończeniem zadania.

* * *

Pomimo zmęczenia, z odnowionym niedawno postanowieniem i dziwną dawką nieznanej mu energii, utrzymywał w miarę dobre tempo. Był czujny i nasłuchiwał podejrzanych odgłosów ze wszystkich stron, ale nudziła go już nieco monotonia krajobrazu. Paprocie, krzaki, drzewa... po prostu standardowa masa zieleni, na jaką dosyć napatrzył się przez całe swoje życie. Wolał się skupić na rytmicznych ruchach łap, równym oddechu i mocnym biciu własnego serca, mimo wszystko bijącego wielkim przywiązaniem do takich właśnie widoków, jakie miał przed sobą. Kontrolował każdy odcinek, który przebiegł: nie miał przecież czasu, a jego brak powodował to, że musiał się spieszyć.

Kilka godzin później prawie zarył nosem w ziemię z wycieńczenia: łapy odmawiały mu posłuszeństwa, gardło wyschło na wiór. Walczył z samym sobą, żeby nie runąć, zaciskając mocno zęby, jakby sądził, że to pomoże mu utrzymać się na nogach.

Wilk czuł się, jakby ten zabieg trwał całą wieczność. Przekonał się o jego bezcelowości parę sekund później. Nie dając już rady, stary wilk runął na miękkie, leśne poszycie.

Po co tyle trudu?, pomyślał ze zgryzotą. I za co?

Mógł przecież nie opuszczać domu i czekać potulnie na śmierć z rąk myśliwych. Mógł wybrać okrężną drogę, by śledzić z daleka swoją watahę, a kiedy wszyscy dotarliby na miejsce, odczekałby trochę i nadbiegł z którejś strony. Wiedział, że wtedy dostałby solidny posiłek, a wilki cieszyłyby się, że dotarł do nich cały i zdrów. Ale nie potrafił siedzieć i patrzeć bezczynnie, z pokorą przyjmując ataki na ojczyznę i wiszący wszędzie odór śmierci niewinnych. Nie mógł pozwolić na rzeź, bo to uwłaczałoby jego honorowi. To jego obowiązek chronić najbliższych i dom. Miał nadzieję, że pierwszy warunek już spełnił, wysyłając bliskich w bezpieczne miejsce. Teraz pozostało mu jedynie jak najlepiej dopełnić drugiego zobowiązania. Obiecywał to... kiedy?

Zaczął szacować, przerzucając w głowie wydarzenia z przeszłości, jednak po chwili poddał się. To było naprawdę bardzo dawno temu.

Chciał od razu rozpocząć bieg, ale nie dał rady wykonać choćby najmniejszego ruchu. Leżał więc, zastanawiając się, czy właśnie w taki sposób zginęło tylu jego braci i sióstr, którzy wyruszyli w drogę i już nie wrócili... Miał nadzieję, że jego córka, Yandgraa, będzie miała więcej szczęścia, że dotrze tam gdzie trzeba, a później wróci do swoich. Nie zabiją jej istoty cienia i nie będzie skazana na ten ból, jaki on przeżywa – cierpienie z pragnienia i braku jakichkolwiek perspektyw na znalezienie wody. Zanosił prośby, żeby dostała od losu więcej łaski niż jej matka, którą złapali ci cholerni Łowcy.

Przymknął oczy. Przynajmniej próbował coś zrobić. Może nie będzie o nim zapisu w kronice, ale będzie wiedział, że zrobił wszystko, co w jego mocy. Zastanawiał się, co pomyślą o nim jego dawni towarzysze, którzy tak jak on byli gdzieś na tym świecie.

Sam nie wiedział, ile czasu spędził leżąc w bezruchu, myślał jedynie o dawnych latach, spędzonych na wyprawach z przyjaciółmi. W końcu jednak nie myślał już o niczym, tylko po prostu wsłuchiwał się w odgłosy lasu, dysząc ciężko. Czuł się, jakby jego płuca skręciły się w lont ładunku wybuchowego. Broni, którą ktoś właśnie podpalił.

Wilk wychwycił słaby odgłos: gdzieś trzasnęła gałązka. Przypomniał mu się dźwięk łamanych kości, który towarzyszył każdemu posiłkowi. Od tego wspomnienia zaburczało mu w brzuchu, a on odniósł wrażenie, że ten dźwięk wypełnił ciszę otaczającego go lasu i był głośniejszy niż grzmot podczas burzy.

Z westchnieniem podniósł wzrok, ciesząc się z tego, że przynajmniej oczy mu nie doskwierają. Napotkał wielkie, jakby świecące własnym, drapieżnym blaskiem, ślepia sowy. Ciemne obwódki dookoła nich potęgowały ten efekt. Nagana w jej spojrzeniu sprawiła, że poczuł jakby bryłę lodu gdzieś w okolicy kręgosłupa.

– Przywódca nigdy się nie poddaje – stwierdziła lodowatym, cichnącym głosem, a wilk zaczął się zastanawiać, czy jakimś cudem ptak naprawdę nie zesłał na niego chłodu. – Szukaj dalej.

– Ale czego? – spytał skonsternowany, czując się głupio z otępiałym umysłem. Zirytowany tym, że ptaszysko wtrąca się w nieswoje sprawy, dodał jeszcze jedno do jego listy znienawidzonych rzeczy: denerwujące sowy o syczących głosach.

– Wsłuchaj się w las, wyruszaj, póki czas! – zaskrzeczał ptak i odleciał w ciemność.

Drapieżnik westchnął. Nigdy nie zrozumiał dziwnych ptasich zapędów do rymowania. Mimo niezrozumiałego dla niego sensu wskazówki nadstawił uszu, lecz niczego nie słyszał. Zrezygnowany chciał znów się położyć, gdy nagle...

Wciągnął gwałtownie powietrze, wywołując tym kolejną falę bólu. Wytężył słuch do granic wytrzymałości, ale i tak nie mógł uwierzyć w to, co właśnie słyszał.

Czyli cichy plusk, który już tyle razy uratował mu życie.

Strumień.

Dźwignął się z ziemi, po czym, ignorując zesztywniałe mięśnie łap i przeraźliwy protest praktycznie całego ciała, zaczął się czołgać w stronę źródła dźwięku. Posuwał się z mozołem, a droga dłużyła mu się niemiłosiernie. Parł jednak niezmordowanie naprzód, aż w końcu dotarł do celu. Czując rozdzierający ból w każdym mięśniu, zmusił się do przyjęcia pozycji stojącej. Zaczął łapczywie pić, a ożywczy płyn spłynął mu chłodną strugą do gardła. Poczuł się tak, jak gdyby król Północy zesłał na niego największe błogosławieństwo, jakby dzięki jakiejś magicznej mocy w jego ciało wlała się nadprzyrodzona siła. Kiedy skończył pić, usiadł, chcąc się rozkoszować tym małym triumfem. Ale jego umysł nie dał mu odpocząć.

Każdy strumień musi mieć początek, myślał, oblizując pysk, by nie uronić żadnej kropli wody. A jedyne miejsce w okolicy, gdzie biło źródło, to...

Oaza Totemów.

Miejsce, gdzie teraz aż roi się od sług Ciemności.

Stary wilk wzdrygnął się i zdał sobie sprawę, jak dużo już pokonał. Przekraczał teraz kolejną granicę, odległą jedynie o kilkaset metrów. Nie cieszył się zbytnio, bo zdał sobie sprawę z tego, co właśnie objawiło mu się w całej postaci. Miał niezauważony przemknąć się koło całej hordy wrogów.

Widocznie Los zaplanował mi bardziej bohaterską śmierć. Zginę z rąk mrocznych potworów.

Prawda zalała go jak rwąca, lodowata rzeka. Szlag. Haari mówił mu przecież, że weterani skryli się w Oazie, a on doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że wróg nigdy tak łatwo nie odpuszcza, więc na miejscu czeka go konfrontacja z prawdziwym plutonem. Miałby niebywałe szczęście, gdyby był to tylko jeden oddział. Stłumił w sobie narastające uczucie paniki, bo wiedział, że musi to zrobić za siebie i swój dom.

Z mocnym postanowieniem pobiegł przed siebie. Linia drzew przed nim wyraźnie się przerzedzała, ustępując zielonym jeszcze terenom dookoła Oazy, która oddzielała las od piaszczystych terenów pustyni Ogh'arl . Wziął głęboki oddech, wdychając w nozdrza zapach drzew, mchu i ziemi. Uspokoiło go to i był już gotów.

Zaczął bezszelestnie przedzierać się przez rzednące zarośla, mijając po drodze niewielkie skupiska maleńkich, trujących grzybów. Podniósł wzrok sponad kępy paproci i zobaczył niewielkie wzgórze. Przywarł brzuchem do podłoża i nisko pochylony, wspinał się powoli na tę miniaturową górkę. Łapy osuwały mu się na drobnych kamieniach, a opuszki protestowały przeciwko temu nadprogramowemu masażowi, jednak to nie dekoncentrowało go. W pewnej chwili niewielkie kamyki z chrzęstem stoczyły się ze wzgórza. Wilka przeszedł dreszcz, ale nie wydał z siebie ani piśnięcia, tylko wstrzymał oddech i trwał tak przez chwilę. Nie słysząc żadnych niepokojących dźwięków, podczołgał się naprzód. Kiedy dotarł na szczyt wzniesienia i skrył starannie wystające uszy za krzakiem, zamarł. Ten widok był przerażający.

Na obrzeżach Oazy Totemów, stały istne rzędy nieprzyjaciół: ogry z długimi, sięgającymi za brodę zębami. Wilk czuł smród zepsutych resztek miejsca aż ze swojego stanowiska. Demony całe stworzone z czerni, odziane w ciągnące się za nimi poszarpane łachmany z pobrzękującymi przy każdym ruchu łańcuchami. Od czasu do czasu wypowiadały nieznane zwierzęciu słowa, zapewne wygrzebane z czeluści zakazanych ksiąg, które sprawiały, że futro samoistnie stawało mu dęba.

Gdzieś pomiędzy tymi szeptami przemykali najbardziej oddani słudzy zła – Cieniści. Nosili czarne stroje z wieloma sprzączkami, które pomagały na przeróżne manewry na grzbiecie ich wierzchowców, bez obawy, że z nich spadną. We wschodzącym słońcu lśniły ciemne napierśniki z metali wzmocnionych magią. Mieli wysokie buty jeździeckie z absurdalnie wieloma bolcami, które raniły końskie boki za każdym razem, kiedy popędzali wychudzone do granic możliwości rumaki, niemal trupy.

Cała ta masa kłębiła się tworząc obraz danse macabre, jednak żaden człowiek nie byłby w stanie namalować czegoś równie emanującego mrokiem. Istoty splotły się w dziwacznym uścisku, klnąc, a te o znikomej inteligencji zwalczały się nawzajem. Cieniści byli ponad to: stali zbici w niewielkie grupki, z obojętnością wymalowaną na twarzach. Wokół nich kłębiły się szarawe obłoki, które przy kontakcie ze skórą paliły jak kwas. Czasami któryś z nich odłączał się od grupy, by dotrzeć do demonów i zamienić z nimi kilka słów w ich syczącym języku.

Jakiś ogr, chwyciwszy pień wielkiego drzewa, na którym siedzieli Cieniści, zaczął nim walić jak taranem, nie patrząc na to, że zabija przy okazji kilku z nich, uczepionych nieobciętych gałęzi. Za każdym razem, gdy pień docierał do tarczy ochronnej, zostawał z trzaskiem przysmażany wyładowaniami, które dobiły tych, którzy nie mieli czasu, by puścić drzewo. Magia jednak okazała się na tyle silna, że w żaden sposób nie dało się przedostać do wnętrza Oazy. Ogr, zawiedziony niepowodzeniem, ryknął i rzucił pniem daleko za siebie. Konar śmignął nad głową wilka, zatrzymując się dopiero na potężnym pniu innego drzewa. Zwęglone kawałki drewna roztrysnęły się na wszystkie strony.

Zesztywniały ze zdumienia wilk nie zdołał zrobić nawet jednego kroku. Przylgnął tylko bardziej do ziemi, obserwując potwory. Ogr, który zaatakował schronienie weteranów, chciał odejść, ale powstrzymała go naprężona, stalowa lina wystrzelona z taką siłą, że od razu zakręciła się i zacisnęła na jego ręce. Stwór szarpnął kończyną, jednak na oswobodzenie się nie pozwoliło mu zaklęcie, szeptane przez jednego z mrocznych jeźdźców, pod wpływem którego kolejne sznury zaczęły więzić ryczącą istotę. Do czarownika dołączyli kolejni Cieniści, uniemożliwiając ucieczkę swojej ofierze.

Wilk zrozumiał, że to jego jedyna szansa. Mógł wykorzystać to, że Cieniści skupili się na czymś innym i przemknąć obok nich bez szwanku. Przykazał sobie, że musi zachować ciszę i ruszył przed siebie. Skradał się cichcem przez wrogi teren, prosząc Króla Północy o wsparcie. Zaciskał szczęki ze zdenerwowania za każdym razem, gdy wydał jakiś za głośny, jego zdaniem, dźwięk, jednak odgłosy jego kroków nikły w rozdzierającym ryku ogra, którego powalono na ziemię. Wilk rozejrzał się dookoła: był już blisko celu. Coś go zaniepokoiło, więc spojrzał za siebie i dostrzegł, że ogr porusza spierzchniętymi wargami, ale nie wydaje żadnego głosu. Z zaskoczeniem odkrył, że on także nie jest w stanie nic powiedzieć. W chwili, gdy to do niego dotarło, zrozumiał coś jeszcze. To, że zarówno on jak i wszyscy żywi prócz Cienistych zamilkli przez zaklęcie wyciszenia. Spojrzał przed siebie. Wystarczy, jeśli przemknie się teraz przez równinę i już będzie...

Trzask!

Sucha gałąź pękła, robiąc niemiłosierny huk wśród wszechobecnej, obezwładniającej ciszy.

Potwory powoli odwróciły głowy, a kolory ich twarzy zmieniały się: przechodziły od purpury przez ciemną zieleń i aż do sinego. Każdy mroczny jeździec wyglądał podobnie i prawie w tym samym momencie na ich twarzach pojawiły się paskudne, złowieszcze uśmiechy. Przyglądał się im przez chwilę w osłupieniu, po chwili jednak przeniósł wzrok i spojrzał im w oczy – puste, bezdenne dziury, które próbowały go wessać do środka spiralnej otchłani... Czuł się tak, jakby rozpływał się w powietrzu i zostawał powoli wciągany do zimnego korytarza.

– Wystarczy się poddać, a Ciemność ukoi twój ból. Poddaj się jej – szeptały chórem głosy, które owładnęły jego umysłem. Wydawały się troskliwe i miłe, ale jednocześnie cięły jego umysł głębiej niż jakikolwiek sztylet, wywołując ból doprowadzający do szaleństwa, histerii spowodowanej sztuczną czułością.

Wilk zawahał się. Czemu ma walczyć? Może za tą zasłoną naprawdę kryje się spokój. Przymknął oczy, jednak głosy mocniej wwierciły się w jego głowę. Zawył z wściekłości, przełamując ciążące na nim zaklęcie.

Nie! To była po prostu pułapka na wszystkich, którzy nie mają silnej woli. A on ją miał i to wielką: wolę walki. Sprawiedliwość była po jego stronie.

– Zostawcie mnie! W tej otchłani kryje się tylko ból tysięcy strapionych dusz. A ja nie zamierzam do nich dołączyć! – krzyknął gromko.

– A zatem będzie tak jak chcesz, głupcze. Zginiesz boleśnie i powoli. – Głos stał się głębszy i potężniejszy – Pamiętaj, że to twój wybór. Nie miej potem pretensji, ale musisz coś wiedzieć, próżniaku: jesteś tylko wilkiem, durnym zwierzęciem. Nie zdołasz pokonać całego zła tego świata, tego żałosnego padołu, któremu od dawna było dane upaść!

– Ugryź się w rzyć – warknął z furią wilk.

Głos zarechotał upiornie.

– Zabić go.

Prosty, zimny przekaz był gorszy od jakiegokolwiek barbarzyńskiego wrzasku. Wilk stał jak zahipnotyzowany, nie mogąc się ruszyć, ale trwało to tylko chwilę. Sierść na karku zwierzęcia zjeżyła się. Warknął i rzucił się do ucieczki, a upiory ruszyły za nim.

Słyszał za sobą tętent kopyt demonicznych koni i ciężkie odgłosy łap ogrów, ale dodawało mu to jedynie animuszu . Nagle coś zasyczało, a jeden z toksycznych obłoków owinął się wokół jego tylnej łapy, powodując cierpienie podobne do przysmażania w płomieniach ognia. Wilk zawył, wyszarpując zranioną kończynę. Zarzucił głową i popędził dalej. Piekący ból dawał mu się we znaki, ale drapieżnik nie zważał na nic. Adrenalina buzowała mu w żyłach, kiedy sadził długie susy przez pustynię. Przed sobą nie widział nic prócz wielkiej masy piachu, lecz nagle poczuł, że zwalnia. Zranione miejsce piekło i szczypało, a jego głowę coraz bardziej zajmowały jedynie myśli o ranie. Wilk zrozumiał: nie będzie przecież biegł przez wieki, jest na to za stary. Nie wiedział, ile jeszcze wytrzyma, nie miał pojęcia, czy jeszcze może na sobie polegać. Rozejrzał się z głupią naiwnością, usiłując znaleźć jakieś wybawienie, bo tylko jedna rzecz mu została, a mianowicie podtrzymywanie złudnej nadziei.

I wtedy dostrzegł. Gdzieś obok niego majaczyła szara wstęga, rzeki... Rzeki Prawdy.

W głowie zakiełkował mu plan, rodem z jego młodych lat: niebezpieczny i szalony, zupełnie jak prawie całe jego życie. Z uśmiechem na pysku skręcił w jej stronę.

* * *

Linia brzegu zbliżała się do niego z każdą sekundą, jednak o to mu właśnie chodziło: musi wskoczyć do tej rzeki i zdać się na wiarę w swoje przekonania i słuszność czynów. Każdy o zdrowych zmysłach popukałby się w czoło; przecież w wodnych odmętach były niebezpieczne prądy. Lecz on wiedział swoje. Nie raz słuchał opowieści z dalekich stron i teraz przypomniał sobie wszystko, co kiedyś usłyszał. Miał jednak znikomą szansę na przeżycie.

Według starej legendy, Rzeka Prawdy była niezwykła. Działała jak rentgen: prześwietlała duszę wyszukując pokłady moralności, a każda istota, która do niej wpadła, była sprawdzana pod jej kątem. Każdy, czy to zwierzę, czy człowiek, był sprawiedliwie oceniany i nie było lepszego bardziej wiarygodnego sędziego, cechującego się surowością i tak naprawdę nikt nie wiedział, czy chociaż jedno małe przewinienie nie skaże go na przymusowe i natychmiastowe dołączenie do Wiecznych Łowów Króla Północy.

To było niebezpieczne, bo każdy żywot niósł za sobą różne problemy, które należało rozwiązać i takie, w których obliczu podjęło się niewłaściwe decyzje. Wilk nie był pewien, czy zasługuje na przedostanie się po tylu latach walki. Jednak to była jego jedyna szansa i musiał ją wykorzystać, mając nadzieję, że Rzeka wie, iż właściwych zachowań uczy się na swoich błędach. Wilk z duszą na ramieniu biegł przed siebie.

Rzeka była już bardzo blisko.

Pomodlił się do Króla Północy, żeby w razie czego przyjął jego duszę na Wieczne Łowy i... skoczył w wodę, a ona objęła go swoimi lodowatymi ramionami.

Zakrztusił się i wypłynął na powierzchnię. Starał się myśleć tylko o rytmicznym poruszaniu łapami. Woda wlewała mu się do oczu i nosa, wystawiając go na próbę, ale przywódca niestrudzenie walczył z żywiołem. Za nim, jak chmara młodych, nierozważnych kormoranów, horda potworów wpadła do wody.

Woda zawrzała, a bąble pękały tuż przy głowie zwierzęcia. Krzyki bólu zmieniły się w jeden wielki ryk. Odwrócił głowę: za jego plecami woda gotowała się i pieniła; piętrzyła się, by za chwilę opaść na wilka ogromną falą.

Zaraz umrę! Żegnaj, świecie!, pomyślał smętnie, a różne wrzaski jakby to potwierdzały. Jeszcze głośniejszy ryk wydała rozzłoszczona rzeka, porywając wilczych prześladowców w głębokie wiry i zamieniając ich w brunatny szlam. Zwierzę obserwowało, jak wir zmierza w jego stronę i kotłuje się obok jego ogona.

Wilk z niedowierzaniem wpatrywał się w parujące zanieczyszczenia, zastanawiając się, czy sam zaraz będzie żałosną grudką. Po chwili ocknął się i zaczął znów pruć przez rzekę, napędzany strachem i tym, że wir znalazł się dokładnie pod nim. Włożył w płynięcie wszystkie swoje siły i miał wrażenie, że zostawił prąd za sobą. Kątem oka dostrzegł ciemny kształt: jakaś duża gałąź płynęła z nurtem w jego stronę. Zignorował to i właśnie to był jego błąd.

Konar z ogromną siłą uderzył w ranę na tylnej łapie. Miejsce eksplodowało bólem, kiedy gałąź zadrapała podrażnioną skórę. Wilk jęknął. Jeszcze ile razy oberwie w to samo miejsce? Szarpnął się pod wodą, uwalniając łapę z palców drzewnego oprawcy. Po tym wysiłku zaczął coraz słabiej przebierać łapami i szybko tracił energię. Szamotał się ostatkiem sił, lecz wiedział, że to już koniec.

I właśnie wtedy poczuł jakąś siłę. Z przerażeniem zdał sobie sprawę z tego, że pochodziła ona od prądu, który przed chwilą był za nim. Wir powiększył się i energia wypchnęła go na powierzchnię. Wyskoczył dwa metry w górę, lądując ciężko na drugim brzegu.

Wiele minut przeleżał, schnąc i rozmyślając o swoim Losie. Mógł zginąć w odmętach Rzeki. Ale mimo wszystko Rzeka mu pomogła, a on i tak nie mógł zrozumieć dlaczego.

Westchnął i rozprostował łapy: uważał, że dał już wystarczająco odpocząć mięśniom i stawom. Podniósł się: ze zdziwieniem stwierdził, że nie czuje bólu. Spojrzał na łapę i zobaczył, że wszystko wróciło do normy. Nie została żadna blizna, a i sierść w miejscu zranienia wydawała się miększa niż kiedykolwiek przedtem. Wykonał gest barkami, który, gdyby był człowiekiem, wyglądałby pewnie jak wzruszenie ramion. Zanim wyruszył w dalszą drogę, z powagą skinął głową Rzece. Odpowiedział mu cichy, kojący plusk.

* * *

Wydmy i piasek. Miał już dosyć kolejnej monotonii krajobrazu i przepychu żółci.

Od czasu przygody z Rzeką posuwał się naprzód przez pustynię. Przyzwyczajony do życia w lesie, za to odzwyczajony już od wędrówek, ciężko znosił upał. Futro wyschło prawie od razu, gdy rozpoczął ponowny bieg, a powtarzalność otoczenia go irytowała i przez nią czuł się jeszcze gorzej, pędząc w wysokiej temperaturze. Na własne nieszczęście musiał biec z nosem przy ziemi, żeby nie przeoczyć miejsca zbiórki.

Jego uwagę przykuł okrąg odciśnięty jakby wieloma śladami, więc zatrzymał się, aby to zbadać. Pociągnął nosem i rozpoznał znajomy zapach, więc o na pewno było to, czego szukał. Usiadł na rozgrzanym piasku. Owinął ogon wokół łap dokładnie w chwili, gdy otoczył go metalowy okrąg. Wilka nie zdziwiło, że pojawił się znikąd, tylko utwierdziło go w przekonaniu, że znalazł się w właściwym miejscu.

W miarę upływu czasu niepokoił się coraz bardziej. Gdzie byli jego towarzysze? Miał nadzieję, że nic im się nie stało i bez przeszkód ominęli niebezpieczeństwa, zwłaszcza że na spotkanie mieli przybyć nie tylko oni, ale też ich uczniowie – przyszli członkowie bractwa. Prawdą było to, że on nikogo nie przyprowadził, ale był pewny, że misja Haariego zrównoważy to, iż dotarł sam.

Czas upływał, a nikogo nie było widać. Wilk zaczął się zastanawiać, czy nie zawyć pytająco, ale powstrzymał się, bo w zasięgu jego wzroku pojawił się człowiek. Szedł powoli, zapadając się w piasku, z twarzą zasłoniętą materiałem, co wzbudziło jego podejrzenia, lecz wilk postanowił poczekać. Jeśli przybysz będzie zachowywać się agresywnie, wtedy zareaguje.

W czasie, kiedy się nad tym zastanawiał, chłopak zdążył już dotrzeć całkiem blisko. Zwierzę przyjrzało mu się.

Chłopak był wysoki i szczupły, niósł ze sobą tobołek z czymś, co bardzo przypominało wilkowi futro. Spojrzał na jego dłonie: brązowa skóra. Przeniósł wzrok na jego twarz, ale dostrzegł tylko lekko skośne oczy... na pewno przybył gdzieś z dalekiej północy. Przybysz z nabożeństwem okrążył wydeptane miejsce i stanął po prawej stronie wilka, który napiął mięśnie, obserwując chłopaka kątem oka. Młodzik zdjął z twarzy materiał. W tej chwili ze zwierzęcia wyparowała złość: pojął, że ten człowiek nie mógł mieć więcej niż siedemnaście lat. Miał czyste, pogodne wejrzenie, jednak widać było, że się denerwuje: obracał w palcach swój kamień energetyczny.

Kamienie energetyczne były znakiem rozpoznawczym dla wszystkich, którzy złożyli śluby. Ten na szyi chłopca miał purpurowy kolor. W krysztale wolno wirowały wiązki energii. Nikt nie mógłby ukraść takiego kamienia, dlatego dzieciak musiał być najwyraźniej pod opieką kogoś, kto miał już od dawna ślubowanie za sobą. Wilk przypomniał sobie niebieski błysk takiego kamienia pośród nocy: trwało to krótko, jednak wiedział do jakiego wspomnienia należy. Kiedy patrzył na lekko trzęsące się ręce nastolatka, kiedy miętosił w nich swój medalion, zrobiło mu się go żal.

– Każdy się na początku denerwuje – rzucił w jego stronę.

Chłopak uśmiechnął się skrępowany, jednocześnie wystawiając rękę. Robił to chyba machinalnie, bo patrzył na wilka, a jego ręka jakby samoistnie utworzyła podpórkę: na jego przedramieniu wylądował sokół.

Jak za dotknięciem czarodziejskiego berła, ze wszystkich stron zaczęli przybywać inni.

Jako pierwsza dotarła czarna pantera. Jej gęste futro zatrzymywało dużo ciepła i wydzielało słabą woń górskich szczytów. Przyprowadziła ze sobą długowłosego chłopaka, który obdarzył wszystkich zebranych promiennym uśmiechem: nie było widać po nim nawet cienia zdenerwowania.

Za nimi szybko jak duch zjawiła się Aborygenka. Twarz miała ponurą, a jej usta były mocno zaciśnięte w wąską kreskę. Jej towarzysz, brunatny tajpan, z sykiem owinął się wokół jej nogi. Mimo to dziewczyna stała sztywno, patrząc prosto przed siebie, tak jakby tylko wiatr musnął jej łydkę.

Samiec lwa majestatycznie zaryczał, prawie przyprawiając o zawał towarzyszącą mu czarnoskórą kobietę. Niepewnie trzymała drzewce swojej włóczni z drugą ręką wplecioną w jego grzywę. Na grzbiecie daniela przykłusowała drobna dziewczyna z wyraźnie zaznaczoną urodą ludzi wschodu. Posłała zebranym delikatny uśmiech, odwzajemniony przez wszystkich poza Aborygenką. Jako ostatni dotarł lis. Jego zielony kamień energetyczny świecił matowo, a oczy lśniły smutkiem.

– Witajcie, bracia i siostry – zaczął lew, wyróżniając się na tle piasku jaśniejszym niż on odcieniem sierści. – Jak zapewne się domyślacie, wezwałem was tu nie bez powodu. Różne wieści wędrują po świecie. Dzisiejszą naradę poprowadzi Akia.

– Dziękuję, Chitemo – odparła pantera. – Jak wiecie, sprawa jest poważna. Świat, jaki znamy, chyli się ku upadkowi. Najeźdźcy przeprowadzili szturm na zachód i przedzierają się w głąb naszej krainy, aby ją doszczętnie zniszczyć. Z powodu jawnego zagrożenia postanowiliśmy działać. Sami nie możemy za wiele zrobić, dlatego każdy z was miał znaleźć... ludzkiego sprzymierzeńca. – Omiotła ludzi spojrzeniem. – Przedstawcie się, proszę.

– Dalgo Ihni – rzekł towarzysz Akii, szczerząc zęby. – Jeżeli o mnie chodzi, zgadzam się na wszystko. Kocham niebezpieczne wyprawy!

Akia przewróciła oczami, wznosząc łeb w stronę bezchmurnego nieba.

– Meil Zhang – przedstawiła się skośnooka.

– Thalen Rangerr – mruknęła Aborygenka. – Jestem za ślubami całym sercem, ale błagam: nie każcie mi pracować z tym niezrównoważonym niedorostkiem. – Rzuciła nieprzychylne spojrzenie Dalgo, który tylko szerzej się uśmiechnął, nic sobie nie robiąc z groźnego tonu dziewczyny.

– Jestem do pani usług.

– Sami widzicie – warknęła Thalen. – Wiemy już teraz, kto będzie błaznem w tym zespole!

– Thalen! Nie rozdrapuj starych ran. Przecież tak ci się podobało, kiedy zdzieliłem twojego narzeczonego kijem! – zawołał chłopak, udając urazę.

– Zamknij. Dziób – wycedziła z wściekłością dziewczyna, unosząc ostrzegawczo pięść, a tajpan zasyczał ostrzegawczo.

Dalgo podniósł ręce w geście kapitulacji, jednak już otwierał usta, żeby coś powiedzieć.

– Nazywam się Iknik Dhurg – przerwał kłótnię ciemnoskóry chłopak, gładząc pióra sokoła. – Macie poparcie moje i mojego klanu... – Odszukał wzrokiem bladą twarz drugiego z chłopców. – A swoją drogą, Dalgo, chcesz być ze mną w zespole?

– No jasne! – Dalgo przybił mu piątkę, na co Iknik uśmiechnął się szeroko. Thalen mruknęła coś pod nosem, a jej towarzysz zasyczał z aprobatą.

– A ja jestem Avele Subadea – rzuciła szybko czarnoskóra. Jak na wojowniczkę była niezwykle drobna. Odrzuciła opadające na twarz czarne, kręcone włosy i oparła smukłą dłoń na boku lwa, drugą zaś zacisnęła na trzonku włóczni.

– Mam pytanie – powiedziała Meil, w zamyśleniu gładząc szyję daniela. – Jeśli złożymy śluby, będziemy członkami bractwa. Ale czy... opiekunowie będą nadal z nami?

Zwierzęta wymieniły spojrzenia. Meil zsiadła i stanęła przed łbem daniela: w jej oczach czaiła się niepewność.

– A myślałaś, że będzie tak łatwo? – spytał jej towarzysz. Dziewczyna spuściła wzrok i posmutniała. – Jednak ja jestem twoim opiekunem i nie zamierzam cię zostawiać.

Meil stała przez chwilę, jakby nie dotarł do niej sens tych słów, ale kiedy pojęła, objęła opiekuna za szyję. Daniel ze śmiechem trącił ją rogami, a dziewczyna pogładziła go po łbie.

– Dobrze. Czas na ślubowanie. Czy przysięgacie być wierni naszym ideom? – spytała Akia.

– Czy przysięgacie tak długo jak to możliwe, do ostatniego tchu, wspierać się nawzajem? – zapytał sokół.

– Czy przysięgacie chronić każde niewinne stworzenie jak świat długi i szeroki? – zapytał wilk.

– Czy przysięgacie, po śmierci swojego towarzysza, pochować go z godnością, tak jak życzyłby sobie Król Północy? – zasyczał tajpan.

– Czy przysięgacie z dumą i godnością przestrzegać kodeksu? – zapytał daniel.

– Czy przysięgacie nie wstydzić się swoich braci? – chciał wiedzieć Chitemo.

– Przysięgamy! – krzyknęli wszyscy prócz Thalen.

Iknik spojrzał na nią.

– Thalen?

Dziewczyna wahała się przez chwilę.

– No dobrze. Przysięgam.

Kamienie energetyczne na szyjach ludzi błysnęły oślepiająco i napełniły się kolorem.

– Odtąd jesteście pełnoprawnymi członkami naszego bractwa. Łączy was więź z waszymi opiekunami. Gratuluję – zakończyła pantera. Ludzie krzyknęli z uciechy, klepiąc się po plecach i przybijając piątki.

– Wszystko bardzo pięknie. Tylko czemu Travon i Szendra nikogo nie przyprowadzili? – zapytał tajpan, spełzając z nogi Thalen. Lis chciał odpowiedzieć, ale Akia mu przerwała.

– Szendrze nie możemy nic zarzucić – stwierdziła ostro. – Ryzykował własne życie, żeby dostać się tu z Verdon Iris.

– A czy Travon też pochodzi z okolic Verdon Iris? – odparował wąż głosem ociekającym fałszywą słodyczą.

– Znam Travona od lat. Jeśli nikogo nie przyprowadził, na pewno miał jakiś powód i zaraz nam to wytłumaczy – uciął Chitemo.

Tajpan zamilkł, urażony. Travon odchrząknął i przebrał kilka razy łapami, co, jak zauważył, nieco rozbawiło Akię. Pewnie też przypomniała go sobie jako niecierpliwego i z początku dość niepewnego młodzika. Zganił się w duchu, ale od maleńkości nie mógł się pozbyć takiego odruchu. Podniósł wzrok i zaczął pewnym głosem:

– Nikogo nie przyprowadziłem, to prawda. Ale wysłałem mojego najbardziej zaufanego gońca, żeby przywiódł na pole bitwy potomka Lodowych Ludzi.

Wśród zebranych zapadła cisza. Legendarni Lodowi Ludzie... to było coś!

– Szybko. Czy twój podopieczny ma kamień? – zapytała Akia, tym samym przerywając ciszę. Uniosła szeroki pysk i zaczęła węszyć. Coś wyczuła, coś, co skłoniło ją do przyspieszenia narady. Nie chciała narażać przyjaciół i ich podopiecznych. A szczególnie martwiła się o Dalga.

Travon skinął głową, a wtedy Chitemo zawezwał moce.

Wilk patrzył oczarowany na wyłaniającą się z ziemi mapę, w języku wilków merach. Nigdy nie mógł wyjść z podziwu dla umiejętności lwa: to on stworzył okręgi, które teraz otaczały nie tylko jego, ale wszystkich zebranych. Z niepokojem zerknął na mapę, odzyskując spokój po zobaczeniu niebieskiej kropki, wolno przesuwającej się po mapie. Haari był cały i zdrów. Na razie.

– Więc już wszystko wiemy. – Akia przymknęła oczy. – Ogłaszam koniec zebrania. Każdy ma się zabrać za swoje zadania, które teraz nieco ulegną zmianie. Jednak nas łączy jedno: pomóc potomkowi Lodowych Ludzi dotrzeć na miejsce. Niestety pośpiech jest wskazany. Uważajcie na siebie. I niech Król Północy ma was w swojej opiece! – zawołała Akia.

Zebrani skinęli głowami i oddalili się w swoje strony, a mapa zniknęła. Kiedy ostatni z nich wyszedł z metalowego kręgu, coś w rodzaju błyskawicy przebiegło po nich wszystkich. Ukazały się cienie tych, którzy obradowali, jednak ułamek sekundy później zniknęły. Po zebraniu nie zostało żadnego śladu.

Wilk popatrzył jeszcze chwilę za współbraćmi.

– I niech Król Północy ma was w swojej opiece – powtórzył cicho pozdrowienie i zawrócił do swojego rodzinnego lasu.

Poczuł chłód, ale nie widział ciemnego znaku na niebie. Znaku, który budził grozę w każdym zwierzęciu przez wiele lat.

Łowcy powrócili.



Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top