Rozdział II

Jaskrawy blask świtu wlewał się szeroką strugą światła do małej izdebki stróżówki, oznajmiając światu kolejny dzień.

Garvan przeciągnął się. Powoli otworzył oczy, powracając do szarej rzeczywistości. Zapowiadał się kolejny dzień, który nakazywał pełną gotowość. Nie wiadomo, która to już doba, podobna do wszystkich innych. Po prostu, niczym niewyróżniający się dzień pilnowania granic i osłaniana mieszkańców przed pomniejszymi rzezimieszkami.

Westchnął, przypominając sobie przyjęcie do pracy. Canissa ostrzegała go, że ludzie w tym sektorze są bardzo wrażliwi, ale, żeby wzywać straż graniczną do każdej drobnej kradzieży... to było dla niego nie do pojęcia. Ale cóż, taki jest widać los członka organizacji SOOM. Uśmiechnął się lekko do siebie. Dokładnie pamiętał pierwsze chwile na zamku Sash, kiedy jeszcze jako drobny, zestresowany młodzik stawił się świeżo po przyjęciu do oddziałów na przydział do sektorów.

Stał pod ścianą, czekając na przydział, gdy czyjaś silna dłoń zacisnęła się na jego ramieniu. Szarpnął się, zaskoczony, wyrywając się z niedźwiedziego uścisku.

- Spokojnie.

Odwrócił się powoli. Przed sobą widział tylko szeroką klatkę piersiową odzianą w granatowy kaftan haftowany delikatną, srebrną nicią. Na tors nieznajomego spływała długa, czarna broda, przetykana gdzieniegdzie siwymi pasmami. Owalną twarz przecinała siatka drobnych zmarszczek, a niebieskie oczy patrzyły na niego przenikliwie, ale nie zauważył w nich agresji.

- Spokojnie - powtórzył mężczyzna.

Garvan spróbował się uśmiechnąć, lecz wyszedł mu tylko grymas. Nieznajomy zaśmiał się cicho.

- Jaguar, do usług.

Garvan jęknął w duchu. Wyrywał się głównodowodzącemu? Spuścił głowę, pragnąc wtopić się we wzór na posadzce.

- Strach idzie do Wąwozu,

Hej, ho ho ho!

Nie bój się służby mrozu.

Hej, ho ho ho!

Więc dzielny bądź, nie bój się,

A Król Północy nagrodzi cię,

Hej, ho ho ho! - zaintonował Jaguar.

Garvan uśmiechnął się szeroko. Nie sądził, że osoby tak wysoko postawiona osoba zna proste piosenki.

Usiedli na podłodze. Jaguar poczęstował go gałązką drzewa kholk. Słodki, szczypiący język sok spłynął mu po brodzie. Garvan szybko wytarł twarz.

- Jak... jak pan nazywa oddziały? - zapytał, nie wierząc w swoją śmiałość.

Jaguar zaśmiał się.

- SOOM - odparł mężczyzna.

- Co to znaczy?

- Systematycznie Obrywający Obrońcy Miast.

- Garvan!

Garvan odwrócił się. Drzwi od salki były otwarte.

- Idź. Ta chwila należy do ciebie - rzekł Jaguar. Wstał, uśmiechnął się po raz ostatni i odszedł.

Ze wspomnień wybudziło go mocne pukanie do drzwi. Szybko zaczął wciągać na siebie mundur: Zielone, proste spodnie i koszulę z wyhaftowanym, ozdobnym napisem SOOM.

Zatrzymał się, patrząc na swoje odbicie w tafli lustra. Widział przed sobą szczupłego mężczyznę. Kosmyki ciemnych włosów spadały mu na twarz. Spod grzywki spoglądały na niego zielone, czujne oczy. Wygładził koszulę, stanął na środku pokoju i powiedział:

- Wejść.

Drzwi otworzyły się z hukiem. Do stróżówki wtoczył się zwalisty mężczyzna ze szczeciniastym zarostem okalającym twarz. Miał małe, chytre oczka, które świdrowały Garvana. Chłopak wytrzymał spojrzenie i zmuszając się do uśmiechu, przeniósł wzrok na innych.

Było ich dwóch. Jeden miał na sobie habit. Cień rzucany przez kaptur skutecznie zasłaniał twarz przybysza. Po jego wejściu atmosfera zgęstniała: Garvana przeszedł zimny dreszcz: instynktownie wyczuwał ingerencję ciemnych mocy. Drugi był bardziej barczysty. Garvan przeniósł wzrok na jego oczy. Przybysz starał się powstrzymać, ale i tak w jego oczach od czasu do czasu pojawiał się błysk agresji. Na głowie nosił skórę wilka. Ślepia zabitego stworzenia zastygły w niemym przerażeniu. Futro zwierzęcia spadało luźno na plecy mężczyzny, które podejrzanie wybrzuszały się w jednym miejscu.

- O co chodzi? - zapytał niezbyt przyjaźnie stróż.

- Spokojnie, chłopaczku. - Garvan zacisnął pięści. Zwalisty wyraźnie rozkoszował się jego zdenerwowaniem. - Spokojnie, dzieciaczku. Moi klienci mają sprawę. Chcemy zorganizować obławę. Małe polowanko na szkodniki, czyli te parszywe wilki.

Garvan wziął wdech, kątem oka obserwując podejrzany ruch zakapturzonego. Dotknął usztywnienia spodni.

- To niezgodne z prawem. - wycedził młody mężczyzna, obserwując obu z narastającym napięciem. - Nikt nie ma prawa polować w lasach, nie wspomniano wam o tym...?

Ostatni dźwięk urwał się jak przecięta cięciwa.

Kiedy ten w habicie zaatakował, Garvan był już na to przygotowany. Odskoczył przewracając biurko i kiedy zaskoczony napastnik odsłonił rękę, błyskawicznie dźgnął przedramię. Zakapturzony wrzasnął, przykładając drugą rękę do buchającej krwią rany. Garvan stanął w pozycji obronnej ściskając długi, zakrwawiony sztylet.

- A chcieliśmy tylko pogadać - stwierdził lodowatym, wibrującym głosem pękaty. Ten wystrojony w futro jakby na to czekał. Wyszarpnął zza płaszcza wyszczerbiony topór. Zakapturzony wycofał się, klnąc i opatrując ranę. Zwalisty zaś ukrywał w sobie wiele siły. Zadał Garvanowi cios w podbrzusze, tak że chłopak zwinął się z bólu. Osunął się na zimną podłogę, a oczy zaszły mu łzami. Starał się je powstrzymać, zaciskając zęby. Dwie, pojedyncze krople spłynęły mu po policzkach. Prześladowcy wybuchnęli rubasznym śmiechem. Jego ręka bezwiednie powędrowała w stronę szyi, gdy ostrze broni niebezpiecznie przybliżało się w tym samym kierunku. Palce chłopaka zacisnęły się na łańcuszku. I wtedy zaświtała mu w głowie myśl.

Każdy człowiek SOOM dostawał na czas swojej służby wisiorek ze szklaną, niewielką pigułką. W środku umieszczano małe piórko feniksa. Niepozorna ozdoba, ale jednocześnie dyskretna broń, o wiele bardziej widowiskowo zabijająca niż zwykła trucizna. Przy silniejszym dotknięciu wisiorka i stłuczeniu szybki, pióro wybuchało, pozostawiając imponujące zgliszcza, które stanowiły dowód po eksplozji kuli światła i ognia. Była to tylko namiastka mocy magicznego ptaka, ale naprawdę bardzo silna. Jeśli użyto tej przenośnej bomby w odpowiednim czasie, jakaś część oddziałów nieprzyjaciela wylatywała w powietrze. Inna sprawa, że razem z wrogiem ginął członek SOOM.

Garvan przygryzł wargę. W jego głowie pojawiło się niezwykle klarowne rozwiązanie. Przynajmniej zawiadomi innych. I być może Król Północy przyjmie go do swojego zastępu. Ogarnięty nadludzkim spokojem, podjął decyzję.

Zdążył jeszcze dostrzec kątem oka malutką biedronkę, wspinającą się po jego przedramieniu, kiedy wybuch rozsadził budynek stróżówki.

* * *

Haari miał serdecznie dosyć podróży ciemnymi kanałami. Posuwał się naprzód, brodząc w błotnistej brei. Zimne, grząskie błocko utrudniało przeprawę, przez co łapy wilka nieustannie zapadały się w lodowatej mieszaninie. Od kiedy strażnicy tuneli rozpierzchli się na wszystkie strony, brnięcie przez niewymiatany śnieg było prawdziwą katorgą. Zanim ruszył na tę wyprawę, kochał biegać po świeżym śniegu, a dotyk chłodnych płatków na nosie uspokajał go. Ale teraz... przemarznięte łapy niemiłosiernie go bolały, a mroźny wiatr przeszywał go na wskroś. Wilk dygotał na całym ciele, marząc tylko o tym, żeby zawrócić z tej przeklętej rzeki brudnego lodu.

Warknął sam na siebie.

Skoncentruj się, głupcze, skoncentruj się.

Skupił się na drodze. Pomimo panującego półmroku, wyraźnie widział dwie odnogi korytarza. Przystanął, niezdecydowany. Dokąd ma pójść?

Uniósł głowę, węsząc. Był już blisko granicy: mróz po jego prawej stronie był silniejszy: nad nim musiała zaczynać się kraina, o której mówił Travon. Poczuł ukłucie w sercu. Wciąż wyrzucał sobie, że zostawił wodza na pastwę losu. A jeśli...

Zaraz... jeśli co?, zastanowił się.

Doskonale wiedział, co. Jeżeli Travon zginie... nigdy sobie nie wybaczy.

Odegnał natrętne myśli. Raczej nie pomoże, nie przyprowadzając dziewczyny. Zrezygnowany, powlókł się korytarzem po prawej.

Nie wiedział tego, ale całe szczęście, że to zrobił, bo zaledwie pięć minut później tunel po lewej zawalił się od nagłej eksplozji.

* * *

Obudziła się po świcie, kiedy słońce wyglądało już zza wzgórz i oświetlało biały śnieg, tak że przypominał mieszaninę mąki i milionów kolorowych, błyszczących odłamków szkła.

Zmarszczyła nos. Było zdecydowanie za późno.

Odrzuciła koc i usiadła na łóżku. Miała szczęście: jej rodzina mogła sobie pozwolić na luksus w postaci posłania innego niż siennik. Dotknęła bosymi stopami zakurzonej, drewnianej podłogi: pewnie popiół znów wysypał się z paleniska. Będzie musiała to posprzątać. Nie było to jej ulubione zajęcie: znacznie bardziej wolała wędrować ośnieżoną krainą, poznając nowe, nieznane szlaki.

Cichaczem przemknęła przez izbę. Rodzice śmiali się z niej: mówili, że porusza się tak głośno, jak spadające płatki śniegu. Niektórzy dziwili się, słysząc takie porównanie: jednak taka była przypadłość jej rodziny. Wszyscy, niezmiennie od pokoleń, kochali zimę. A jeśli wybraną porę roku, to i wszystko, co się z nią wiązało.

Idąc, zajrzała do pokoju rodziców i spojrzała na twarz ojca. Oblicze mężczyzny przecinała siateczka zmarszczek. Na poryte czasem czoło spadał kosmyk jasnych włosów. Na jego ustach widniał cień spokojnego uśmiechu, przez co tata wyglądał prawie pogodnie. Ale mimo wszystko... wyglądał na bardzo, bardzo zmęczonego. Dziewczyna przeniosła wzrok na matkę. Jej twarz, cała jej postura... tak, mama na pewno zasługiwała na miano najpiękniejszej kobiety w ich sektorze. Dostojne rysy, pełne usta i niebieskie oczy o zawsze ciepłym spojrzeniu, nadawały jej królewski wygląd. Dziewczyna w głębi duszy sądziła, że nawet żona Króla Północy nie była obdarzona taką urodą.

Rodzice spali, więc nikt nie mógł zauważyć jej wyjścia, ale dziewczyna przystanęła i oparła dłoń o framugę.
Zapatrzyła się na ich splecione dłonie. Duża, spracowana ręka ojca mocno ściskała dłoń matki, tak jakby bali się o siebie nawet we śnie, ale wiedzieli, że nic złego nie może im się stać. Dziewczyna zapragnęła, aby byli tacy spokojni już zawsze, nie tylko we śnie. Ukradkiem otarła łzę, nie pozwalając sobie na zbytnie rozczulanie się.

Pospiesznie wróciła do swojego kąta. Z rekordową szybkością wciągnęła na siebie ciepłe spodnie, idealne do zimowych podróży. Ściągnęła białą koszulę nocną. Nałożyła bluzkę i ciężkie, zimowe buty. Miękkie futro, którym wyściełano obuwie, dobrze chroniło przed mrozem. Była gotowa do wyjścia. Zatrzymała się przy lustrze i przyjrzała swojemu odbiciu. Odbicie świdrowało ją czujnymi, błękitnymi oczami. Wzdrygnęła się. Było coś jeszcze.

Coś, przez co prawie całe życie spędziła ukryta pod kapturem.

Włosy.

Długie, proste pasma w kolorze śnieżnej bieli. Spływały miękko po jej ramionach, rozsypując się po całych plecach; identyczne jak u jej matki. Ona jednak nie musiała nosić nawet kapelusza: każdemu, kto się dziwił mówiła, że ma już swoje lata. Ale taki kolor u nastolatki... to nie było normalne. Dlatego nie mogła nosić normalnych strojów i sukien - one nie zakrywały głowy.

Założyła kaptur. Ciemny materiał płaszcza okrył jej głowę, w pełni zasłaniając nienaturalnie białe kosmyki. Westchnęła, kierując się w stronę dayhanah. Był to rodzaj zabezpieczeń. Na długim sznurze nad drzwiami zostały powieszone krótkie kawałki trzciny, z napisanymi na nich słowami. Rozumiała wszystko, co było na nich wykaligrafowane. Kiedy powiedziała o tym ojcu, bardzo spoważniał i poprosił, żeby mimo wszystko nauczyła się odpowiednich kombinacji. Twierdził, że wykucie ich na pamięć uchroni ich rodzinę przed podejrzeniami, tak samo jak mechaniczne przesuwanie i ustawianie, bez czytania nazw.

Sięgnęła po drewnianą szkatułkę. To w niej trzymali kawałki trawy. Zdjęła ze sznura prośby nocne. Napisane było na nich na przykład Du inisimmi esh olijian, Dla ochrony przed wilkami. Ta prośba była bardzo popularna w tym rejonie: w końcu nikt nie chciał, żeby drapieżniki zabiły któreś ze stad kościstego bydła. Dziewczyna jednak nie sądziła, aby wilki były takie złe.

Gdy uporała się ze zdjęciem wszystkiego z rzemienia, wyszukała prośby dzienne. Na dzisiaj przypadała zwyczajna kombinacja: prośby o suche drewno na opał, zdrowe zwierzęta i wszystko, co było im potrzebne do przeżycia. Dziewczyna powiesiła talizmany na rzemykach. Myślała, że założyła już wszystko, kiedy spostrzegła się, że nie ma jednej z próśb: sinas hanah. Pełnia bezpieczeństwa musiała się gdzieś zapodziać.

Przetrząsnęła szkatułkę i wszystkie półki, ale nie znalazła niczego. Zastanowiła się. Podczas jednego dnia chyba nic szczególnego nie może się wydarzyć, więc nie będzie tragedii, jeśli nie powiesi jednego talizmanu. Ruszyła w stronę drzwi. Przypomniała sobie jednak o jeszcze jednej rzeczy. Dotknęła sakiewki przypiętej do pasa.

Przez jej rękę przebiegł miły dreszcz: ten sam, który przechodził przez nią zawsze, kiedy chciała skorzystać z pomocy kości. Dostała je niedawno, jednak od tego czasu używała ich właściwie codziennie. Wyciągnęła je z woreczka. Równo ścięte, drewniane sześcianiki ozdobiono ornamentami, a pośrodku kompozycji splotów wypisano hasła. Zacisnęła dłoń na magicznych przedmiotach. Wibrowały: były gotowe do odczytania przyszłości. Wzięła głęboki wdech i rzuciła kośćmi. Tłumiąc podekscytowanie spojrzała na wylosowane hasła.

Teianaini. Tajemnica.

Anianiusis. Przyszłość.

Uniursay nonhanah. Ukryte niebezpieczeństwo.

Pytionis. Pytanie.

Zastanowiła się. Nigdy nie zdarzyło się jej wylosować równie złowróżbnych znaków. Włożyła kości do sakiewki i ruszyła do wyjścia. Uchyliła drzwi, nie otwierając ich jednak na oścież.

Chwała Królowi Północy, że to zrobiła, bo gdyby jej nie osłoniły, w głowie sterczałaby jej płonąca strzała.

***

Haari cieszył się z tego, że skończyła się droga prowadząca podziemnymi tunelami. Biegł truchtem po świeżym śniegu, wdychając mroźne, czyste powietrze. Chciał chociaż przez chwilę odpocząć od nieustannych chaotycznych myśli i ciężkiego brzemienia. Brzemienia, którego nie pozbędzie się aż do chwili, w której przemierzy prawie cały świat i stanie na froncie jako pionek, który zawalczy i zginie, zapisując się w historii jako bezimienny duch, który przyprowadził wybawienie z tej fatalnej sytuacji.

O ile wrogowie go nie uprzedzą.

Przyspieszył kroku. Co, jeśli trafią tam przed nim? Jeśli ona... zginie?

Zebrał się w sobie, zmuszając się do osiągnięcia jak największej prędkości. Musi działać. Po prostu musi. Travon nigdy by mu nie wybaczył, gdyby zawiódł. Nie, nie! On by sobie nie wybaczył.

Śnieg wbijał mu się w łapy, kiedy pędził na złamanie karku. Wyczuł coś strasznego. Coś, co było gorsze od całej hordy myśliwych.

Wpadł między wąski pas drzew. Przed nim leżało powalone drzewo. Oddał największy skok w swoim życiu. Wylądował ciężko na obolałych łapach. Obrócił się, spoglądając na pień drzewa. Powiódł wzrokiem dookoła pniaka. Coś tu było nie tak. Opuścił głowę i zaczął węszyć. Wyczuł znajomy zapach: wiele razy widział w swoim życiu heroldów na koniach, znał więc woń rumaków. Było w niej jednak coś innego: magia. Zapach był przesiąknięty złą energią, która prawie promieniowała, przyprawiając wilka o zawroty głowy.

Zatrzymał się, patrząc niezdecydowany to na kawałek lasu przed nim, to na kłodę i ślady. Potrząsnął głową: postanowił, że sprawdzi, o co w tym wszystkim chodzi. Złapał już wietrzejący trop. Musi wspiąć się powrotem na pień, żeby nie zgubić śladów. Odbiegł kawałek i skierował się z powrotem na drzewo. Wykonał rozbieg, skupiając się na tym, żeby wylądować na nim i nie zatrzeć śladów. Skoczył: balansując ciałem szedł po dębie. Przy bezlistnej koronie zatrzymał się i zeskoczył na dół. Ślady były tu o wiele bardziej wyraźne. Przyjrzał się im dokładniej. Wśród zadeptanych odcisków butów wyraźnie odznaczały się kopyta. Najprawdopodobniej jechał tędy ktoś, kto prowadził... trzydziestu mężczyzn! Haari poczuł niemiłe ukłucie. Ślady wyraźnie prowadziły do...

Zagroda.

Miejsce, gdzie żyje ta dziewczyna.

Ruszył przed siebie, mając niewielką nadzieję, że jednak się myli. Instynkt nakazał mu iść nisko przy ziemi. Czołgał się po lodowatym śniegu z mocno dudniącym sercem. Zagrożenie było wielkie, zarówno dla niego, jak i dziewczyny. Musi działać szybko, ale rozważnie. Miał wrażenie, że drzewa przepuszczają go, wytyczając szlak, jak gdyby chciały mu pomóc. Odrzucił tę myśl. Przecież drzewa nie potrafiłyby zrobić czegoś takiego, zwłaszcza, że nie mogły wiedzieć, jaką ma sprawę.

Dotarł do końca pasa lasu. I zobaczył coś przerażającego.

Las rósł na niewielkim wzgórzu. Tam, gdzie przechodził w płaską łąkę stał cały oddział mężczyzn. Stanęli, tworząc wielki okrąg swoimi własnymi ciałami zakutymi w czarne pancerze. Miecze skierowali do środka: w ostrych, lśniących klingach odbijały się promienie słońca. Haari w mig zrozumiał. Otoczyli dom, nie dając szansy na ucieczkę - zapory z ludzi nie dało się nijak przebić w pojedynkę. Przygotowali obławę. Urządzili sobie polowanie, tak, jakby dziewczyna nie była człowiekiem, tylko zwierzęciem. Szkodnikiem, którego trzeba usunąć, po prostu upierdliwym szczurem.

Jego wzrok przykuło coś innego: naciągali cięciwy z płonącymi strzałami. Obserwował w zdumieniu jak ognista salwa trafia w dom. Oprawcy najspokojniej w świecie schowali łuki i znów wyciągnęli przed siebie miecze. Teraz w klingach nie odbijał się tylko słoneczny blask. Dołączyła do niego pożoga.

W uszy wilka wwiercił się przerażony krzyk.

* * *

Przez dłuższą chwilę nie mogła zrozumieć, co się działo. Dlaczego ją otoczyli? O co chodziło? Strach ścisnął jej gardło. Czy tak właśnie miało zakończyć się jej życie? Zostanie przedziurawiona strzałami i znajdą ją z grymasem bólu na twarzy, pośrodku kałuży jej własnej krwi? Stała na schodach domu, szeroko otwartymi oczami patrząc na otaczającą ją grupę i myśląc, jakie ma szanse na ucieczkę. Może gdyby ktoś odwrócił ich uwagę, zdołałaby się wymknąć...

Jednak rozum bardzo szybko zgasił jej nadzieję. Mieszkała z rodzicami na odludziu, najbliższa zagroda znajdowała się pół dnia drogi stąd. To było uciążliwe, nawet w takiej błahej sprawie jak potrzeba jakiejś rady, ale dawali sobie jakoś radę. Teraz miała odczuć to jeszcze bardziej, bo ostatni raz w swoim czternastoletnim życiu. Rozpacz zaczęła ją pochłaniać. Nie miała szans, nic i nikt nie będzie w stanie zapobiec czarnej wizji. Strach chwycił ją w objęcia: miała wrażenie jakby stalowa dłoń zacisnęła się jej gardle. Zaczerpnęła gwałtownie powietrza, próbując się uspokoić: zupełnie jak wtedy, kiedy zanurzyła się na zbyt długi czas w rzece. Zacisnęła pięści. Musiała panować nad strachem, być opanowana i zimna jak lód. Zabawne, zaczynała myśleć jak mama...

I potem uderzyła ja kolejna myśl.

Rodzice.

Zostali w środku, bezbronni, pogrążeni w śnie i nieświadomości niebezpieczeństwa.

Podjęła decyzję. Jeśli ma zginąć, to zginie i nie ma na to żadnej rady. Ale nie może pozwolić na to, żeby coś stało się jej rodzicom. Zacisnęła rękę na stojącym obok kiju. Wygrzmoci im wszystkim skórę, nawet w pojedynkę, i to tak, że zabiorą ze sobą swoje wstrętne miecze i pognają gdzie pieprz rośnie!

Stanęła pewnie na nogach. Już ona im pokaże, co potrafi! Mimo wszystko, serce tłukło się w jej klatce piersiowej jak oszalałe, a gardło znów zacisnęło się do tego stopnia, że ciężko jej było oddychać.

Dostrzegła nagłą zmianę. Żołnierze schowali miecze. Zaniepokoiło ją to. Taki manewr nie wróżył nic dobrego. Oddział wyjął łuki: nałożyli strzały oblane jakąś dziwną substancją i wyjęli krzesiwa. Przytrzymali broń innym chwytem. Wszystko to robili w zastraszającym tempie.

Wtedy zrozumiała.

Nie mogła nic zrobić: pojedyncze iskry spadły na strzały, które momentalnie zajęły się ogniem. Najeźdźcy szybko, ze stoickim spokojem wypuścili pociski, które jak grad spadły na dom. Drewniany dom.

Dziewczyna krzyknęła z przerażeniem. Odskoczyła od płonącej budowli, wpatrując się w nią z niedowierzaniem.

Nawet nie zauważyła, kiedy do otaczających ją zbirów dołączył mężczyzna na koniu. Zsiadł z wierzchowca: był przywódcą tej bandy, bo zasalutowali mu, stojąc tak jak poprzednio i trzymając w dłoniach oręż. Dwóch z nich wystąpiło z szeregu. Podeszli do dziewczyny, szybko jak duchy, i podnieśli ją znienacka. Kopała, wyrywała się z całych sił, wykrzykując groźby w ich stronę. Nie wzruszyło ich to zupełnie, dalej ciągnęli ją w stronę tamtego ohydnego człowieka: za nic nie mogła się wyrwać z niedźwiedziego uścisku. Swąd dymu jeszcze bardziej ją rozwścieczał, bo tam w środku byli jej rodzice, odcięci od świata, bez możliwości wyrwania się z ognistej pułapki. Szarpnęła się jeszcze raz, wkładając w to całą siłę swojego wątłego ciała.

W końcu mężczyźni postawili ją na ziemi. Przywódca machnął ręką, na co tamci wycofali się. Jego twarz była pozbawiona emocji, poza jedną: niepohamowanym okrucieństwem. Na widok jej strachu wyszczerzył brudne zęby w szyderczym uśmiechu. Z łatwością wytrącił jej kij z ręki, który poleciał i wylądował parę metrów dalej. Nachylił się ku niej i powiedział:

- No, no. Co my tu mamy?

Dziewczyna przełknęła głośno ślinę. Usłyszał to. Przyglądał się jej przez chwilę, po czym ryknął rubasznym śmiechem.

- To chuchro ma nam zagrozić? To delikatne dziewczątko? Gdyby to nie był rozkaz z góry, pomyślałbym, że to jakaś kpina.

Najemnik nabrał powietrza w płuca. Rozejrzał się dookoła i machnął ręką w stronę płonącego domu.

- Tak, tak. Jak ja lubię zapach pożaru o poranku. A wiesz, co lubię jeszcze bardziej? Upojną woń strachu, którą cuchniesz na kilometr! - zaśmiał się głośno.

To była kropla, która przelała czarę goryczy. Dziewczyna z błyskawiczną szybkością rzuciła się po kij, przysunęła się o kilka kroków i zamachnęła się nim . Na twarzy mężczyzny odmalował się wyraz zaskoczenia, zanim osunął się na ziemię, ogłuszony mocnym ciosem w głowę. Dziewczynka odskoczyła i zaciskając dłonie na kiju, przyjęła postawę bojową.

A wszystko stało się bardzo szybko...

* * *

To, że dowódca leżał nieprzytomny na ziemi, wywołało zamęt w szeregach oprawców. Nikt nie spodziewał się takiego obrotu sprawy. Część żołnierzy stała głupawo w miejscu, nie za bardzo wiedząc, co mają robić. Ci bardziej przytomni odegnali zaskoczenie i ruszyli do ataku.

Dziewczyna kątem oka dostrzegła jakąś sylwetkę, biegnącą w jej stronę. Istota dobiegła do najbliższego mężczyzny i skokiem powaliła go na ziemię. Odbiegła i zaatakowała kolejnego mężczyznę. Poruszała się z wielką gracją, jakiej dziewczyna jeszcze nigdy nie widziała.

Oderwała wzrok od sprzymierzeńca i skupiła się na samoobronie. Zamachnęła się na najbliższego mężczyznę: dostał w brzuch. Skulił się z bólu. Dziewczyna kolejnym ciosem podcięła go. Zwalił się na ziemię z głuchym jękiem.

Z budynku stajni dobiegało głuche dudnienie. Drzwi zadrżały, drewno skrzypiało. Wreszcie po dłuższej chwili, wrota otworzyły się. Wypadł z nich koń. Zwierzę zatrzymało się w pierwszej chwili, skrajnie przerażone ogniem i hałasem, ale po kilkunastu z jakimś nieznanym błyskiem w oczach rzuciło się na oddział. Galopowało pomiędzy postaciami, taranując każdego, kto się znalazł na jego drodze. Jeden z mężczyzn stanął, próbując stawić opór: na niewiele się to zdało. Ogier stanął dęba, siekąc powietrze kopytami. Napastnik zdążył jedynie wrzasnąć, zanim spadł na niego grad ciosów.

Mimo niespodziewanego wsparcia, szanse malały. Do tych, którzy pierwsi rzucili się do walki, dołączyli ci, którzy dopiero teraz otrząsnęli się z zaskoczenia.

Tymczasem dom, którego konstrukcja była już nieźle zwęglona, zatrzeszczał i z jękiem zawalił się do środka. Z wnętrza dobiegł urywany krzyk.

- Mamo! Tato! - zawołała dziewczyna. Rzuciła się w stronę zgliszczy. Drogę zagrodziła jej postać, która pierwsza ruszyła jej na pomoc. To był wilk. Co do tego nie było żadnych wątpliwości. Spiczaste uszy, smukła sylwetka i potężne kły. Nad pyskiem zwierzęcia błyszczały niebieskie oczy.

Dziewczyna potrząsnęła głową. Musiała dotrzeć tam i pomóc rodzicom.

- Przepuść mnie! Muszę tam iść.

Wilk podszedł do niej o krok bliżej. W tle usłyszała krzyk jednego z oprawców i dzikie rżenie konia. Odwróciła wzrok: ogier szarżował na żołnierza oganiającego się mieczem. Dwóch innych rzuciło się za nim, jednak zostali powaleni paroma wierzgnięciami.

- Słuchaj mnie! - W jej głosie można było dostrzec zniecierpliwienie. - Przesuń się i daj mi tam pójść.

Zwierzę nie ruszyło się nawet o centymetr.

W tej chwili dało się słyszeć wywrzaskiwane przekleństwa. Jednemu z żołnierzy udało się wsiąść na konia, który teraz miotał się z wściekłością, próbując go zrzucić. Mężczyzna złapał się mocno grzywy. Wyrwał kępkę włosów, ale nie puszczał, jednocześnie kopiąc konia po bokach. Zwierzę zarzuciło głową i pogalopowało w stronę domu. Mężczyzna chciał to wykorzystać i zamachnął się mieczem w stronę dziewczyny. Chybił o centymetry od jej rąk, którymi, krzycząc głucho, zasłoniła głowę. Wierzchowiec zrobił niespodziewany zwrot, pocwałował przed siebie i zatrzymał się raptownie przed płonącym domem. Oprawca z wrzaskiem spadł przez jego szyję. Prosto w pogorzelisko.

Dziewczynka gapiła się na wrzeszczącego z bólu najemnika, dopóki nie usłyszała kolejnego krzyku. Mama. Chciała do niej biec, ale zorientowała się, że wilk nie zszedł jej z drogi.

- Wynoś mi się z drogi! Muszę... Och, po co ja w ogóle z tobą gadam - wściekła się dziewczyna. - Przecież jesteś tylko zwykłym wilkiem!

Wilk stanął na tylnych łapach, przednie oparł na jej ramionach, patrząc na nią błękitnymi oczami. Nachylił ku jej uchu głowę. Jego sierść była niesamowicie miękka i ciepła: było w niej coś kojącego, co przez chwilę pozwoliło jej zapomnieć o niebezpieczeństwie.

- Może wcale nie jestem takim zwykłym wilkiem? - dobiegł do niej jakiś głos.

Cofnęła się o dwa kroki. Wpatrywała się w niego przez chwilę z niedowierzaniem.

- To niemo... - wydyszała, ale jej wypowiedź została przerwana gwałtownym szarpnięciem za ramię.

Jeden z żołnierzy złapał ja w żelaznym uścisku. Na nic zdało się to, że szarpała się najmocniej, jak umiała: nie miał zamiaru jej puścić.

Wilk patrzył na to szczerząc groźnie kły. Zawarczał gardłowo i już miał rzucić się do skoku, kiedy coś przykuło jego uwagę. Nadstawił uszu i wsłuchiwał się, próbując wyłapać złowrogie dźwięki. Kiedy upewnił się, o co mu chodziło, jęknął.

- Mam nadzieję, że drzewom coś nie odbije. Ich poczucie sprawiedliwości, jest... cóż, trochę dziwne.

- Co masz na myśli, mówiąc... odbije? - spytała dziewczynka. Żołnierz spoglądał to na nią, to na wilka, aż w końcu otaksował ją wzrokiem. Ta dziewczyna gawędziła sobie z wilkiem, z tym obrzydliwym szkodnikiem, który przecież tylko warczał.

Widać szkodniki trzymają ze sobą, nawet, jeśli są z innych gatunków, pomyślał najemnik i spojrzał na dziewczynę. Na jej twarzy odmalowało się bezgłośne przerażenie. Odwrócił się i wrzasnął, puszczając jej ramię.

Wielkie, stuletnie drzewo załamało się i pień toczył się ze wzgórza. Prosto na nich.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top