Prolog

 Cisza. W zasadzie nic nie było słychać, poza lekkim skrzypieniem śniegu. Nagle w oddali coś trzasnęło, zahuczała sowa. Śnieg cisnął mu się do oczu. Usłyszał cichy świst, jakże doskonale mu znany,  rozdzierający aksamitną kurtynę milczenia. Odgłosy polowania, ciche, a równocześnie tak nieludzko głośne kroki ludzi, którzy próbują go zabić.

Rozejrzał się.

Zima, podczas której wszystko widać pomiędzy nagimi, pozbawionymi liści drzewami, zwłaszcza białosrebrne, cenne wilcze futro. Nie miał ochoty używać kłów i pazurów bez potrzeby. Przydadzą się kiedy indziej: jego misja była ważniejsza niż odpędzenie kilku barczystych myśliwych ze strzałami i łukami.

Zajaśniała pochodnia. Nawet pomimo świetnego wzroku nie dostrzegłby jej ze zbyt dużej odległości, a więc łowcy musieli być blisko.

Niedobrze.

– Tam jest! – ryknął ohydny, niski i chrapliwy głos. Topór świsnął w powietrzu, mijając jego głowę o centymetry. Nie utrafiwszy w cel, jakim był łeb wilka, przefrunął obok i głuchym jękiem wbił się w drzewo. Kora odskoczyła, jej kawałki rozprysły się w powietrzu jak krew.

Pisnął ze strachu, zupełnie jak mały szczeniak. Gwałtownie zawrócił i pognał przez krzaki. Kolce raniły skórę, rzepy sklejały futro, lecz nie zważał na to. Leśne poszycie wyciszało odgłosy jego potężnych susów, jednak to samo działo się z paskudnie bliskimi odgłosami kroków. Lawirował między krzakami łopianu, biegł coraz szybciej, gnany przerażeniem i złowieszczymi okrzykami. Nagle przypomniał sobie, gdzie jest. Gdyby posiadał dłonie zamiast łap, na pewno pacnąłby się we własną pustą, płaską głowę. Był na rozdrożu, tuż obok jednego z wlotów ukrytego tunelu. Do licha, dlaczego nie pomyślał o nim wcześniej?

Z ulgą wskoczył w zielony tunel. Czuł piekący ból mięśni, kiedy, dysząc jak koń po kilkukilometrowym biegu cwałem, sadził długie susy przez wilgotny, ciemny, cuchnący pleśnią korytarz. Zacisnął jednak zęby i pędził dalej. Posłańcy muszą być niewidzialni, bez względu na cenę, jaką trzeba za to zapłacić.

Został już tylko niewielki odcinek drogi do pokonania. Zaraz znajdzie się na posiedzeniu, jeszcze tylko krok, jeden, dwa, trzy...

Wypadł na niewielką polanę niczym kula z armaty. Pędził pomiędzy cieniami wilczych sylwetek, siedzących w kręgu, podzielonym na kilka części. Nastąpił na ogon któregoś ze starszych wilków, na co ten warknął z oburzeniem. Przebiegł go dreszcz, bo czuł na sobie lodowaty, surowy wzrok członków starszyzny.

Świetnie. Teraz znów nie pozwolą mi na udział w zebraniach. Fenomenalnie.

Potrząsnął głową i niezadowolony zwolnił do truchtu. Członkowie watahy przepychali się między sobą, chcąc zobaczyć i usłyszeć jak najwięcej informacji. Wszyscy czuli nad sobą jakiś dziwny cień, który przesłonił już i tak niełatwe życie. Jakiś szczeniak siedział, niecierpliwie machając końcówką ogona, który cały czas obijał łapy stojącego obok niego posłańca, i nie zwracając uwagi na upomnienia matki. Posłaniec próbował się jakoś przecisnąć pomiędzy matką a szczeniakiem, ale skutecznie tarasowali mu oni drogę.

– Przepraszam... mogę przejść? – Nikt nie zareagował na jego słowa. Przebierał łapami, czując rosnące zdenerwowane spowodowane palącymi wieściami i brakiem perspektyw na przedostanie się do wodza.

– Hej! – wrzasnął, ze złością pokazując białe kły.

Wszyscy spojrzeli na niego, aż się wzdrygnął. Matka niesfornego szczeniaka przygarnęła go do siebie, świdrując gońca wzrokiem. Skulił się w sobie, przytłoczony nagłą uwagą wszystkich. Okręcił się raz wokół swojej osi, nerwowo drapiąc ziemię pazurami. Z opresji wyratował go błysk złotych tęczówek. Z ulgą podbiegł do alfy, jednak coś kazało mu się zatrzymać w pół kroku. Zjeżył się i odwrócił głowę.

Momentalnie dostrzegł mężczyznę odzianego w purpurowe szaty, drapiącego się po podwójnym podbródku pokrytym kilkudniowym zarostem. Krótko ostrzyżone włosy wyglądały identycznie jak broda, a wielki, podobny do średniej wielkości kamienia nos był równie czerwony, co jego barwione, wymienne futro. Siedział, pusząc się niczym paw, wśród członków wilczej rady, tuż obok wodza! Był wyraźnie zły: obrzucał wszystkich naburmuszonym spojrzeniem, co spotykało się z pomrukami rzeszy wilków.

Posłaniec westchnął w duchu, bo teraz wzmógł jeszcze bardziej niezadowolenie wśród swoich towarzyszy. Wilk wzdrygnął się mimo woli i po chwili wahania, zmusił się do postawienia kolejnego kroku. Przyszło mu to z wielkim trudem: bardzo mocno odczuwał czyjeś niezadowolenie i czuł się dziwnie osaczony. Dopadł do podwyższenia, które stanowił z wielki głaz obrośnięty miękkim mchem. Podczas pełni wszyscy zbierali się dookoła niego, by szeptać lub wyć do duchów przodków, a mleczny blask księżyca oświetlał całą polanę, zaś jedynymi miejscami, do których nie docierał, były plamy cienia pod koronami drzew i załomy w warstwie mchu okalającego podest. Wódz watahy spojrzał na niego, przekrzywiając głowę. On chyba najlepiej słyszał jego wrzaski i goniec zaczął się zastanawiać, czy tak źle byłoby zapaść się w tym momencie pod ziemię.

– Mów. Tylko nie wrzeszcz mi do ucha, jak to zrobiłeś przed chwilą. – Posłaniec widział, że przywódca szorstkimi słowami chce ukryć swój niepokój, jednak czuł się tak, jakby bryła lodu spłynęła mu do żołądka.

– Verdon Iris pogrążone w wojnie! – wydyszał. – Najeźdźcy przybywają z zachodu.

– Z zachodu?! – Na pysku przywódcy odmalowało się przerażenie. Odwrócił łeb w tym kierunku i chwilę węszył. Po chwil opuścił głowę, ale jedno ucho skierował we wskazaną przez posłańca stronę. – A co z resztą? Gdzie żołnierze?

– Pojedynczy weterani zbiegli do Oazy Totemów. Nie ma nikogo nadającego się do walki. – Posłaniec omal się nie skrzywił: fala strachu zgromadzonych zalała go jak rwąca woda. Szczenięta pisnęły żałośnie, mocniej wtulając się w futra matek, a samce wydały okrzyki pełne furii, napinając mięśnie i obnażając zęby. Goniec spojrzał na wodza, po czym siląc się na rzeczowy ton, powiedział:

– Trzeba ostrzec pozostałe królestwa!

Władca zwrócił się do burkliwego człowieka po prawej. Był bardzo poważny.

– I co, najwyższy doradco, nadal sądzisz, że poradzicie sobie bez naszej pomocy? – Posłaniec z zaskoczeniem odnalazł w jego głosie ironię. Wódz patrzył na człowieka z nieodgadnionym wyrazem pyska, jednak jego oczy błyszczały cynizmem.

Tamten nadął się jeszcze bardziej, poprawiając poły płaszcza. Nie lubił się przyznawać do porażki, a już szczególnie przed kimś, kto wcześniej złożył propozycję, a on ją odrzucił. Założył na wielkie dłonie skórzane rękawice, starannie je poprawiając. Odchrząknął głośno i zastygł w bezruchu.

– Ostatecznie możecie pomóc – powiedział po długim milczeniu, nie patrząc na wilka.

– Jasne, o wielki namiestniku. – Niski, wibrujący głos zwierzęcia ociekał sarkazmem. – Najpierw wyganiasz nas, kiedy przychodzimy ci z pomocą, a teraz, kiedy zagrożenie stało się realne, wracasz tu z podkulonym ogonem?!

Wilki zawyły z aprobatą.

– Nie pozwalaj sobie na zbyt wiele, wilku! – warknął człowiek w purpurze. – Przypominam ci, że to wy korzystaliście z naszej pomocy, kiedy nękali was łowcy. Macie u nas...

Jeden z wilków zachichotał, kiedy głos Namiestnika stał się gardłowy. Odpowiedziały mu różne komentarze, które przerodziły się w jeden długi skowyt. Mężczyzna poczerwieniał na twarzy, a na czole wystąpiła nu żyła. Zacisnął pięć i szykował się do wymierzenia ciosu. Przywódca stanął na cztery łapy. Był spokojny, ale skupiony i gotowy do samoobrony.

– Jest nadzieja – wtrącił posłaniec, żeby odwrócić uwagę kłócących się od przedmiotu sporu.

– Co masz na myśli? – spytał przywódca.

– Potomków Lodowych Ludzi. Mają córeczkę o wielkiej mocy. Mocy, która może uratować nasze Królestwo.

Spojrzeli na niego obaj. Wilk kontynuował:

– Ale jeśli ma nam pomóc, musimy ją szybko odnaleźć, bo kiedy dowiedzą się o niej wrogowie, będą chcieli ją zabić. Ona będzie Gwiazdą, Natherra us Jaksar Kare, która poprowadzi nas wszystkich do wolności! – zakończył triumfalnie, ciesząc się, że już wyrzucił poselstwo z siebie.

Wiwaty w nierównych odstępach tworzyły przeraźliwą kakofonię, jednak wódz uciszył ich spojrzeniem. Wilki zamilkły, nasłuchując podejrzanych odgłosów. Posłańcowi zadrżały łapy, a oczy powiększyły się. Przecież zapomniał o polujących w lesie myśliwych! Już chciał to powiedzieć, ale w tym momencie przemówił wódz.

– Dobrze! Zatem ty, Najwyższy Namiestniku, pojedziesz teraz do Krainy Północy i zawiadomisz króla. Yandgraa, ty już nie zdołasz pomóc zachodowi, dlatego czym prędzej udasz się na wschód. Saturn podąży na południe. Koniec zebrania. Rozejść się! Posłańcy, naprzód! I niech Król Północy ma was w swojej opiece.

Wilki zawyły, po czym rozbiegły się na trzy strony świata. Goniec zdążył jeszcze wychwycić spojrzenie Yandgry, kiedy jednak odwrócił się w tę stronę, dostrzegł tylko ogon znikający pomiędzy drzewami. Westchnął i spojrzał w przeciwnym kierunku: człowiek w purpurze ociężale dosiadł wielkiego karego rumaka i pomknął przed siebie, jak żarzący się węgiel na tle bieli. Zebranie dobiegło końca, a członkowie stada pospiesznie ruszyli w stronę swoich legowisk. Na polanie został tylko posłaniec i wódz.

– A ty, Haari, chodź ze mną – powiedział przywódca, kiedy wszystko ucichło.

Haari wściekł się w duchu. Nienawidził swojego imienia: w języku wilków oznaczało bowiem tyle, co „Niedorajda".

Starszy wilk natychmiast to zauważył.

– Nie denerwuj się, jesteś moim najbardziej zaufanym poplecznikiem, dlatego czeka cię najpoważniejsze zadanie. Przyprowadź dziewczynę.

– Ja? – wybąkał Haari, podnosząc na niego oczy rozszerzone ze zdziwienia.

Przywódca pokiwał szeroką głową, złote oczy błysnęły jak dwie monety. Zeskoczył z głazu i podszedł w jego stronę. Masywne łapy zostawiały idealnie odciśnięte ślady.

– Nasz dom nie będzie już dłużej bezpieczny, dlatego zatrzymaj się u naszych druhów. Nie wracaj tu, Haari. – Przyglądał mu się przez chwilę ze smutkiem, którego nie zdołał ukryć. Przysiadł na śniegu, oplatając łapy ogonem. Przez chwilę wpatrywał się w niebo ponad ich głowami, usiane migoczącymi punktami gwiazd.

– A gdybyś nie zastał Braci, przyprowadź ją wprost na pole bitwy – dodał jeszcze, zwracając się w stronę Haariego.

– Nie! Nie zgadzam się na to! – zawołał z oburzeniem młodszy wilk. – Co z tobą? Nie mogę cię tu zostawić! Jesteś stary i nie biegasz już tak szybko jak kiedyś, złapią cię!

To zabolało, ale starszy wilk musiał przyznać mu rację. Już nie był tym samym przywódcą co kiedyś: łapy coraz częściej odmawiały mu posłuszeństwa, a węch zawodził. Nie mógł jednak trzymać Haariego przy sobie. To byłoby zbyt samolubne: jego obowiązkiem było przekazać pieczę nad stadem jednemu z wojowników, by poprowadził ich na inne tereny. Z daleka od zagrożenia.

– To rozkaz, Haari – warknął i chciał dorzucić coś jeszcze, ale nieszczęśliwa mina wychowanka skutecznie zamknęła mu pysk.

– Nie przejmuj się mną, synu. Każdy ma swój koniec, mój także nadejdzie.

Przytknął nos do czoła posłańca. Było ciepłe, pokryte miękką sierścią w odcieniu srebrnej kredy. Młodszy wilk przytulił łeb do jego policzka. Wódz pachniał świeżym śniegiem, wiatrem i lasem, czyli wszystkim, co dobrze znał. Domem, który teraz znów przyjdzie mu opuścić.

– Przyprowadź dziewczynę, Haari. Niech wreszcie wypełni się jej przeznaczenie.  

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top