23

Abel

Pięć godzin.

Tyle czasu przesiedziałem przed ekranem komputera znajdującego się w hotelu Fredericka. Obserwowałem uważnie nagrania zarejestrowane przez kamery. W miasteczku nie było umieszczonych wiele kamer, czego teraz żałowałem. Kiedy zakładałem Auctoritatem Populi, uznałem, że mieszkańcami zostaną osoby godne zaufania. Takie, które faktycznie chciałyby tu być i w których gestii nie leżało skrzywdzenie drugiego człowieka.

Zachowały się dwa nagrania, które trwały kilka minut. Analizowałem je jednak aż przez pięć godzin, gdyż desperacko starałem się przyjrzeć szczegółom widocznym na ekranie urządzenia. 

Nieustannie oglądałem fragment przedstawiający wpadnięcie napastników do restauracji, nad którą władzę sprawował Jadeon. Widziałem, jak chłopak pada na kolana i zakrywa głowę rękami, gdy w lokalu rozległy się strzały. Nagranie nie zawierało dźwięku, ale udało mi się policzyć, że napastnicy wystrzelili osiem kul, z czego wszystkie, oprócz tej ostatniej, były strzałami ostrzegawczymi. Dokładnie widziałem moment, w którym wyższy mężczyzna, od stóp do głów ubrany na czarno, spostrzega Lilith i oddaje strzał w jej głowę. Upewniwszy się, że kula jej dosięgnęła, mężczyzna odwrócił się na pięcie i uciekł z restauracji. 

Druga kamera, która zamontowana była na głównej ulicy miasteczka, ukazała dwóch zamaskowanych mężczyzn z bronią w ręku, którzy zacięcie uciekali jak najdalej od lokalu, w którym doszło do tragedii. W pewnej chwili, dokładnie po piętnastu sekundach od ucieczki, obraz z kamery nie pokazywał dłużej podejrzanych mężczyzn. Zniknęli. Rozpłynęli się w powietrzu, a ja musiałem ich odnaleźć. 

Odwróciłem się, gdy do pokoju z monitoringiem wszedł Claude. Mój cichy przyjaciel podszedł do mnie i padł na małą, niewygodną kanapę. Oparł ciężko głowę o rękę i westchnął jękliwie.

- Jak czuje się Tahoe?

- Śpi jak dziecko - odrzekł Claude, pocierając palcami czoło. 

Claude, jako jedyny z naszej ekipy, chodził spać najwcześniej. Dlatego siedzenie do trzeciej nad ranem i opiekowanie się Tahoe nie były dla niego łatwym zajęciem. Mówiłem mu wcześniej, żeby poszedł do jednego z pokoi trochę się przespać, ale Claude miał silne poczucie obowiązku. Za wszelką cenę chciał pokazać wszystkim, na którym mu zależało, że był silnym mężczyzną, który był w stanie zrobić wszystko. Kiedyś Claude tak bardzo chciał udowodnić nam, jaki to silny jest, co poskutkowało tym, że musiałem go hospitalizować przez dwa tygodnie. Ze zmęczenia upadł na głowę i uderzył nią o kafelki w kuchni. Dookoła niego widziałem mnóstwo krwi i w tamtej chwili bałem się, że go straciłem. Claude był młodszy ode mnie o kilka lat, a ja czasami, zamiast traktować go jak przyjaciela, widziałem w nim swojego syna.

Przynajmniej nim mogłem się opiekować. Nie byłem dobrym ojcem dla Oscara, skazując niewinnego chłopca na śmierć z rąk chorej psychicznie matki, lecz obiecałem sobie, że nigdy nie pozwolę skrzywdzić Claude'a, Phoenixa, Theo, Tahoe, a teraz także i Goldie.

- Możesz iść spać. Nie musisz się o nic martwić. 

- Szefie, nie mogę spać, kiedy w mieście grasują przestępcy.

Odwróciłem się od ekranu komputera. Podjechałem na obrotowym krześle do chłopaka. Claude schował twarz w dłoniach i ciężko oddychał. Potrzebował pobyć sam, z czego zdawałem sobie sprawę. Claude był introwertykiem z prawdziwego zdarzenia. Nie znosił ludzi. Bał się ich. Nie chciał być skazywany na ich ocenę, ale wiedział, że do mnie zawsze mógł przyjść, gdyż ja nigdy bym go nie ocenił. 

- Kocham cię, Claude. Wiesz o tym, prawda?

Uśmiechnął się lekko, a gdy podniósł głowę, dostrzegłem w jego oczach, jak bardzo był zmęczony.

- Zawsze mi to powtarzasz, Abel. 

- Bo to prawda.

Stanowczo położyłem dłoń na jego kolanie. Claude kiedyś otwarcie mi powiedział, że gdybym zmienił orientację, on był pierwszy w kolejce, aby być moim chłopakiem. Podkochiwał się we mnie od początków, ale nigdy nie wykorzystałem tej wiedzy przeciwko niemu. Doceniałem jego szczerość. Claude przeszedł piekło w domu rodzinnym, a w Extremum opus nikt nie miał prawa go krzywdzić. 

- Idź spać, Claude. Nie musisz się niczym przejmować. Odpocznij, dobrze?

Mój przyjaciel pokiwał głową. Wstał i posyłając mi zmęczony uśmiech, wyszedł z pomieszczenia, zostawiając mnie samego z moimi myślami.

Złożyłem dłonie w piramidkę, zastanawiając się głęboko nad tym, co tu się, kurwa, wydarzyło.

Auctoritatem Populi było projektem. Czymś, o czym marzyłem od lat dziecięcych. Czymś, co chciałem sprawdzić, gdyż nie miałem pewności co do jego powodzenia. Sądziłem, że nie uda mi się znaleźć ludzi chętnych do zamieszkania w tym miejscu, lecz wbrew obawom, wszystko się ułożyło. Stworzyłem miejsce, które kochałem całym sercem. Pomagałem tu potrzebującym pomocy ludziom. Zapewniałem im opiekę zdrowotną, jedzenie i byłem ich przyjacielem. 

Gdy nosiłem maskę Kostuchy, byłem królem. W każdej innej chwili - byłem równym im człowiekiem. 

Lilith nie żyła, ale nie miałem czasu na zamartwianie się nad nią. Musiałem działać. Czas był ważny. Dlatego gdy zrozumiałem, że nie dowiem się niczego więcej z nagrań, wyszedłem z pokoju i ruszyłem na górę.

Widziałem uchylone drzwi prowadzące do pokoju Phoenixa. Blondyn siedział w nogach łóżka i patrzył nieprzytomnym wzrokiem w podłogę. Siedział tam tylko w bokserkach. Zdawał się nie rozumieć, że wszedłem na jego terytorium. Uniósł głowę dopiero, gdy ujrzał moje stopy w zasięgu swojego wzroku.

- Musimy iść poszukać sprawców.

Zmarszczył brwi, patrząc na mnie niepewnie.

- Teraz? Abel, jest trzecia w nocy. Nikogo nie znajdziesz. 

- Muszę zabić. Czuję taką potrzebę. Jeśli nie zabiję w ciągu kilku następnych godzin, wybuchnę. Przecież wiesz, jak to się kończy za każdym razem. 

Phoenix przełknął ślinę. Nie musiałem mu tego powtarzać. On, jak nikt inny, wiedział, jaki demon ze mnie wychodził, gdy czułem żądzę krwi. Wiedziałem, że moja ofiara nie będzie przypadkowa, ale może nie będzie to morderca Lilith. Niemniej miałem pewne podejrzenie co do sprawy tragedii i chciałem się przekonać, czy wpadłem na dobry trop. Phoenix idealnie nadawał się na mojego towarzysza broni. Nikt, tak jak on, nie widział mnie w moich najgorszych momentach. 

- Wiesz, kto za tym stoi?

Uśmiechnąłem się do niego jak wampir do swojej ofiary.

- Mam przypuszczenia. Wiesz, że tobie ufam najbardziej. Z chęcią zostawiłbym ci pod opieką Goldie, ale muszę poprosić o pomoc Theo. Claude poszedł spać. Tahoe podobno również. Poproszę Fredericka, aby miał oko na Tahoe, a Theo wyślę do Goldie. My pójdziemy w miasto. Nie zapomnij maski, Phoenix.

Zobaczyłem krzywy uśmieszek na jego twarzy. Phoenix powstał jak feniks z popiołów. Byłem pewien, że jego rodzice nie nadali mu tego imienia przypadkowo. Gdy Phoenix mnie poznał, zmienił się nie do poznania. Pewnej nocy powiedział mi, że dzięki mnie się odrodził.

Wtedy zrozumiałem, że to, co robię, ma sens.

***

Snuliśmy się ulicami Auctoritatem Populi o wpół do czwartej nad ranem. Mieszkańcy znajdowali się w swoich domach. Oznajmiłem o północy za pomocą głośników zamontowanych na latarniach, żeby wszyscy zostali w domach do odwołania. Tym sposobem miałem zamiar odwiedzić każdego po kolei, aby ich przesłuchać. Początkowo planowałem odwiedzać domy po kolei, jednak gdy wpadłem na trop, ominąłem kilkanaście jednopiętrowych domków, aby znaleźć się przy tym, z numerem osiemnastym. 

Carlisle Laho. Dwudziesto-dziewięcio latek, który mieszkał u nas od dwóch lat. Miałem do niego względny szacunek. Carlisle naprawdę przykładał się do pracy na rzecz społeczności mojego mitycznego miasteczka. Był psychologiem. Skończył Harvard z najwyższą oceną. Mógł zapewnić sobie świetlaną przyszłość w Stanach na lądzie, ale wybrał mieszkanie tutaj.

Dlaczego?

Otóż Carlisle cierpiał na hafefobię. Nie mógł dotykać ludzi. Nosił na dłoniach skórzane rękawiczki. Kiedy spotykał się ze mną, odsuwał się ode mnie najdalej, jak tylko mógł. Mimo swojej przypadłości, pewnego dnia zobaczyłem go w zadziwiającej sytuacji, która kazała mi dwa razy zastanowić się nad tym, czy aby na pewno Carlisle mówił mi prawdę. 

Mężczyzna był zakochany w Lilith. Kiedy Tahoe wyjeżdżał z miasteczka i płynął łodzią na ląd, Carlisle nagle zjawiał się u boku Lilith. Ta dobra dziewczyna, która chciała wszystkich uszczęśliwić, nie była w stanie powiedzieć mężczyźnie, aby zostawił ją w spokoju. Carlisle był nachalny. Obserwowałem go w porcie, gdy kładł dłonie na biodrach Lilith. Nie miał wówczas na nich rękawiczek, czyli jego choroba niekoniecznie musiała być prawdziwa. Nie wierzyłem w to, że jakimś cudem Laho mógł dotykać tylko jej, nikogo innego.

Tak więc uznałem, że to on mógł zabić Lilith. Uznał, że skoro nie udało mu się jej w sobie rozkochać, zabije ją, nie pozwalając jej na związek z Tahoe. Carlisle miał genialny umysł i jeśli myślał, że go nie przejrzę, był w błędzie.

Każdy mieszkaniec miasteczka, zanim się tutaj wprowadzał, musiał podpisać dokument, który informował o tym, że mieszkaniec Auctoritatem Populi poddawał się mnie. W pewnym sensie było to zniewolenie. Mogłem rozporządzać życiem mieszkańca, nie licząc się z jego zdaniem. Byłem w końcu pieprzonym królem, dlaczego więc nie miałem korzystać ze swoich udogodnień? Carlisle więc liczył się z tym, że jeśli coś spieprzy, nie spotka się to z cichą aprobatą z mojej strony. Nigdy nie bałem się wyrazić na głos swojego zdania.

Cóż, przynajmniej od chwili, w której uciekłem z domu rodzinnego, pozbywając się moich największych oprawców, którzy, tak się złożyło, byli moimi rodzicami. 

- Jesteś pewien, że to robimy?

Phoenix. Ach, mój kochany głos rozsądku.

Chwyciłem do ręki zakrzywiony nóż, który trzymałem w kieszeni. Przez maskę, którą miałem na twarzy, Phoenix nie mógł zobaczyć mojego krzywego uśmieszku.

- Och, tak. Wprost nie mogę się doczekać, aby zabawić się z naszym kolegą.

Nie czekałem na pojawienie się w drzwiach domku Carlisle'a. Po prostu wykopałem drzwi i znalazłszy się w środku, zacząłem pogwizdywać. Rozglądałem się wokół, chłonąc wzrokiem każdy szczegół wnętrza domu. Carlisle urządził tu sobie całkiem przytulną miejscówkę. Szkoda, że nie będzie miał dłużej możliwości się nią cieszyć. 

- Masz gości, Laho! Chodź do nas!

Nigdy nie lubiłem mówić do ludzi po nazwisku, uważając to za co najmniej niegrzeczne, lecz Carlisle nie zasługiwał na szacunek. Nie, jeśli naprawdę był winien śmierci bezbronnej Lilith. 

Wpadłem do jego sypialni. Zastałem Carlisle'a z bronią w ręku. Uniosłem brwi, lecz on nie mógł zobaczyć tego przez moją maskę Kostuchy.

Teraz już byłem pewien, że ten koleś maczał palce w śmierci Lilith. Może nie był za nią bezpośrednio odpowiedzialny, niemniej na pewno miał z tą sprawą coś wspólnego. Carlisle nie miał bowiem pozwolenia na posiadanie broni na terytorium Auctoritatem Populi. Nikt nie miał na to pozwolenia. Nikt, oprócz mojej rodziny. 

Strzeliłem Carlisle'owi w nogę. Mężczyzna krzyknął i padł na kolana. Jeśli myślał, że przestraszy mnie jego spluwa, był w błędzie. Może sądził, że wystraszę się go i nie wyceluję. Cóż za naiwny był z niego człowiek.

- Och, Carlisle - wyśpiewałem melodyjnie, podchodząc do niego. Ukucnąwszy przy mężczyźnie, chwyciłem go brutalnie za włosy i odciągnąłem mu głowę w tył. Uderzając o podłogę całym swoim ciałem, musiał zrobić sobie krzywdę, gdyż jego nos był złamany, a z dziurek wypływała krew. Biedaczyna. Nie pożyje długo.

- Phoenix, skuj, proszę, naszego delikwenta. Zabierzemy go na tortury. Wyśpiewa nam wszyściutko, co wie o śmierci Lilith. 

- Kurwa mać, zostaw mnie, jebany pedale!

Zaśmiałem się na słowa Carlisle'a. Dobry Boże, jaka to była komedia! Dawno się tak nie uśmiałem!

Gdyby Carlisle był niewinny, nie wyciągnąłby spluwy, gdy nas usłyszał. Miał coś za uszami. Może myślał, że zwinie się szybko z miejsca zdarzenia i wejdzie spokojnie do domu, gdzie nikt go nie znajdzie, ale, kurwa mać, jak on się mylił. Nie byłem głupi. Może nie miałem dyplomu z Harvardu ani nie skończyłem studiów, ale to nie oznaczało, że byłem debilem i nie znałem życia. Czasami bowiem ci, którzy postrzegani byli przez społeczeństwo jako ludzkie śmiecie, mieli najwięcej do powiedzenia, choć robili to tylko w odpowiednich chwilach, aby nie wyjść na chamów. 

Phoenix z łatwością skuł nadgarstki Carlisle'a za jego plecami. Gwiżdżąc radośnie pod nosem, mój przyjaciel przerzucił sobie ciało mężczyzny przez ramię. Dał mu klapsa w tyłek. Zaśmiałem się. Nawet w tak poważnej chwili Phoenix zdawał doskonale się bawić. Wybrałem sobie idealnego partnera do sesji tortur. Nie mogłem się doczekać, aby poznęcać się trochę nad tym dupkiem z Harvardu, który myślał, że jeśli kobieta go nie pokocha, daje mu to prawo do zabicia jej.

- Co powiesz, skurwielu? - spytałem, chwytając w dłonie jego przerażoną twarz. Blondyn zacisnął gniewnie wargi i spojrzał na mnie spod byka. Nic nie mówił. Może jednak go nie doceniałem. Wiedział, że jeśli powie coś, co mi się nie spodoba, jego tortury będą długie i bolesne. 

Bardzo, bardzo bolesne. 

- Wiesz, co cię czeka, panie profesorku z Harvardu? Masz pojęcie, co dla ciebie przygotowałem?

Poklepałem go z czułością po policzku. 

- Nie musisz odpowiadać. Twój język i tak niebawem nie będzie ci już potrzebny.

Phoenix wyniósł tego chuja z jego domu. Podążałem za nimi, pozwalając Phoenixowi wieść prym. Doskonale zdawałem sobie sprawę z tego, jak mój przyjaciel lubił znęcać się nad ludźmi. Obiecałem Tahoe, że to on zabije mordercę Lilith, lecz po pierwsze nie wiedziałem, czy to Carlisle ją zabił, a po drugie, przecież mogliśmy go sobie trochę poobijać, prawda?



Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top