rozdział xxii; sny i wspomnienia
Wracam do pokoju już w towarzystwie Theodore'a. W połowie schodów trochę się chwieję, a im dalej idę, tym bardziej tylko kręci mi się w głowie. Jest mi również na tyle niedobrze, że zaczynam dziękować bogom za ustawienie łazienki idealnie prostopadle do mojego pokoju. Rzucam się plecami na materac, a Theodore łaskawie po cichu zamyka za mną drzwi i przysiada na parapecie blisko mnie. Przez chwilę czuję na sobie tylko jego wzrok. Nie mam ochoty z nim rozmawiać, ale czuję, że jeśli do nikogo się nie odezwę w ciągu najbliższych dwóch minut, to zaraz eksploduję od tej uporczywej ciszy.
Przez chwilę rozważam Violet. Powinienem z nią pogadać. Nie tylko z samej chęci, ale i z poczucia obowiązku wobec przyjaciółki, którą sprawnie juz wystarczająco długo zbywałem. Ale Violet by nie zrozumiała. Ona jak zwykle obróciłaby wszystko w żart i tak jak z reguły nie mam nic przeciwko temu, tak teraz to ostatnia rzecz, jakiej potrzebuję.
Potem myślę o Mayi. Maya zna się na duchach i wydaje się osobą na tyle empatyczną, bym mógł się jej wyżalić, ale chyba nie jesteśmy jeszcze na tyle blisko, bym miał gwarancję, że mnie nie wyśmieje. Poza tym nawet jeśli ja poczułbym się lepiej, to nie mam pewności, czy ona czułaby się w stu procentach komfortowo z wysłuchiwaniem o moich dziwnych problemach.
No i jest Heather. Nie wiem, czy na pewno nie jest na mnie dalej choć odrobinę obrażona, więc wolę nie ryzykować. Z tym że od kiedy tylko wizja rozmowy z nią wpadła do mojej głowie, nie jestem w stanie jej stamtąd wyrzucić i wciskam sobie, że jej głos to jedyne, co mam teraz ochotę usłyszeć.
— Dlaczego kura przeszła przez drogę?
— Nie teraz, Theo — warczę. Zerkam na niego i jego sztucznie zbolałą minę smutnego szczeniaczka i tylko biorę głęboki wdech. — Ale doceniam twoje próby rozbawienia mnie. Idź wykorzystaj swój zbiór żartów na kimś innym. Albo raczej jednego żartu, nie zdajesz się mieć ich więcej.
— Cóż… nie. Pyra mi nie odpowiada, gdy ją pytam.
— Jaka znowu..? A, ta twoja martwa Frytka. Już pamiętam.
— Pyra — poprawia mnie spokojnie Theo.
— Ziemniak.
— Sam jesteś ziemniak.
— Odzywki na najwyższym poziomie, jak widzę. Bardzo dojrzałe. Przegenialne — ironizuę. Theo pokazuje mi w zamian język, na co ja odpowiadam mu tym samym.
Idealnie w momencie, gdy przewracam się na bok, tyłem do ściany, a więc i Theodore'a, on znika z parapetu i pojawia się tuż przede mną. Jest na tyle łaskawy, by ułożyć się tak, że jego twarz znajduje się na poziomie mojej (jestem pewien, że gdybyśmy obaj normalnie obok siebie stanęli, przerastałby mnie o głowę, dlatego cieszę się, że przez większość czasu lata). Gdyby był żywy, teraz pewnie czułbym jego oddech na swojej skórze. Bardziej jednak wytrąca mnie z równowagi to, że przestał mrugać z przyzwyczajenia i jego oczy są bez przerwy szeroko otwarte. Przerażające.
— Wiesz co? — odzywa się cicho.
— Tak. Teraz się zamknij.
— Wcale nie wiesz.
— Więc mnie oświeć.
Podkładam rękę pod głowę, by było mi wygodniej. Theo odchrząka. Wygląda na zmieszanego. Ale to nie jego matka okazała się właśnie pół-martwa. Chciałem nie zastanawiać się nad tym więcej, niż to potrzebne, ale to jedyne, co teraz zaprząta mi myśli. Teoretycznie to nic zmienia. Teoretycznie.
— Miałem siostrę.
Nie potrafię stwierdzić, czy to ekscytacja, czy żal w jego głosie.
— Skąd wiesz? — pytam. Niespecjalnie z ciekawości, a raczej z faktu, że jeśli podtrzymam rozmowę na ten temat, to przestanę bezsensownie myśleć o jednym.
— Chyba stopniowo wracają mi wspomnienia.
— W takim razie nawet nie muszę ci już pomagać, bo wystarczy tylko poczekać, aż sam sobie wszystko przypomnisz o okolicznościach swojej śmierci.
— Wcale nie — burczy Theodore. — Mamy jeszcze pakt. A skoro już jesteśmy w temacie, to przypominam, że jutro idziesz do Heather. Jak się z tym czujesz?
— Źle. Nie chce mi się. I to już nie tylko tego. Ogólnie mi się nie chce. Nic — Przewracam się znowu na plecy i zamykam oczy. Kiedy lekko uchylam je chwilę później, Theo znów siedzi na parapecie w siadzie przypominającym pozycję embrionalną. Wygląda jak małe, przestraszone dziecko, które zgubiło się w supermarkecie i nawet nie wie, gdzie się z tym zgłosić. Jakoś padło na mnie.
— Dlaczego kura przeszła przez drogę? — pyta Theo z lekkim uśmiechem i opiera policzek na kolanie.
Śmieję się z już samego pytania. Nie jest to do końca wesoły śmiech, jest w tym nutka goryczy. Nawet więcej niż sama nutka. Ale wystarcza mi sama obecność kogoś, komu zależy na rozweseleniu mnie. Znowu myślę o tym, jak bardzo brakuje mi tu Violet i jak podle czuję się z tym, że nie mogę jej się z niczego zwierzyć.
— Nie pamiętam jej twarzy — ponawia temat Theo. Teraz jest wyraźnie przejęty, ale w dobrym sensie. Dalej się uśmiecha. — Ale na pewno miała krótkie rude włosy…
— Kto by się spodziewał — wcinam się, na co Theo tylko posyła mi karcące spojrzenie i kontynuuje.
— Nie wiem teraz nawet, jak ma na imię. Ale chciałbym wiedzieć. I ogólnie się z nią zobaczyć i dowiedzieć, jak sobie radzi.
Dopiero po długiej chwili gapienia się w sufit pojmuję, do czego pije Theodore. Podpieram się na przedramionach, by lepiej widzieć jego rozmarzone spojrzenie. Boję się je zniszczyć. Szybko zganiam się za takie myślenie, bo przecież on i tak jest teraz pod moimi rozkazami i prędzej czy później zniknie, a ja nie powinienem się przywiązywać. Nie, żebym teraz się przywiązał. To relacja wciąż opiera się tylko i wyłącznie na naszym pakcie.
— Wydaje mi się, że minęło zbyt krótko od twojej śmierci, bym mógł teraz wparować do twojego domu i wypytywać o ciebie twoją rodzinę.
— Zrobiłeś tak z Heather, więc co za problem?
— Heather była tylko twoją dziewczyną.
— Tylko? — Theodore unosi brew. Temperatura w pomieszczeniu opada wraz z kącikami jego ust. Przełykam nerwowo ślinę i próbuję uśmiechnąć się uspokojająco, ale wychodzi wyjątkowo niemrawo.
— Nie sądzę, by Heather mogła być do ciebie bardziej przywiązana emocjonalnie niż twoi krewni.
Theodore nie wygląda na przekonanego, ale odpuszcza. Przymyka na chwilę oczy, bierze głęboki wdech. Po jego skórze przemykają nowe strużki wody, włosy wydają się bardziej wilgotne niż zwykle. Tak samo jego skóra poszarzała nieco bardziej, pod powiekami wystąpiły fioletowawe cienie. Dotąd nawet nie przyglądałem mu się na tyle, by dostrzec, jak bardzo upodabnia się do topielca. Do jego materialnego ciała, które złożyli w trumnie i które teraz leży gdzieś dwa metry pod ziemią. Mam nadzieję, że jego obecną forma nie zacznie się również wkrótce rozkładać, jakby dalej była pod wodą.
— Może właśnie była — mówi cicho. Przygląda się ścianom, swoim rękom, materacowi pode mną. Wyraźnie nie chce nawiązać kontaktu wzrokowego. — Odzyskuję część wspomnień. Ale wciąż nie te, których potrzebowałbym najbardziej.
Przysuwam się do niego pod okno i siadam po turecku, z rękami wspartymi na kolanach. Postanawiam podjąć bezpieczny temat, przy którym trudniej byłoby mi palnąć coś głupiego.
— Co pamiętasz?
Theo zerka na mnie, jakby dopiero się obudził i zorientował, że tu jestem. Jakby wcale wcześniej mnie tu jeszcze nie widział. Przeciera przekrwione oczy jak dziecko po leżakowaniu w przedszkolu.
— Naprawdę cię to interesuje?
— Inaczej bym nie pytał. Opowiadaj — ponaglam. Chcę szturchnąć go w nogę, ale moja ręka spotyka się tylko i wyłącznie z powietrzem.
— Na jakimś festynie z okazji zakończenia roku okazało się, że jestem tak słaby w trafianiu obręczami na szyjki butelek, że to Judy musiała wygrywać pluszowego misia dla mojej dziewczyny. A potem dla mnie. Z jakiegoś powodu tylko jej to wychodziło. Jak ja rzucałem, to te obręcze bez przerwy trafiały w ścianę — Theo marszczy brwi, a potem jeszcze bardziej, gdy ja mimo woli zaczynam się śmiać. Mój śmiech przeradza się w kaszel. Chyba znowu złapałem przeziębienie.
— Pomóc ci zasnąć? — pyta znienacka Theo. — Szybciej ci zleci czekanie na randkę.
— Brzmisz, jakbyś niecierpliwił się bardziej ode mnie. Niech ci będzie. Możesz mi dalej opowiadać do snu, jeśli chcesz.
Kładę się na boku i owijam poduszkę rękami, mimo że dopiero zbliża się pora wspólnej kolacji. Nikt mnie nie zabije, jeśli raz ją ominę.
Wychodzi na to, że Theodore jest w stanie wpływać na moje sny, bo gdy tylko zamykam oczy, widzę nieznany mi plac zabaw. Siedzą tu jakieś dzieciaki, o wiele za duże, by bawić się jeszcze w takim miejscu. Ale oni się nie bawią. Siedzą tylko na trawie, na ławkach, jedna dziewczyna wisi głową w dół na drabinkach i pali papierosa. Kolejna robi przede mną gwiazdę. Jakiś chłopak jej klaszcze. Heather prostuje się i z wdziękiem kłania się po swoim wyczynie. Nie mam żadnych wątpliwości, że to ona, nawet jeśli jej włosy są czarne i dużo krótsze, niż ma teraz. Chłopak, który jej klaszcze, to Theo. Jego włosy są z kolei zdecydowanie dłuższe i potargane, jakby nawet nie wysilił się przed wyjściem, by użyć szczotki. Siedzi po turecku i je chrupki serowe. Uśmiecha się szeroko, zresztą wszyscy tutaj są w tak samo wesołym nastroju.
— Poszłabym na lody — krzyczy do reszty dziewczyna z drabinek. Po platynowych włosach i okularach z neonowo różowymi szkiełkami rozpoznaję w niej Judy Calavan. Tę samą, która tak obsesyjnie powtarzała mi, że to wszystko było winą Brooksa. — Holt, chodź ze mną po lody.
— Nie mam ochoty — mówi cicho Heather i przestępuje z nogi na nogę. Widzę, że się spięła. Bawi się nieśmiało rąbkiem czarnej koszulki z jakimś czerwonym logiem, którego nie rozpoznaję. Pewnie to jakiś kolejny rockowy zespół.
— Niech ci będzie — mruczy skwaszona i zgrabnie zeskakuje z drabinek. Ubrana jest w biały top, błękitne spodenki i wysokie różowo-niebieskie, sznurowane buty. I znowu ma tę samą turkusową szminkę. Podchodzi do siedzących na trawie chłopców i ciągnie za bluzę bejsbolówkę tego, który właśnie rzuca chrupką w Theo. — Chodź, Brooks. Ty masz pieniądze, tak?
— Nie będę za ciebie płacić, idiotko. Od tego masz chłopaka — odpyskowuje jej Brooks. Jest czarnoskóry, boki głowy ma wygolone, a górną część włosów zebraną w małą kitkę. W dolnej wardze ma kolczyk. Wygląda jak ktoś, kogo poważnie bałbym się na szkolnym korytarzu.
Judy zerka wymownie na siedzącego spokojnie na oparciu ławki Waylon. Ten tylko wzrusza ramionami i teatralnie odwraca wzrok. Judy tylko wzdycha, najwidoczniej rozdrażniona, i ciągnie mocniej Brooksa, który w końcu niechętnie się podnosi i wychodzi za nią z placu zabaw.
Jego miejsce wkrótce zajmuje Heather. Siada powoli i w taki sposób, jakby nie planowała za bardzo się rozsiadać i rozważała możliwość szybkiej ucieczki. Wygładza delikatnie koszulkę, spod której wystają czarne krótkie spodenki. Uśmiecha się kącikiem ust do Theo, który z kolei jak zwykle szczerzy się jak wariat.
— Twoi koledzy są trochę głośni — mówi w końcu. Sięga w stronę paczki chrupek pomiędzy nimi, ale zatrzymuje rękę w połowie drogi i zerka na Theo. — Mogę jedną?
— Bierz, ile chcesz — Nie dziwię się, że Heather tak się stresuje, bo w tym wspomnieniu Theo też praktycznie krzyczy, zamiast normalnie mówić. Dziwnie go takiego słuchać, gdy na co dzień odzywa się cicho i nieśmiało. Trochę jak jego dziewczyna tutaj. — Boisz się ich?
— Może odrobinę. Poza tym nie mamy żadnych tematów do rozmów. Wszystkie moje koleżanki z szkoły poznałam na kółku literackim. Co do nich nie jestem pewna, czy w ogóle potrafią czytać. Może oprócz Waylona. On wydaje się rozgarnięty jako jedyny.
— Skoro według ciebie jako jedyny nie jest tutaj idiotą, to idź rozmawiaj z nim.
Theodore wyciąga się na trawie w stronę słońca i zamyka oczy. Heather tylko patrzy na niego z czymś na kształt strachu i konsternacji. To oczywiste, że rudzielec teraz tylko głupio żartował, ale nawet dla mnie zabrzmiało to jak wyrzuty w jej stronę. I to całkowicie bezpodstawne.
Przez chwilę dziewczyna tylko patrzy zestresowana na Theo, który najwyraźniej nic sobie z tego nie robi. Podchodzi do nich jakiś obcy chłopak, który do tej pory siedział obok Waylona. Ma miedziane włosy, bardziej brązowe niż rude, i taką samą czerwoną bejsbolówkę co Brooks. Kuca obok Heather z puszką jakiegoś napoju energetycznego i kradnie kilka chrupek z paczki.
— Skoro twój chłopak ma cię w dupie, ja się chętnie tobą zajmę, złotko — Mruga do niej, a mi robi się najwidoczniej tak samo niedobrze co samej odbiorczyni tego komunikatu. Theo dopiero uchyla leniwie powieki.
— Kit, odczep się — mówi rozbawiony. To nie jest żadna nagana. Chłopak traktuje to najwyraźniej jako zwykłe zaczepki. Obaj śmieją się, podczas gdy Heather kuli się w sobie. Mam ochotę kopnąć ich obu, ale to tylko sen, który ja obserwuję gdzieś z daleka.
Judy wraca rozweselona z swoim lodem na patyku, Brooks za to popija ten sam napój co Kit i trzyma przy sobie jeszcze jedną puszkę, którą wręcza skrępowanej Heather. Ona dziękuje mu grzecznie, a Theo pyta z wyrzutem, czemu on nic nie dostał. Brunetka oferuje, że odda mu swoją, ale on tylko kręci głową, jakby zrobiła coś głupiego. Nie słyszę już ich rozmów, widzę tylko, że wszyscy śmieją się nad czymś. Scena rozmywa się powoli. Ostatnią wyraźną postacią, jaką widzę, jest oczywiście Heather. Uśmiecha się lekko, ale widać wyraźnie, że nie czuje się tu komfortowo. Odpływam w stronę własnych snów z jej obrazem w głowie.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top