rozdział xxi; czemu nie mogę być pół-zombie?

Francis wygląda teraz na jeszcze bardziej przestraszonego. Mieli niespokojnie w palcach kawałek materiału swoich krótkich spodenek i wodzi rozbieganym wzrokiem prawie czarnych tęczówek po popękanych ścianach.

— Zawarliśmy pakt. Zagroził mi, że jeśli ujawnimy się któremukolwiek z żywych domowników, to wyda Irene Arthfaelowi na służbę. Proszę, nie rób nic pochopnego. Nie mogę stracić siostry — Francis jest na skraju płaczu, a może tylko udaje dla efektu. Przez chwilę nawet robi mi się go żal i nie podoba mi się to uczucie ani trochę. Theodore wbija we mnie naglące spojrzenie. Widzę, że on już tylko utwierdził się w swojej decyzji, którą podjął wcześniej.

— Przepraszam, dzieciaku, ale muszę coś zrobić. Postaram się nie wpakować cię w kłopoty. Póki co bardziej obchodzi mnie moja sytuacja, aniżeli jakiegoś martwego szczyla, któremu i tak większa krzywda się nie wydarzy.

Najgorsze jest to, że sam zdaję sobie sprawę, jak źle ująłem to w słowa, ale dopiero po wypowiedzeniu ich na głos. A w prawdziwym życiu nie ma najbardziej potrzebnej opcji "cofnij".

Nawet Theodore wygląda, jakby chciał mi przywalić, ale się powstrzymuje.

— Jak możesz tak mówić! — krzyczy Francis. Podłoga zaczyna drgać, wraz z nią całe moje ciało. Na jego twarzy maluje się desperacja. Zaciska mocno piąstki i tupie nogą w panele. To przez to tak drży. Nie spodziewałem się, że taki mały duch będzie miał tyle mocy. Ale wnioskując po jego ubraniach, gdyby nie jego śmierć, to teraz byłby starszy ode mnie. Może nawet od mojego ojca.

— Wybacz. Nie to miałem na myśli, po prostu…

— Ale właśnie miałeś — ocenia chłodno Theodore.

— Cholera, stary, po której stronie ty niby teraz jesteś?

— Po tej rozsądniejszej. Bynajmniej nie twojej.

— A co ci do tego?

— Po pierwsze, nie chcę, by znowu przez twoją głupotę cierpieli inni. Po drugie, nie chcę, by tobie samemu coś się stało.

— Najgorsze, co mogłoby mi się stać, to szlaban od ojca za grzebanie w jego rzeczach. I kiedy niby ktoś jeszcze cierpiał przeze mnie? — Absolutnie niezamierzenie podnoszę głos, by był równie głośno, co ten Theodore'a. Nie myślę nawet o tym, że ktoś z dołu mógłby nas tu usłyszeć.

Francis tylko stoi cicho z boku, znowu mieląc w rękach koszulę, jakby nagle bał się odezwać.

— Układ z Arthfaelem.

— Jeszcze nikogo nie skrzywdził!

— Jeszcze, Emory. Jeszcze.

— Nie mamy nawet żadnej cholernej pewności, że w końcu i tak coś zrobi. Zawsze może oberwać się tylko i wyłącznie mnie i wszyscy będą szczęśliwi.

— Oprócz ciebie — Theodore mówi to wyjątkowo cicho. Patrzy na mnie spod przymrużonych powiek. Jego szafirowe oczy skrzą się bardziej niż zwykle. Orientuję się, jak bardzo temperatura do tej pory spadła, gdy na powrót w pokoju robi się ciepło właśnie w tym momencie.

— I tak ciebie już wtedy nie będzie. Pozbędę się ciebie przed wakacjami i nowy rok szkolny zacznę, udając, że te wakacje nigdy tak naprawdę nie miały miejsca — syczę. Theodore w końcu opuszcza spięte ramiona i wzdycha, wydaje mi się, że z ulgą, ale równie dobrze to może być zmęczenie. Odczekuję pół minuty, ale on już więcej się nie odzywa. Dopiero odchrząkuję i kontynuuję swoją rozmowę z Francisem, którego obecność na dobrą chwilę wyparłem z pamięci.  — Mogę cię zapewnić, że twojej siostrze włos z głowy nie spadnie. Nie zrobię nic pochopnego…

— Jakbyś już nie robił — prycha Francis i kręci głową z niedowierzaniem. Zaciskam pięści, powoli gotując się w środku. Nawet jeśli to był mój głupi pomysł z tym włamaniem, to wciąż żaden powód, by mnie tak gnębić z tego powodu, do cholery jasnej! — Posłuchaj, ja już i tak poważnie ryzykuję, mówiąc ci cokolwiek. Powinieneś być wdzięczny chociażby za to. I w ramach tej wdzięczności mógłbyś w końcu odpuścić. Gdyby twoje działania miały skutkować konsekwencjami tylko wobec ciebie, to nawet bym palcem nie kiwnął, by cię powstrzymać. Chyba rozumiesz.

Mały gówniarz mówi do rzeczy, zwięźle i nie owija bez sensu w bawełnę. Zaskakujące. Czuję się jak dumny starszy brat, którym nie jestem.

— Uwierz mi, ja ciebie również z chęcią bym się pozbył… — rzucam, równie zniechęconym tonem co Francis. I wtedy coś świta mi w głowie. Pomysł genialny, acz absolutnie głupi - co z kolei oznacza, że stuprocentowo w moim stylu. — Czego najbardziej byś chciał, szczylu?

— Chciałbym, żebyś nie nazywał mnie szczylem — burczy obrażony i zakłada ręce na klatce piersiowej. Nawet mnie to nie zraża.

— Em, domyślam się już, w którym kierunku to zmierza i nie sądzę, by to był dobry pomysł — wtrąca się nieśmiało Theo, unosząc do góry palec, jakby chciał poprosić w ten sposób grzecznie o dojście do głosu.

— Posłuchaj, a gdybyśmy tak odesłali cię na drugą stronę, zanim zabralibyśmy się za realizację mojego niecnego planu inwigilacji ojca?

— Jaką drugą stronę? — Francis unosi brew podejrzliwie. Chyba myśli, że znowu próbuję wcisnąć mu jakąś głupotę. Nie myli się zbytnio.

— Tę, gdzie powinno się trafić po śmierci. Ciebie i twojej siostry tam nie ma, bo najwidoczniej umarliście, nie wykonawszy wcześniej czegoś ważnego i nie możecie teraz zaznać spokoju.

— Zaznam spokoju, gdy się zamkniesz.

— Wiesz co, strasznie wyszczekany z ciebie dzieciak. Może teraz powinienem nazywać cię przez to pieskiem? Albo jeszcze lepiej, kundlem. Wyglądasz nawet trochę na takiego małego, wkurzonego chihuahuę.

Francis się gotuje - i kiedy to mówię, naprawdę mam to na myśli. Uderza mnie w twarz powiew gorąca, powietrze zdaje się skwierczeć. A mnie bawi to tak bardzo, że ledwo powstrzymuję się od wybuchnięcia śmiechem. Robię to tylko dlatego, żeby nie pogorszyć swojej sytuacji.

— No dobrze, już dobrze, wszyscy spokój — odzywa się trochę głośniej Theo. Brzmi jak przedszkolanka, próbująca uspokoić dwójkę maluchów, które wdały się w wielce poważną kłótnię o pluszowego misia. Z tym że teraz tylko jedna z stron wygląda na faktycznie wkurzoną. — Czy możemy na spokojnie wrócić do rozmowy? Przed dalszymi obradami chciałbym tylko zwrócić uwagę na fakt, że naszym priorytetem tutaj jest odesłanie mnie, a nie jakiejś dwójki dzieci z strychu.

— A ty co, zazdrosny? — prycham, rozbawiony jak nigdy dotąd. Theo tylko mruczy coś niezrozumiale pod nosem i nadyma czerwone policzki, zakładając ręce na piersi w równie dziecinnym geście co Francis przed chwilą. Z tym że u jednego to wygląda naturalnie, podczas gdy drugi ma już okrągłe osiemnaście lat i wciąż zachowuje się jak dziesięciolatek. — A więc, panie chow chow, co robimy z tobą?

Francis tym razem daruje sobie jakąkolwiek reakcję na mój przytyk. Ewentualnie nie zna tej maleńkiej rasy psa.

— Chcę, by moja siostra była szczęśliwa. Tyle wystarczy do szczęścia i mi. Ale ona cały czas chodzi zapłakana. Ma tak już od śmierci i nie w stanie nad tym panować. Sprawcie, by się uśmiechnęła i może wtedy wam się uda. I wiem, co to chow chow, panie antyspołeczny, nawet kiedyś takiego miałem.

Zostałem panem aspołecznym. Nie przeszkadza mi nawet ten tytuł, bo to prawda. Bardziej zastanawia mnie, jak uszczęśliwić wiecznie płaczącą dziewczynkę.

— A czego Irene mogłaby chcieć? — pyta Theo powątpiewającym tonem.

— Wydaje mi się, że żeby nasza trójka przestała się nienawidzić. Żebyśmy znowu się pogodzili i żeby ona mogła odzyskać wszystkie swoje małe skarby z szkatułki.

— Nie wydaje mi się, by akurat mój ojciec był skłonny pogodzić się z kimkolwiek — mruczę i mimowolnie w zamyśleniu zaczynam obgryzać skórki wokół paznokci. Theodore się krzywi i prosi, bym przestał, ale nawet go nie słucham. Znowu zaczyna zastanawiać mnie coś kompletnie innego. — O co wy się tak w ogóle pokłóciliście?

Francis bierze głęboki wdech i zwiesza nisko głowę, więc przez dobrą chwilę nie mogę widzieć wyrazu jego twarzy. Mogę jednak wyczuć od niego, że czuje się tym tematem zarówno rozgoryczony, jak i zirytowany.

— On potrzebował czegoś, by zapłacić za dobicie swojego paktu z pewnym demonem. Nie mogę powiedzieć wam więcej. Poza tym tyle powinno wam wystarczyć.

— Nie gadaj, że zapłacił życiem niewinnych dzieciaków — Nie panuję nad tym, jak mój głos drastycznie się unosi. Tylko bardziej marszczę brwi i zaczynam krążyć po pokoju, próbując uspokoić myśli. Gapiący się na mnie Theo i Francis nie pomagają, ale mimo wszystko cieszę się, że dalej tu ze mną są.

— Życiem płaci się za życie. Za samo spełnienie usługi się dopłaca. Wydawało mi się, że to naturalna kolej rzeczy. 

To zdecydowanie nie jest normalne, by płacić czyimś życiem za cokolwiek. Na chwilę się zatrzymuję, by spróbować ogarnąć myśli. Za dużo informacji na raz napłynęło do mojego mózgu i chyba się przegrzał. Potrzebowałbym jakiejś tablicy, gdzie mógłbym zapisywać wszystko, czego do tej pory się dowiedziałem w obu sprawach, zarówno martwego rodzeństwa z tego domu, jak i Theodore'a. 

— Za co dokładnie musiał aż tyle zapłacić? — dopytuje Theo, ale wiem, że to już bezcelowe. Francis w odpowiedzi tylko kręci głową. Więcej od niego pewnie już nie usłyszymy w tym aspekcie. Już i tak powiedział wystarczająco dużo. 

— To tylko utrzymuje mnie w przekonaniu, że muszę przeszukać ten dom i znaleźć szkatułkę. 

— Niebezpieczne — ocenia krótko Francis, ale ja tylko wzruszam ramionami. Już postanowiłem, więc teraz ani jeden, ani drugi duch mnie od tego nie odciągnie. Z tym że ten drugi nawet nie ma wyboru i prędzej czy później zmuszę go jeszcze do pomocy mi. 

Widzę, że Theodore wczytuje się w moje myśli, bo wydyma policzki i marszczy brwi. 

Zniknięciu Francisa znowu towarzyszy kłąb dymu, teraz czuję jeszcze wyraźny zapach spalonego mięsa, od którego robi mi się niedobrze. Próbuję go odpędzić, machając przed sobą ręką, ale na martwą magię chyba nie działają takie rzeczy, dlatego zwyczajnie wychodzę z pokoju.

 Zamykam za sobą drzwi jak najciszej, ale skrzypiące panele na korytarzu zdradzają moją pozycję. Piers zatrzymuje się gwałtownie u szczytu schodów, widząc mnie przed sobą. Nic nie mówi - tylko przez chwilę się na mnie gapi, a potem prędko ucieka do swojego pokoju. To chyba znaczy, że ojciec dalej jest wściekły, a on widzi już we mnie trupa i wie, jak bardzo mam przechlapane. Ewentualnie to, że teraz on również ma przeze mnie przechlapane. 

— Chodź, Theo. Nie mamy czasu do stracenia. Trzeba gruntownie przeszukać ten budynek. Myślisz, że znajduje się tu jakaś ukryta, zamknięta na klucz piwnica rodem z horrorów, w której tata ukrywa jakieś martwe ciała? — pytam cicho, by może Piers jeszcze nie usłyszał tego u siebie za drzwiami, będąc pewnym, że Theodore jak zwykle ciągnie się gdzieś za mną. 

— Osobiście nie wydaje mi się, aczkolwiek to wyjątkowo ciekawa teoria, Em. 

Już wiem, dlaczego Piers tak szybko się zmył. Ojciec był tuż za nim. Teraz zaciska niepotrzebnie mocno dłoń na balustradzie schodów i patrzy na mnie z czymś, co wydaje się… spokojem. Pasowałoby to do względnego rozbawienia w jego głosie. Przynajmniej tak mi się wydaje. Ostatni raz ze mną żartował dwa lata temu, gdy jeszcze próbował wciągnąć mnie na każdy możliwy sposób w piłkę nożną. Niedługo później zrozumiał, że nie będę jego idealnym synem, z którym może chodzić na mecze w niedziele, i nasz kontakt się urwał. 

— Czyli sugerujesz, że coś w tym jest i faktycznie ukrywasz coś w tajnej piwnicy? — mówię powoli. Skoro już mam okazję, chcę go jakoś podejść i wybadać grunt, ale nie sądzę, by on się tak łatwo dał temu nabrać. Zwłaszcza że mógłby już coś podejrzewać na temat moich planów. W duchu modlę się, by tak nie było. 

— Nie, to absurd, Em. Nie mamy piwnicy. Jeśli chcesz, mogę ci nawet pokazać plan budynku z wszystkimi ukrytymi pomieszczeniami. Piwnica się do nich nie zalicza. 

— I co trzymasz w tych ukrytych pomieszczeniach? 

Ojciec dopiero unosi brew, najwidoczniej samemu zauważając, że dopytuję już stanowczo za dużo w tym aspekcie. Zamiast jednak to skomentować, on wzrusza ramionami i kręci głową. Na jego ustach błąka się tajemniczy uśmiech, na który dziwnie mi się patrzy. Mam wrażenie, że absolutnie żaden uśmiech nie pasuje do jego twarzy. Jakby już od urodzenia była zaplanowana do samych grymasów. 

— Nic, co mogłoby cię zainteresować. I nie mówię tego dlatego, że chcę coś przed tobą schować. Naprawdę mam to na myśli. Mogę cię zapewnić, że nie trzymam tam żadnych sprzętów okultystycznych i jedyne, co tam znajdziesz, to zniszczone paletki tenisowe i stare lalki. 

To przykuwa moją uwagę i widzę, że nawet on to dostrzega. 

— Po co ci lalki? 

— Przecież już powiedziałem, że są stare. Teraz się przecież nimi nie bawię pokryjomu — mruczy i macha ręką, jakby już mu się to znudziło i chciał mnie zbyć. 

— Więc bawiłeś się lalkami w dzieciństwie? 

— Skądże, Emory! 

— W takim razie czyje są? 

— Musisz zadawać tak dużo pytań? 

— Będę pytał tak długo, aż nie udzielisz mi satysfakcjonującej odpowiedzi — mówię dobitnie i zakładam ręce na piersi, całą swoją postawą zaznaczając, że nie ruszę się stąd, dopóki mi wszystkiego dokładnie nie opowie. — Nie są twoje, prawda? Trzymasz czyjeś zabawki u siebie. Czemu? 

Obserwuję, jak bije się z myślami. Każda fala irytacji przejawia się na jego twarzy pod postacią różnych zmarszczeń brwi i zaciśnięć warg. W końcu wypuszcza z płuc głęboki wydech i przeciera twarz. Chyba naprawdę ma już dość. Wygląda teraz raczej jak ktoś, kto miał dość przez wyjątkowo długi, okropnie wolno płynący czas. 

— Możemy porozmawiać na dole? — odzywa się w końcu. Kiedy ja pytam dlaczego, on kiwa głową na drzwi do pokoju Piersa. Domyślam się, że chce mieć pewność, by nikt nas nie usłyszał. A co za tym idzie - pewnie zaraz dowiem się wielu interesujących rzeczy. Albo dostanę opieprz stulecia.

Niepokój ogarnia mnie dopiero w połowie schodów, kiedy wpatruję się w tył jego białej koszuli z podwiniętymi rękawami i myślę, że być może to, co usłyszę, może mi się nie spodobać, a prawda, nieważne jak długo wyczekiwana, nie zawsze jest przyjemna. 

Siadamy na drewnianych schodkach na ganku. Słońce jak zwykle ukrywa się za szarymi chmurami, wiatr jest mocny. Po spędzeniu w tym kraju siedemnastu lat życia jestem do tego naprawdę przyzwyczajony. 

— Twoja matka kiedyś wkurzała się na mnie tak samo jak ja teraz na ciebie, wiesz? — podejmuje temat tata. Mogę przysiąc, że już po raz drugi tego dnia widzę delikatny cień uśmiechu na jego twarzy. 

— Za co? — pytam szybko, zdając sobie z przerażeniem sprawę, że jestem tym bardziej przejęty niż pewnie powinienem. 

— Za coś, czego żaden śmiertelnik nie powinien się podejmować. Chodziło jej o coś, co nazywała "zacieraniem granicy pomiędzy żywymi, a umarłymi". Teraz też pewnie by cię co chwilę ganiła, gdyby jeszcze pamiętała tamte czasy. 

Wiedziałem. Cholera jasna, kurczę pieczone, do stu piorunów, wiedziałem. 

— Co takiego cię wtedy straumatyzowało, że teraz właśnie za to mnie nienawidzisz? — mój głos drży, nieważne jak bardzo próbowałbym to powstrzymać. Tata unosi brew zszokowany, jakbym nagle oświadczył mu po francusku, że biorę ślub z prezydentem. 

— Em, nigdy cię nie nienawidziłem. Nigdy nawet przez myśl by mi nie… Psiakrew, przecież ja nie… Naprawdę myślałeś, że ja..? Niech to diabli wzięli, Emory, przecież jesteś moim synem. 

Brzmi szczerze. Nie zgadza się to z opisem potwora, który zdążyłem sobie o nim wyrobić w trakcie tych czterech lat, od kiedy wyszedł z domu w Clevedon i już więcej do niego nie wrócił. 

— W takim razie dlaczego nas zostawiłeś? Mnie i mamę? — podejmuję temat, który nagle przyszedł mi do głowy. 

— Nie chciałem was zostawić. To Angie nie była w stanie więcej znieść mojego widoku po tym, co jej zrobiłem. Przysięgam, że chciałem dobrze, ale… Em, bawienie się z demonami naprawdę nie ma prawa skończyć się dobrze — Teraz głos mojego ojca drży jeszcze bardziej niż mój.

 Pierwszy raz widzę go w takiej rozsypce. To tak, jakbym widział go po raz pierwszy w nowym świetle, bez tej niepotrzebnej otoczki surowości i agresji. Nie mogę znieść tego, jak mimo wszystko bardzo podobni do siebie jesteśmy. Może właśnie o to chodziło przez te wszystkie lata. Kyle Craven od zawsze był normalnym człowiekiem, tak samo nie umiejącym okazywać uczuć co ja, podczas gdy ja niepotrzebnie demonizowałem go w myślach, tworząc z niego potwora i dorabiając do każdego jego miłego słowa pierwiastek sztuczności. 

— Co takiego zrobiłeś? 

— Emory, zrozum, ja naprawdę kochałem twoją matkę. Kochałem ją do tego stopnia, że byłbym w stanie wrócić się po nią do zaświatów i ściągnąć z powrotem. 

— Co zrobiłeś? — pytam bardziej stanowczo, niż za pierwszym razem. Ojciec tylko patrzy na mnie bezradnie i boję się, że jest tak blisko płaczu jak ja. Nie chcę teraz przed nim płakać, do cholery jasnej. Aż tak się nie ośmieszę. 

Mimo wszystko domyślam się, że już nie potrzebuję od niego odpowiedzi. Francis mówił, że za życie płaci się życiem z nawiązką. Właśnie o to musiało mu chodzić. Robi mi się niedobrze na samą myśl.

— Jak umarła, tato? 

Dawno już go tak nie nazywałem. I to jeszcze nie z taką delikatnością w głosie. On też reaguje na to określenie. 

— To był wypadek samochodowy. Angie chyba do teraz ma uraz do samochodów, prawda? — śmieje się chrapliwie i trze twarz dłońmi. Teraz to nie zmęczenie, on chyba rzeczywiście jest na skraju płaczu. — To była moja wina, Emory. To ja wtedy prowadziłem i ucierpiała na tym ona. Powiedziałem jej prawdę dopiero, gdy ty mogłeś mieć jakieś dwanaście lat. Nie wiem, czy pamiętasz, ale od tamtego czasu ciągle się kłóciliśmy. 

— Oh, oczywiście, że pamiętam. Chowałem się pod kołdrą z latarką i komiksami i myślałem, że pluszowy niebieski kot Steven uratuje mnie przed waszą wściekłością — prycham, na co ojciec tylko kręci głową z, tym razem jestem pewien, rozbawieniem. 

— Przepraszam, Em. Naprawdę nie chciałem, by to się tak skończyło. Ale Angie była wściekła i potem kazała mi się wynieść. Jej umysł pewnie zniekształcił tamte wspomnienia, by wydawały się bardziej ludzkie. Prosiłem Louise, by Angie potem nie odczuwała żadnych skutków tego wszystkiego. 

— Kto to Louise? 

— Duch, z którym wtedy ustalałem pakt. Bo widzisz, pakty to… 

— Wiem, co to, tato. Dla przypomnienia od dwunastego roku życia zapisałem już jakieś czterdzieści zeszytów na temat samych duchów i obchodzenia się z nimi. 

— Oczywiście — śmieje się. On naprawdę się śmieje. — Wiesz, nieważne, jak bardzo byłbym zły, że się w to wszystko bawisz, zawsze dziękowałem bogom, że nie zmieniasz teorii w praktykę. 

— Ta, świetna sprawa, doprawdy — mruczę, dając ukrytemu za ojcem Theodore'owi sygnał ręką, by przestał podsłuchiwać i się stąd zmywał. — Czyli moja mama to duch?

— Nie do końca. Nie jest też w stu procentach związana z światem żywych. 

— Czyli jestem pół-duchem? 

— Nie powiedziałbym. 

— A pół-zombie? 

— Skąd, do diabła, wytrzasnąłeś teraz jakieś zombie? 

— Moja matka jest żywym trupem. Żywy trup to inaczej zombie. Skoro ja jestem jej synem, to czyni mnie…

— Emory, przestań natychmiast albo dam ci szlaban na komórkę do końca wakacji. 

I mówi to w rozbawionym tonie. Nie grozi mi, tylko się ze mną po rodzicielsku droczy. Mimowolnie sam się śmieję. Tata jeszcze chwilę dokładnie mi się przygląda, jakby on sam widział mnie takiego po raz pierwszy, i dołącza do mnie. Nieważne, jak bardzo drastyczne byłoby to, czego się teraz dowiedziałem, pierwszy raz od dawna czuję taką ulgę. Chciałbym, żeby mogło już tak zostać na zawsze. 


a/n: obiecałm sobie wstawić rozdział do końca roku, ale że teoretycznie spóźniłm się tylko dwa dni, to uznaję, że się nie liczy.
chociaż może akurat tego mogłm nie wstawiać, bo serio, od tego momentu będzie tylko dziwniej, i dziwniej, i dziwniej, i dziwniej, i dziwniej.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top