rozdział xvii; doprowadziłem dziewczynę do płaczu już podczas pierwszej rozmowy

Tramwaje są lepsze od pociągów. Może niewiele, ale na pewno lepsze.

Trzęsie mną na boki, jest mi zimno i co chwilę straszę ludzi moimi typowymi seriami pięciu kichnięć. Przytulam torbę do klatki piersiowej i pociągam nosem. Z boku torby wystaje zwinięta mapa z poddasza. Theodore'a ze mną nie ma. Może wciąż boczy się o to, że nie chciałem usłyszeć jego z pewnością wybitnego żartu. Niczego nie żałuję, choć skłamałbym, gdybym powiedział, że świetnie poradzę sobie ze wszystkim sam.

Wychodzę w jakiejś obcej dzielnicy zwanej Clifton. Kojarzę ją tylko dlatego, że Violet kiedyś truła mi o tym, jak bardzo chciałaby zobaczyć tutejszy most wiszący nad rzeką Avon. Obiecuję sobie zrobić kilka zdjęć, które mógłbym jej potem pokazać. Ucieszyłaby się, że choć trochę o niej pomyślałem.

Powstrzymuję następne kichnięcie zatkaniem nosa i idę dalej. W Anglii zawsze jest chłodno i buro. Nawet w środku lata wydaje się ona jedną wielką brązową plamą na mapie świata, która ma symbolizować to, jaka jest gówniana i to, jak bardzo źle żyje się tu ludziom, u których łatwo o przeziębienie czy katar. Po skończeniu liceum przeprowadzam się do jakiegokolwiek anglojęzycznego kraju, gdzie byłbym w stanie wytrzymać choć miesiąc bez zużywania pięćdziesięciu opakowań chusteczek higienicznych.

Wyciągam mapę, by sprawdzić, czy idę w dobrą stronę. Kilka rzeczy nie wydaje mi się zgadzać, między innymi ułożenie budynków oraz ich ilość, ale nie dziwi mnie to specjalnie, skoro ta mapa powstała w latach pięćdziesiątych.

— Najpierw Waylon, potem twoje małe duszki z poddasza — Theodore ponownie wisi w powietrzu z twarzą tuż nad moim ramieniem, by przyjrzeć się mapie. Wygląda wyjątkowo spokojnie w obliczu wszystkich dziwnych rzeczy, które skumulowały się w naszych życiach w ostatnim czasie. Może znowu był w tym swoim czyśćcu czy Łąkach Asfodelowych, jakkolwiek on tam nazywał to miejsce.

— Wiem. Przecież wam — mówię bardziej rozdrażnionym tonem, niż zamierzałem, i wciskam mapę z powrotem do torby.

Theodore leci przede mną w optymalnej odległości, prowadząc mnie w stronę domu Waylona Dallasa. Im dłużej o tym myślę, tym bardziej nie jestem pewien, które to jego imię, a które to nazwisko.

Uliczka nie jest wybitnych rozmiarów, ponadto jest otoczona lasem, przez co jest tu jeszcze ciemniej. Czarne chmury nade mną ani trochę nie poprawiają mojej widoczności, przypominają mi jednak o fakcie, że nie wziąłem ze sobą żadnej parasolki. Od czego mam jednak Theodore'a i jego magiczne moce.

— Nie będę robić wszystkiego za ciebie, zdajesz sobie z tego sprawę? — burczy pod nosem sam wspomniany, a ja parskam cichym, krótkim śmiechem.

— Nie musisz. Świetnie radzę sobie bez ciebie — odpieram pewnym siebie głosem, na co to z kolei Theodore zaczyna się śmiać. Dałbym mu teraz kuksańca, gdyby tylko choć na chwilę stał się materialny.

Mieszkanie Waylona jest zdecydowanie bardziej wyższe niż szersze. Pomalowane błękitną farbą odznacza się na tle wszystkich poszarzałych budynków na tej ulicy. Nie jestem pewien, czy to na pewno to jego, ale postanawiam i tak spróbować. Już i tak bardziej się w życiu nie skompromituję jak podczas mojego pierwszego spotkania z Heather, na które przyszedłem ubrany jak z śmietnika.

Uderzam kilka razy kołatką z złotymi grawerami i odsuwam się dwa kroki od drzwi, by poczekać na ich otwarcie. Mija pół minuty i w progu staje młoda dziewczyna, zdecydowanie wyższa ode mnie. Jest szczupła, co tylko podkreśla obcisłym topem i krótkimi spodenkami, wszystkim w najbardziej możliwych neonowych kolorach, wyjątkowo niepasujących do jej platynowych włosów zebranych w krótkiego kucyka.

— To Judy. Judy Calavan — szepcze mi do ucha Theodore'a, nawet jeśli mógłby na spokojnie to wykrzyczeć, a wciąż usłyszałbym to tylko ja. Mimowolnie moje ciało przechodzi dreszcz.

Judy unosi jasnozielone okulary przeciwsłoneczne i strzela różową gumą balonową. Jej ruchy i pewność siebie, może nawet arogancki wzrok przywodzą mi na myśl wszystkie te elity mojej własnej szkoły. Wygląda może nawet trochę jak bardziej zrelaksowana i spokojna wersja Mayi Lennox.

— Nie masz naszej pizzy hawajskiej, więc czuję się nieusatysfakcjonowana twoim pojawieniem się — odzywa się Judy. Ma niski głos jak na kobietę i przeciąga sylaby wydobywające się spomiędzy jej cienkich ust pomalowanych na turkus, by podkreślić oczy.

— Przykro mi — odpowiadam speszony. Może to jej kolorowa osoba mnie przytłamacza, a może chodzi tylko o fakt, że mam przed sobą prawie półnagą kobietę i jakoś tak trudno mi zatrzymać mój wzrok na jej twarzy. — Szukam Waylona Dallasa.

— Trafiłeś. Wciąż nie masz jednak pizzy, którą zamówiliśmy już dobrą godzinę temu, więc daj mi lepiej jakiś sensowny powód, bym cię wpuściła.

— Znałem Theodore'a Salisbury'ego. Blisko. Chciałbym porozmawiać.

Theodore patrzy na mnie z szerokim uśmiechem. Albo cieszy go fakt, że zapamiętałem jego nazwisko, albo to, że uznałem naszą relację za bliską.

Klatka piersiowa Judy gwałtownie unosi się, gdy dziewczyna przerażona wciąga powietrze. Cała pewność siebie ulatuje z niej. Wygląda, jakby zaraz miała zadławić się swoją gumą.

— My nic nie zrobiliśmy — broni się niemal płaczliwym tonem. Jej ręce drżą, gdy zdejmuje okulary, składa je i wsuwa jedno ucho pod koszulkę. Ma błękitne oczy, pod pewnymi względami nawet podobne do tych Theodore'a.

— Nie zamierzam was o nic oskarżać. Chcę tylko ustalić kilka faktów — mówię delikatnie, próbując ją uspokoić, ale Judy tylko bardziej panikuje.

— Ale my nic nie zrobiliśmy. My nic nie zrobiliśmy. My nic nie zrobiliśmy — powtarza jak mantrę. Przez moje żyły przepływa przerażenie. Nie takiej reakcji oczekiwałem, nie to chciałem tutaj usłyszeć. Theodore również nie wygląda na zachwyconego, ale widać, że znosi tę sytuację lepiej niż ja. Szkoda tylko, że to właśnie ja muszę rozmawiać z Judy, nie on.

Z wnętrza mieszkania słyszę czyjeś nawoływania. Przyjaciele nastolatki już jej szukają, dziwiąc się, że tyle zajmuje jej zwykłe odebranie pizzy i zapłacenie za nią. Obok niej staje jakiś chłopak. Jest wyższy nawet od niej, mnie przerastając przynajmniej o półtorej głowy, ma włosy w mysim odcieniu podobnym do mojego i zielone oczy ukryte za szkłami ogromnych okularów w rogowych oprawkach. Domyślam się, że to musi być właśnie Waylon. Chłopak delikatnie kładzie rękę na ramieniu Judy i szepcze coś do niej, ale ona wciąż powtarza swoje.

— To była wina Brooksa. Nie nasza. Nie nasza, prawda?

— Calavan, wracaj do środka — mówi poważnie Waylon. Po kilku chwilach Judy wchodzi do mieszkania na chwiejnych nogach, o mało co nie potykając się na własnych koturnach. — Czego chcesz? Raczej nie jesteś z policji, co?

Waylon ma ostry głos i skupioną minę, która może zakrawać nawet o skwaszoną. Czuję presję, jaką na mnie wywiera, i tylko bardziej zamykam się w sobie. Nie mam pojęcia, co miałbym mu teraz powiedzieć. Zwłaszcza że jedyną rzeczą, jakiej bym teraz chciał, byłoby odejście na bok i cicha rozmowa z duchem, by trochę się uspokoić i ustalić, czego właśnie byliśmy świadkami.

— Zamierzasz mi odpowiedzieć, szczeniaku?

— Nie... Znaczy tak, tak, zamierzam. Chodzi mi... Nie jestem z policji.

— W takim razie po co pytasz o Theo?

Waylon nie miał prawa słyszeć mojej rozmowy z Judy, ale jakimś cudem wie doskonale, czego dotyczyła.

— Znałem go. Przyjaźniliśmy się.

— Przestań kłamać — warczy chłopak, a ja automatycznie cofam się kilka kroków. Skłamałbym, gdybym powiedział, że się go nie boję. Nie dość, że jest dużo wyższy i lepiej zbudowany ode mnie, to jeszcze patrzy na mnie wzrokiem, przez który miękną mi kolana, a ja mam ochotę uciec gdzieś daleko i udawać, że żadne takie spotkanie nie miało miejsca.

— Dlaczego miałbym kłamać?

— Bo znałem Theo. Rozmawiałem również z Heather — Słysząc jej imię moje serce gwałtownie podskakuje i to bynajmniej nie w sposób pozytywny. — Podałeś się za kuzyna Theo, mimo że obaj doskonale wiemy, że ktoś taki jak Emory Salisbury nie istnieje. To byłeś ty, prawda? To ty jej tak perfidnie skłamałeś prosto w oczy?

Po tym, jak moje serce się już uniosło, teraz z całym impetem spada, najwidoczniej obijając się przy okazji o płuca, bo nagle tracę oddech.

Nie. Nie, nie, nie, nie, nie.

Jeśli Heather wie, że ją okłamałem, teraz musi mnie już nienawidzić. Jeśli Heather mnie nienawidzi, nie będę w stanie już nigdy spojrzeć sobie w oczy. Wszyscy, tylko nie Heather.

— Tak czy nie? — naciska Waylon.

Z braku innych opcji zwyczajnie kiwam głową, przyznając się do wszystkich zarzutów. Chłopak wygląda, jakby chciał się na mnie rzucić z pięściami. Ja czuję się tak fatalnie, że bym mu na to pozwolił.

— Dlaczego to zrobiłeś? Nic ci nie zrobię, nie poniesiesz żadnych konsekwencji. Chcę tylko znać prawdę.

Prawdę. Prawda jest taka, że właśnie obok mnie w powietrzu wisi duch chłopaka, z którym kilka miesięcy temu się przyjaźniłeś i który jeszcze wtedy żył. Prawda jest taka, że pomagam mu odkryć okoliczności jego śmierci, żeby mógł doznać spełnienia i odejść z tego świata. Prawda jest taka, że nie mogę nic z tego ci powiedzieć i muszę dalej kłamać, bo i tak byś mi nie uwierzył.

— Poprosił mnie o to — szepczę tak cicho, że już jestem pewien, że Waylon nie ma prawa mnie usłyszeć, ale on wciąż patrzy na mnie z skupieniem i wyczekiwaniem. Przełykam ślinę i mówię teraz już trochę głośniej. — Poprosił mnie o dowiedzenie się, dlaczego musiał umrzeć, skoro był jeszcze taki młody.

— Pieprzysz — warczy znowu Waylon, ale widzę, że i w jego oczach czai się teraz zwątpienie. Boi się moich słów, a ja dzięki temu odzyskuję pewną namiastkę spokoju. — Bzdury. Miałeś powiedzieć, o co naprawdę ci chodzi.

— Tylko o to. Chcę wiedzieć, dlaczego musiał umrzeć. Chcę wiedzieć, co go do tego popchnęło, bo na pewno sam nie zdecydował pewnego dnia, by się utopić — Mój głos już nie drży. Zdaję się być bardziej opanowany od mojego rozmówcy i to daje mi siłę oraz zdecydowaną przewagę.

Odnoszę wrażenie, że uderzyłem w czuły punkt, bo Waylon chwieje się, tak jak jakiś czas temu Judy, i opiera się o drzwi, by zachować równowagę. Zaciska palce tak mocno, aż bieleją mu kostki. Cała krew zdążyła odpłynąć mu z twarzy.

— Gówno wiesz — cedzi tylko przez zaciśnięte zęby.

Uśmiecham się. Naprawdę się uśmiecham, a go zbija to tylko z tropu.

— Jesteś chory. Theo popełnił samobójstwo.

— W takim razie powiedz mi czemu. Wytłumacz mi, czemu to zrobił, a zostawię ciebie i twoich przyjaciół w spokoju. Nie będę więcej się wam naprzykrzał ani tym bardziej nie serwował żadnych kłamstw, tak jak bycie na przykład jego kuzynem.

Zerkam na samego wspomnianego i widzę, że na jego martwej twarzy też rysuje się strach. Domyślam się, że nie czuje się z tym komfortowo, ale muszę brnąć dalej. Waylon już mi pewnie na to nie odpowie, więc obieram inną taktykę.

— Kim jest Brooks? Twoja przyjaciółka mówiła coś o tym, że to jego wina. Czy to on znęcał się nad Theo?

Waylon rozluźnia się. Jakby cieszył się, że w końcu może oskarżać o wszystko innych, zamiast bronić samego siebie. Po jego twarzy błąka się już nawet uśmiech wyższości.

— Tak. Tak, to był on. Teraz idź stąd i nękaj go, nas już możesz zostawić w spokoju, szczeniaku.

Mam ochotę jakoś odpyskować, ale w mojej głowie zalęga się pustka. Może to też zwyczajnie strach, że gdybym powiedział cokolwiek, co by mu się nie spodobało, on mógłby przypuścić atak. Postanawiam przyznać swoją słabość i wycofać się, bo to w tym momencie jedyna dla mnie bezpieczna opcja. Theodore czeka już na mnie przy skrzynce na listy na początku podjazdu. Powoli idę w jego stronę i wzdrygam się, gdy za mną drzwi zamykają się z głośnym trzaskiem. Bez żadnej nawet próby miłego pożegnania. Nie oponuję.

— Brooks. To nasz następny cel — oznajmia Theodore, ale ja tylko kręcę głową. Chłopaka widocznie dziwi ten ruch.

— Obiecałeś mi, że po spotkaniu z Waylonem zajmiemy się tym znakiem na mapie i dwoma duchami.

Theodore po raz pierwszy, od kiedy się spotkaliśmy, wygląda, jakby to na mnie kierował swoją złość. Moje serce ponownie przekręca się w klatce piersiowej i uderza w wątrobę. Widziałem wściekłego Theodore'a tylko raz w życiu i było to wtedy, gdy koniecznie nie chciał, bym sam skazał się na służbę u Arthfaela.

— Theodore, obiecałeś — przypominam spokojnie, starając się opanować drżący z psychicznego wyczerpania głos. Tylko bardziej rozjuszam tym ducha.

— Jesteśmy teraz bliżej odkrycia przyczyn mojej śmierci, niż kiedykolwiek byliśmy, a ciebie wciąż obchodzą tylko te dzieciaki? — krzyczy. Jest bliski płaczliwego wrzasku. Właśnie unosi na mnie głos. Nigdy nie czułem się bardziej niezręcznie.

— Obiecałeś, że się tym zajmiemy. Przecież nie ścigamy się z czasem, prawda?

— A co jeśli właśnie tak? Może... Może ja nie chcę zostać tutaj dłużej, niż muszę? Może chcę w końcu zaznać spokoju, którego z pewnością ty mi nie zapewniasz?

Trafił. Trafił prosto w śledzionę. Nie mam pojęcia, gdzie jest śledziona. Na pewno czuję jednak coś na kształt uderzenia w brzuch piłką do koszykówki.

Pocieram z roztargnieniem skroń. Za wszelką cenę staram się nie wybuchnąć odpowiednią do niego złością przed domem jego byłego przyjaciela, który wciąż może mnie słyszeć.

Ruszam przed siebie. Nie wiem, gdzie idę, ale idę. Wyciągam mapę, by móc skupić na czymś rozbiegany wzrok. Czuję, jak moja krew wrze i buzuje pod wpływem gniewu. Gdyby normalnie mnie zapytał, może bym się zastanowił. Gdyby nie wyjechał już na samym początku z taką agresją, może bym się zgodził. Teraz jedną z niewielu rzeczy, jakich jestem pewien, jest to, że pójdę do miejsca oznaczonego jako X, zobaczę, co tam jest, a potem priorytetowo zajmę się sprawą martwego rodzeństwa z mieszkania mojego ojca.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top