rozdział xvi; chłopiec z kijem do krykieta
Mieszkanie Cravenów w Bristolu jest ogromne i wygląda, jakby ten, kto projektował te wnętrza, miał ogromne parcie na czasy wiktoriańskie. Ewentualnie to mieszkanie miało być przeznaczone dla rodziny gotyckich wampirów. Wszystko wydaje się tu takie mroczne, a jedyne światło dochodzi z gigantycznych, pozłacanych żyrandoli z wyrytymi na nimi maleńkimi ornamentami. Ściany są czarne, w najlepszym wypadku tylko ciemnoczerwone. Jadalnia, do której zaprowadził mnie Piers, posiada wysokie okna zakryte brunatnymi firanami, które rzucają ciemną poświatę na pomieszczenie.
Na ustawione teatralnie na środku stołu gofry łasi się już należący do Theodore’a niebieskawy kot.
— Nazwałem ją Marchewka.
— Ty naprawdę masz coś do tych warzyw — prycham z rozbawieniem. Słyszę chrząknięcie za sobą i przypominam sobie, że Piers wciąż tu jest i nas słyszy. A raczej tylko mnie, co jest po stokroć bardziej przerażające.
— W takim razie zmieniam jej imię na Pyra. A nie, to chyba on… Jak sprawdza się płeć kota? Daj mi chwilę, ja to ogarnę.
— Mam Violet na słuchawce — tłumaczę spanikowany. Jakkolwiek bezsensowne i głupie to nie jest, Piers w to wierzy. Tylko to się liczy.
— Możesz ją pozdrowić — mówi z powątpiewaniem nastolatek i cofa się wgłąb mieszkania. Domyślam się, że chce w końcu zostawić mnie samego. Ponadto jego świnka morska zaczyna wiercić się w jego ramionach. — Będziesz spać na poddaszu, tam gdzie zawsze. Już pościeliłem ci łóżko. I zostawiłem dla ciebie prezent.
— Dzięki… — urywam, nie wiedząc, jak powinienem się do niego zwrócić. Najpierw chciałem powiedzieć “bracie”, ale potem pomyślałem, że może to byłoby dla niego za dużo. Chłopak patrzy na mnie z wyczekiwaniem, aż dokończę wypowiedź, więc decyduję się na najbardziej neutralną opcję. — Piers. Dzięki, Piers.
Nareszcie odchodzi, zostawiając mnie samego w tych czterech ścianach. Jest cicho, w tle słyszę tylko maksymalnie ciche dźwięki z telewizora w salonie, gdzie znajduje się Madeleine. Nie mam nawet zielonego pojęcia, gdzie jest mój ojciec. Niespecjalnie jednak mnie to dziwi, więcej mojej uwagi poświęcam natomiast faktowi, że nie widzę obok siebie Theodore’a. Chłopak zdecydowanie miał rację w pociągu - nieważne, jak bardzo bym go nienawidził, zdążyłem się już do niego na tyle przyzwyczaić, by nie być w stanie normalnie funkcjonować bez niego w zasięgu wzroku.
Słyszę skrzypienie paneli podłogowych i obracam głowę w stronę, z której dobiegło. Nikogo tam nie ma. Uspokajam się myślą, że może to Theodore dalej rozgląda się po mieszkaniu. Siadam do stołu i zabieram się do jedzenia, co już wkrótce przerywa mi głośny trzask w progu. Walizka, którą tam zostawiłem, leży teraz na ziemi. Wydawało mi się, że ustawiłem ją stabilnie, ale najwyraźniej się przeliczyłem. Przynajmniej w domu ojca postanawiam nie stwarzać żadnych paranormalnych teorii. Wiem, że tego nienawidzi.
— Theodore? Theodore, chodź tu natychmiast! — syczę w nicość. Odpowiada mi tylko puste echo mojego własnego głosu.
Widzę cień i przysięgam na wszystkich znanych mi bogów, że to była ludzka sylwetka. Przechodzi mnie dreszcz ekscytacji, który próbuję za wszelką cenę zdusić w zarodku. Jeśli mój tata dowie się, że uznaję jego mieszkanie za nawiedzone, natychmiast mnie wydziedziczy. Tyle że… wiem, co widziałem. A wrodzona ciekawość nie pozwoli mi nie sprawdzić tego jak najszybciej.
— Theodore, mam sprawę, no pośpiesz się! — mówię trochę głośniej niż poprzednio. Czuję się okrutnie ignorowany. Postanawiam wprowadzić w życie mój niecny plan na sytuacje awaryjne. — Theo, znalazłem kota!
Zwróciłem się do niego zdrobnieniem, powiedziałem coś o kocie. Tak, jak się domyślałem, Theodore zjawia się w ciągu pół minuty z swoim Ziemniakiem na rękach.
— To Pyra, nie Ziemniak — oburza się duch i posyła martwemu kotu pocałunek w pyszczek. Marszczę brwi, sugerując mu moje zdegustowanie. — Poza tym nie widzę żadnego kota. W sumie to było do przewidzenia, że mnie tak perfidnie oszukasz, ale uznałem, że skoro uciekasz się do tak drastycznych środków, jak użycie Theo zamiast Theodore, to musiało być to coś naprawdę ważnego.
— I jest. W tym domu jest duch.
Uderzam pięścią w otwartą dłoń i posyłam mu podekscytowane spojrzenie. Theodore z kolei wygląda na raczej znudzonego, co wyjątkowo zbija mnie z tropu.
— Oczywiście, że jest. Są nawet dwa. Masz je przed sobą. I że to niby ja jestem idiotą, tak?
Przywaliłbym mu. Naprawdę bym przywalił. Powstrzymuję się jakoś od chociażby próby zamachnięcia się na niego i biorę głęboki wdech. Zbieram kilka niesfornych długich kosmyków za ucho, bo nie chce mi się teraz poprawiać całego kucyka.
— Inny duch, ty debilu. Poza tobą i twoją Frytką.
Theodore nawet nie poprawia mnie, że to Pyra. Jego oczy rozszerzają się, by już w sekundę później zniknął z szerokim uśmiechem na twarzy, zostawiając po sobie tylko delikatną mgiełkę wodną i zdechłego kota w powietrzu. Pyra liże się po łapce, jakby nic jej to nie obeszło (albo go, bo wciąż nie znam prawdziwej płci kotka).
Rozglądam się prędko po jadalni. Upewniam się, że jestem sam i nikt mnie nie słyszał. Dopiero po tym zbieram bagaże i udaję się na piętro. Po drodze mijam salon, gdzie krótko witam się twarzą w twarz z Madeleine, potem sypialnię ojca i jego drugiej partnerki, następnie łazienkę, która zdaje się być jedynym pomieszczeniem w tym domu urządzanym w jasnych kolorach. Schody są strome i kilka razy się na nich potykam, raz nawet o mało nie upuszczam walizki, ale w końcu docieram na nieoświetlony ciasny korytarzyk. Po prawej są drzwi do pokoju Piersa (są czarne i ozdobione żółtymi taśmami policyjnymi z napisami “zakaz wstępu”), po lewej druga łazienka, a na wprost poddasze, gdzie ja mam spędzić następne dni. Te drzwi są beżowe i obdrapane, jakby jakieś ogromne zwierzę przejechało po nich swoimi pazurami.
Przekręcam okrągłą klamkę i niemal od razu zaczynam kaszleć od ogromu kurzu, jaki wzbija się w powietrze. Macham ręką przed twarzą, żeby tylko jakoś uratować jeszcze swoje gardło i nos przed atakiem maleńkich drobinek, i natychmiast przechodzę przez całą długość pokoju, by otworzyć okno, znajdujące się centralnie naprzeciwko drzwi. To jedyne źródło światła w zacienionym pokoju. Ściany są tutaj jasnobrązowe, z jasnąbrązowym dywanem na jasnobrązowej podłodze. Widać, że to zdecydowanie nie miało być przeznaczone do bycia sypialnią. Prędzej jakimś strychem czy zwykłym skupiskiem rzeczy niepotrzebnych i śmieci.
Siadam na cienkim materacu położonym na podłodze pod oknem i próbuję wciągnąć do płuc trochę świeżego powietrza. Nie ma tu nawet normalnego łóżka, na którym mógłbym się wyspać. Na pościel składają się tylko za małe prześcieradło, zdecydowanie za gruby jak na lato koc i jedna poduszka bez poszewki. Przeżyję, bywało już gorzej.
Mam tu dwie brudne komody, więc postanawiam zająć sobie jedną i rozpakować się tam. Wszystko mieści się do jednej szuflady na górze. Zaglądam jeszcze do tej na dole. W środku znajdują się wyblakłe papierki po cukierkach z opakowaniami w stylu lat pięćdziesiątych. Cofam się kilka kroków i otwieram szuflady drugiej komody: w pierwszej widzę zeszyty szkolne z powyrywanymi kartkami i na wpół zjedzone przez mole dziecięce sukienki, za to z drugiej wyciągam mapy Bristolu z zaznaczonym dużym czerwonym X gdzieś w lewym górnym rogu.
— Zostaw to, co nie należy do ciebie — słyszę tuż nad swoim ramieniem i szybko odwracam się, by zganić Theodore’a za straszenie mnie, ale tam już nikogo nie ma.
Przez moje żyły przepływa adrenalina i wzbierające podniecenie. Teraz już nawet nie mogę powstrzymać się przed uwierzeniem, że jest tu jakiś duch poza tymi, z którymi tu przyjechałem. Do tego wydaje się, że właśnie zająłem jego stary pokój.
— Przede wszystkim jesteśmy tu z śledztwem co do okoliczności mojej śmierci, nie jakiegoś idioty, który gra w krykieta.
Theodore siedzi na parapecie z jedną zgiętą nogą, na której opiera prawą rękę. Marszczy brwi. Z jego ubrań i skóry ścieka woda, która plami ścianę pod nim, by potem wsiąknąć w mój materac.
— Skąd wiesz, że gra w krykieta?
— Bo widziałem. Trzymał ten śmieszny kij i próbował się nim na ciebie zamachnąć. Gdybyś się wtedy natychmiast nie odwrócił, to pewnie byś oberwał.
— A ciebie to bawi? — prycham, na co Theodore tylko kiwa żarliwie głową. — I teraz skąd twoja pewność, że to “on”?
— Bo widziałem.
— Ja za to widziałem dziewczęce ubranka w szafce.
Przez chwilę mierzymy się spojrzeniami, by w końcu dojść do podobnych wniosków, których nie musimy nawet mówić na głos. Są tu dwa duchy, najpewniej młode rodzeństwo, które kiedyś tu mieszkało.
— Nawet nie rób takiej miny — ostrzega mnie ostrym tonem Theodore. Widząc moje zdezorientowanie, chłopak wzdycha teatralnie. — Masz już jedno zadanie, więc nie bierz się za następne, póki nie wykonasz tamtego. Wiem, że chcesz dowiedzieć się, co tu jest grane, tak samo jak ja zresztą, ale jesteśmy tu po co innego.
— Nie potrzebujemy waszej pomocy — Ponownie, kiedy tylko chcę zwrócić twarz do źródła głosu, tego kogoś już tam nie ma.
— Sam słyszałeś — Theodore przyjmuje minę w stylu “a nie mówiłem?”, ale to nie powstrzymuje mnie ani trochę.
Unoszę mapę na wysokość oczu. Po dokładniejszym przyjrzeniu zdaję sobie sprawę, że to nie mapa całego Bristolu, a tylko kilku krzyżujących się ulic. X jest zaznaczony na końcu jednej z nich. Nie znam tej części miasta.
— To niedaleko domu Waylona Dallasa. Teraz sobie przypominam — mówi duch, zaglądając mi przez ramię. Zagryza wargę od środka, jakby głęboko się nad czymś zastanawiał. Wiem nawet, nad czym, bo jestem niemalże pewien, że w tej chwili myślimy o tym samym. — Jeśli już naprawdę się tak na to uparłeś, to możemy się tam przejść. Ale tylko przy okazji odwiedzenia Waylona.
— Jasne, jasne. Możesz już przestać to powtarzać — Macham na niego ręką jak na irytującą, latającą nad twarzą muchę. Theodore znika i pojawia się znowu na parapecie. Wygląda na rozdrażnionego. Nie do końca rozumiem czemu, skoro umówiliśmy się, że odeślemy go na drugą stronę, żeby to mi było lżej.
Zwijam mapę i wciskam do mojej własnej torby. Czuję, jak w pokoju temperatura gwałtownie spada. Zerkam na Theodore’a, ale on ze strachem kręci głową na boki, by dać mi znać, że to nie jego sprawka. Czyli to tamtej dwójce duchów nie podoba się, że kradnę ich własność. Całkowicie zrozumiałe, aczkolwiek w tym momencie muszę to absolutnie zignorować.
— Przepraszamy, duszki, ale nawet jeśli nie chcecie naszej pomocy, to czuję, że jej potrzebujecie — usprawiedliwiam się. Przez okno wlatuje gorące powietrze, ogrzewające moją twarz. Temperatura momentalnie wraca do normy. Może uznały to wyjaśnienie i postanowiły dać mi wolną drogę do rozwiązania ich sprawy.
— Czyli na mnie wrzeszczysz i czepiasz się mnie o wszystko, a mi pomagasz tylko po to, by się mnie pozbyć, ale dla nich to jesteś najmilszą osobą na świecie i pomagasz im z swojej własnej, nieprzymuszonej woli? Niemiłe — stwierdza Theodore, zakłada ręce na piersi i nadyma policzki jak rozdymka.
— Bo to są dzieci. Z dziećmi postępuje się inaczej. Ty, gdybyś nie umarł na kilka dni przed swoimi urodzinami, teraz byłbyś już prawie dorosły.
Słyszę imię Piersa wykrzykiwane z dołu. Potem słyszę moje. Potem Madeleine wrzeszczy coś o wspólnej kolacji.
Domyślam się, że powinienem zejść na parter i zjeść razem z nimi, czego bynajmniej nie przyjmuję do siebie z wielkim entuzjazmem. Theodore wygląda z kolei na uradowanego możliwością przeżycia nowego doświadczenia, jakim jest bliższe poznanie mojej rodziny od strony ojca. Momentalnie zdaję sobie sprawę, że zdążyłem już zatęsknić za tym jego durnym, maksymalnie naiwnym uśmieszkiem, zwłaszcza że przez ostatnie godziny wydawał się najpierw przybity, a potem zwyczajnie na mnie obrażony.
Mam na sobie szare dresy, biały podkoszulek i rozpinaną bluzę, moje włosy są za to w kompletnym nieładzie. Mogę więc już wręcz idealnie przewidzieć reakcję ojca, kiedy tylko zobaczy mnie w progu jadalni. Ostatecznie okazuje się ona wyjątkowo pokrywać z moimi wyobrażeniami: facet patrzy na mnie, jakbym co najmniej przyszedł ubrany w sam worek na śmieci, obwieszczając wszystkim wszem i wobec, czym naprawdę jestem.
— Nie jesteś śmieciem, nie mów tak — burczy obok mnie Theodore.
Kiedy patrzy na mnie, dostrzegam najpierw malujący się na jego twarzy szok, później przeradzający się w czystą bezradność. Z pewnością zdążył już przyzwyczaić się do mojej z reguły skwaszonej i obrażonej miny. Teraz jedyne, co emanuję całym swoim jestestwem, to rezygnacja. Absolutna rezygnacja. Nie mam na nic siły, najchętniej skuliłbym się na podłodze w kulkę i udawał, że wcale mnie tam nie ma i nikt mnie takiego nie widzi. Chciałbym móc to zrobić bardziej, niż cokolwiek innego w tej chwili. Zmuszam jednak nogi do uginania się w kolanach i stawiania kroków jeden za drugim, by w końcu dotrzeć do długiego stołu, gdzie zajmuję miejsce naprzeciwko Piersa. U lewego szczytu stołu siedzi Kyle Craven, u prawego - jego nowa partnerka Madeleine Hirsh.
Dawno nie widziałem ojca. Nie, żebym chciał, ale teraz dopiero myślę o tym, że przez cały ten czas może faktycznie tak odrobinkę za nim tęskniłem. Mężczyzna wydaje się zerkać na mnie ze strachem, jakby bał się bezustannie o moje zdrowie psychiczne.
— No więc, synu… — Słyszę doskonale, w jaki sposób to słowo przechodzi przez jego gardło, i ani trochę mi się to nie podoba. — Jak tam w szkole?
— Są wakacje — odpowiadam cierpko i natychmiast wpycham sobie do buzi pokaźny kęs czegokolwiek, co właśnie znajdowało się na moim talerzu. Dopiero po kilku gryzach ogarniam, że to groszek. Nienawidzę groszku.
Ojciec zerka na Madeleine z niemą prośbą o pomoc. Chyba naprawdę zależy mu, by jakoś do mnie dotrzeć.
— Znalazłeś sobie ostatnio jakieś duchy w swojej okolicy? — pyta żartobliwie mężczyzna, a ja krztuszę się groszkiem. — Oczywiście nie mówię poważnie, wszyscy wiemy doskonale, że to bzdury.
Wokół jego głowy zaczyna kręcić się w powietrzu, tak się magicznie składa, jakiś duch, którego sobie ostatnio znalazłem w swojej okolicy.
— A tu byś się zdziwił — śmieję się pod nosem jak najciszej, byleby nikt tego nie usłyszał. Nie reagują, więc domyślam się, że póki co jestem bezpieczny. Wycieram usta serwetką i wracam do jedzenia, teraz wolniej i ostrożniej, żeby się znowu przypadkiem nie zakrztusić.
— Mówiłeś coś?
— Nic, nic, Piers.
Theodore przygląda się mojemu ojcu tak bacznie, że aż sam zaczynam czuć się z tym niekomfortowo. Coś jednak wciąż bawi mnie w tej sytuacji. Może to ta ukryta satysfakcja wypływająca z faktu, że ten człowiek przez wszystkie lata mojego życia powtarzał mi, że żadne istoty nadnaturalne nie istnieją i żebym dał sobie spokój z moimi dziwnymi zainteresowaniami, podczas gdy to wszystko nagle okazało się w stu procentach prawdziwe.
— Sukinkot z niego — ocenia ostatecznie Theodore. Trzyma palec na podbródku, żeby wyglądać inteligentniej.
Już jestem gotowy syknąć na niego, że nie może tak mówić, kiedy w ostatniej chwili przypominam sobie, że wokół mnie są ludzie. Nie mogę tu nawet posłać mu ostrzegawczego spojrzenia, bo uznaliby za dziwne, że patrzę z wrogością w jakiś przypadkowy punkt na ścianie.
Wkrótce jednak coś zdecydowanie bardziej przykuwa moją uwagę i bynajmniej nie jestem z tego powodu ani trochę zachwycony. Mogę przysiąc, że widziałem za Piersem cień ducha. To był chłopiec z kijem do krykieta, ten, o którym mówił mi Theodore.
Chłopiec jest ubrany w błękity, jest nienaturalnie blady, co zapewne jest całkowicie normalne u duchów, i posiada równo przystrzyżone czarne włosy, które zasłaniają mi widok na jego oczy. Ma kilka piegów na drobnym nosie i zapadniętych policzkach. Mocno trzyma swoją prowizoryczną broń obiema rękami i wygląda, jakby chciał się nim zamachnąć jak kijem bejsbolowym.
I to prosto na głowę mojego przyszywanego brata.
— Czekaj! — wyrywa mi się. Rodzina patrzy na mnie dziwnie, Theodore również. Kiedy tylko mrugam, chłopiec z kijem do krykieta znika. — Chodziło mi… czekajcie na mnie, bo nie jem tak szybko jak wy..?
Już sam plączę się w swoich słowach. Madeleine i Piersowi to wyjaśnienie jednak wystarcza. Tylko mój ojciec posyła mi nieobecne spojrzenie spod ściągniętych nisko brwi. Wygląda na zirytowanego, a przynajmniej tak mi się wydaje. Bynajmniej nie odczytuję z jego twarzy żadnych pozytywnych emocji, co tylko pogarsza mi nastrój. Pewnie znowu uznaje mnie za niespełna rozumu.
— Czemu kura przeszła przez ulicę? — Theodore widocznie próbuje podjąć się poprawienia mi humoru.
Nie teraz, Theodore, myślę z goryczą. Chłopak robi zmartwioną minę, ale posłusznie odpuszcza i rozpływa się w powietrzu, zostawiając po sobie delikatną wodną mgiełkę, którą zdaje się odczuwać nawet moja rodzina.
Znowu jestem sam. Zwieszam głowę nisko nad talerzem z tym zielonym gównem, do którego jedzenia się zmuszam.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top