rozdział xv: przynajmniej dostałem gofry

Z pewnością już wspominałem, że nienawidzę pociągów. Jeśli nie, to przypominam w tym momencie: nienawidzę pociągów z całego serca i wolałbym już przejść pieszo całą drogę do Bristolu niż pozwolić, by moje ciało podrygiwało do taktu wybojów na torach. Theodore za to ma z tego najwidoczniej ogromną uciechę, bo znalazł sobie do towarzystwa ducha psa z jednym okiem i widocznymi żebrami, z którym lata po wszystkich wagonach, bawiąc się w aportowanie.

Przyciskam mocno torbę do klatki piersiowej. Jest to ta sama brązowa, podniszczona torba, którą noszę ze sobą dosłownie wszędzie z przyzwyczajenia. Dopiero nade mną, na półce, znajduje się ciemnoniebieska walizka z właściwym bagażem. Moja matka jeszcze dzisiaj rano błagała mnie, bym wziął więcej niż pięć koszulek, które zamierzam nosić na krzyż. Naturalnie wziąłbym więcej, gdyby sama mnie o to nie prosiła, bo w tamtym momencie chciałem po prostu zrobić jej na złość. Teraz dopiero zaczynam na poważniej myśleć o tym, że planowałem cały wyjazd spędzić głównie na odwiedzaniu Heather i jakichś innych, obcych ludzi. Przy nich mógłbym chodzić nawet nago, ale dobra opinia Heather liczy się dla mnie za bardzo i może to dokładnie z jej powodu teraz skręca mi żołądek ze stresu.

— Może i już mówiłem coś o tym, że nie mam problemu z tobą lecącym na moją dziewczynę, ale nie musisz robić tego tak ostentacyjnie, wiesz o tym, prawda? — mówi Theodore, kiedy znowu wyskakuje z podłogi. Jesteśmy sami w tym przedziale, więc nie mam problemu z rozmową z nim na głos.

— Ty z kolei nie musisz bez przerwy czytać mi w myślach, wiesz o tym, prawda? — odgryzam się i zakładam nogę na nogę.

Siedzę po tej stronie przedziału, gdzie nowe krajobrazy zdają się wyskakiwać zza moich pleców i oddalać się ode mnie tak, jakbyśmy poruszali się we dwie różne strony twarzami do siebie. Obserwuję, jak zmieniają się, gdy przejeżdżamy przez najróżniejsze miasteczka i wsie, by wkrótce dotrzeć do magicznego Bristolu, na myśl o czym, prawdę mówiąc, chce mi się już rzygać. Theodore zdaje się robić minę podobnie zgorszoną do mojej, ale z jakiegoś powodu wciąż zachowuje pogodę ducha. Bo innej nie może zachować, jest już duchem na pełen etat.

— Poza tym nie lecę na twoją dziewczynę — dodaję po wyjątkowo długich kilku minutach ciszy. Theodore mierzy mnie spojrzeniem spod zmarszczonych brwi osadzonych na szarym czole, na które ścieka woda z wilgotnych włosów. Nie wiem, czy to tylko mój wymysł, ale ostatnio odniosłem wrażenie, że jego ubrania zrobiły się jeszcze bardziej mokre. Tak jakby na nasze pierwsze spotkanie przyszedł po wpadnięciu w małą kałużę, a teraz miał już spotkanie z pełnowymiarowym wiadrem wody wylanym na niego. — Mówię poważnie.

— I wcale nie śniłeś o niej ostatniej nocy.

— Wcale.

— Wcale w tym śnie nie miała na sobie uroczego, błękitnego fartuszka i nie robiła tobie gofrów.

— Wcale — potwierdzam ponownie. Theodore tylko kręci głową z wyjątkowo znudzoną miną. Zawisa około pół metra nad ziemią i kładzie się w powietrzu. Zamyka oczy i chyba udaje, że śpi. Postanawiam pójść w jego ślady, z tym że ja już nie zamierzam udawać. Zdejmuję z siebie bluzę i nakrywam się nią. Jest ciemnoniebieska, wpadająca aż w czarny, i mam ją od dobrych dwóch lat. Wnioskując po dużym śladzie na lewym rękawie, wciąż pamięta, jak Violet wylała na mnie truskawkowy koktajl mleczny w McDonaldzie.

Przyciskam zgięte nogi do klatki piersiowej i opieram policzek na zimnej szybie, na której pojawia się maleńka smuga pary za każdym razem, gdy wydycham powietrze. Obrazy rozmazują się, gdy moje oczy co chwilę zamykają się samoistnie, ale jestem już w stanie je rozpoznać - zawsze jeździłem tą samą trasą do Bristolu, zapamiętując po drodze każde znaki szczególne po drodze.

— Wiesz, że nie mogę sam zasnąć, prawda? — odzywa się niespodziewanie Theodore. Zerkam na niego spod przymrużonych powiek. Leży na boku, tyłem do mnie, widocznie skulony. Przyciska wszystkie swoje części ciała jak najbliżej do siebie. Mógłbym pomyśleć, że chce się ogrzać, ale przypominam sobie, że jest tylko duchem, który nawet nie ma prawa zmarznąć. — W sumie to jest mi zimno cały czas. Udaję oddychanie, mrugam tylko z przyzwyczajenia, jeść nawet nie muszę. Ale im bardziej moknę, tym bardziej mi zimno. To jedyna rzecz, jaką jestem w stanie poczuć.

— Jeśli chcesz, żebym zaczął ci współczuć, to zabierasz się do tego od złej strony — oświadczam spokojnie. Mam już ochotę nawet parsknąć cichym śmiechem, ale Theodore unosi głowę i posyła mi najgorsze spojrzenie, na jakie tylko go stać: poradziłbym sobie ze wściekłością, znałem już ją dokładnie, ale to było czyste rozgoryczenie zmieszane z desperacją.

Nagle żałuję moich słów. Poza tym i tak skłamałem. Jest mi go szkoda, po prostu moje tępe, przerośnięte ego oczywiście za nic tego nie przyzna.

— Nie chcę, żebyś mi współczuł, nawet wręcz przeciwnie. Chcę, żebyś mimo wszystko nie żałował odsyłania mnie na drugą stronę. Wiem, że cały czas tylko powtarzasz, jak bardzo chcesz się mnie pozbyć, ale przyznaj w końcu, że nawet jeśli mnie nie lubisz, to już na pewno za bardzo przyzwyczaiłeś się do mojego towarzystwa, bym nagle zniknął z twojego życia. Bez względu na twoje metody wyświadczysz mi przysługę.

— Wiem — odpowiadam zdecydowanie ciszej, niż planowałem. Brzmię jak przestraszone dziecko, które właśnie dostało kolejny wykład od swoich rodziców i teraz próbuje wcisnąć im swoją nieopisaną skruchę, by w końcu dali mu spokój.

Theodore uśmiecha się delikatnie (ta mina zdecydowanie bardziej pasuje do jego na co dzień roześmianej twarzy), a jego oczy nagle migoczą trochę bardziej niż zwykle. Czuję, jak moje ciało momentalnie drętwieje i już jestem pewien, że chłopak ponownie próbuje mnie opętać, gdy zdaję sobie sprawę, że on tylko pomaga mi zasnąć. Moment, w którym zrobił to ostatnim razem, wydaje mi się nagle tak strasznie odległy, jakby minęło przynajmniej pół roku, od kiedy go poznałem.

Zamykam oczy i pozwalam, by jego martwe czary zesłały na mnie przyjemny sen o Heather robiącej mi gofry.

***

Po zaledwie piętnastu minutach kręcenia się po obcym mieście Theodore zdążył znaleźć już sobie martwego kota o nietypowo zielonkawym futerku i pomarańczowych oczach, którego, oczywiście, postanowił zatrzymać. Co więcej, wniósł go na rękach pod mieszkanie mojego ojca i postawił dokładnie pod nogami Piersa jak trofeum po łowach.

— Teoretycznie to jest obce miasto tylko dla ciebie, ja się tu akurat wychowałem — zauważa Theodore, kręcąc się jak aureola wokół głowy mojego przyszywanego brata.

Stoimy na idealnie uprzątniętym podwórku przed ich mieszkaniem. Mój ojciec jeszcze nie raczył nawet wyjść i się ze mną przywitać, więc tylko stoję tutaj jak idiota z ciężkimi bagażami w rękach. Gapię się intensywnie na drzwi z nadzieją, że może mentalnie przywołam tu w ten sposób Kyle’a Cravena, który weźmie mnie w ramiona, powie, jak bardzo mnie kocha, zaoferuje mi pomoc przy wnoszeniu a bagaży, a potem zaproponuje mi wyjście na ryby, jakiś mecz piłkarski albo jakąkolwiek inną czynność uznawaną za typowo ojcowsko-synową. Może już poleciałem trochę za daleko z tym marzeniami, w rzeczywistości wystarczyłoby mi tylko krótkie przywitanie i klepnięcie w ramię (zawsze to robi, jakby nie mógł psychicznie zmusić się do żadnego innego rodzaju kontaktu fizycznego ze mną).

Przyszedł za to do mnie Piers. Z gigantyczną świnką morską w rękach, którą na pierwszy rzut oka wziąłem za małego psa. Oczywiście, ja nie dostałem nawet kartki na święta, ale on ma tutaj swojego nowego pupila. Przynajmniej nie traktuje mnie z tego powodu gorzej, co więcej - wnioskując po sposobie, w jaki się do mnie odzywa i w jaki na mnie patrzy, ten dzieciak praktycznie mnie podziwia, nawet jeśli za wiele do podziwiania we mnie nie jest.

— Pomóc ci z tym bagażem? Mogę zrobić go jeszcze lżejszym, jeżeli teraz w dalszym ciągu są jest ciężki. Więcej raczej zrobić nie mogę — mówi z przejęciem Theodore. Domyślam się, że na bieżąco wsłuchiwał się w moje myśli jak w turecką telenowelę. Z jakiegoś powodu jego chęć pomocy tylko bardziej mnie irytuje.

— Zrobiłeś się trochę zielony na twarzy — stwierdza inteligentnie Piers. Jakoś za łatwo zapominam o egzystencji innych żywych ludzi, kiedy Theodore się do mnie odzywa. — Chcesz gofry? Moja mama sama robiła z myślą o tobie. Mówiłeś niedawno, że najbardziej lubisz te z bitą śmietaną i borówkami.

To “niedawno” było dwa lata temu, myślę z goryczą, ale doceniam sam gest.

— Jasne. Zawsze. Kto nie miałby ochoty na gofry? — odpowiadam z czymś, czego Piers z pewnością nie bierze za entuzjazm, którym miało to być. Mimo względnie młodego wieku czternastu lat jest wyjątkowo inteligentny i już nie mylą go moje marne próby udawania radości na jego widok. Nawet jeśli jest on jedyną osobą tutaj, z którą byłbym w stanie się dogadać. A przynajmniej kiedyś. Teraz mam przy sobie jeszcze Theodore’a i właśnie ta myśl dodaje mi otuchy. Przynajmniej w teorii mam go przy sobie, bo w praktyce zdążył już gdzieś zniknąć mi z pola widzenia. Pewnie rozgląda się po domu.

Piers głaszcze świnkę morską jak złoczyńcy koty w filmach dla dzieci. Przez chwilę wydaje mi się, że nawiązuję kontakt wzrokowy z żyjątkiem i są to najbardziej przerażające sekundy mojego życia. Jest grube, ma długą, wielokolorową sierść i maleńkie oczy jak dwa węgielki. Mówię bynajmniej o śwince morskiej, nie moim przyszywanym bracie.

Za sobą ciągnę ciężką walizkę, na ramieniu mam - jak mi się zdaje - jeszcze cięższą torbę. Moja mama uparła się, że pewnie będzie zimno, więc w środku lata mam przy sobie około pięciu różnych kurtek w parze do pięciu różnych koszulek.

Kółka walizki podskakują na schodkach przy wejściu. Pozwalam Piersowi, żeby to on otworzył przede mną drzwi, na co ja z jakiegoś powodu nie jestem w stanie się zdobyć. Gdzieś z tyłu mojej głowy tli się irracjonalny strach przed wejściem do środka, ale zduszam go. Tłumaczę sobie, że robię to wszystko tylko i wyłącznie dla Theodore’a. Wchodzę do środka. Słyszę, jak drewno skrzypi głośno pod moimi nogami. Mam wrażenie, że miesza się ono z jakimś cichym nieznanym mi szeptem. Włoski stają na moim ciele, przez które przechodzi dreszcz. Nie jest to jednak nieprzyjemne uczucie, wręcz przeciwnie - jako osoba do szpiku pochłonięta zjawiskami paranormalnymi uwielbiam czuć tę drobinę strachu.

— Em już przyszedł? — krzyczy Madeleine z salonu.

Emory, nigdy Em, myślę z goryczą. Kiedy Piers odpowiada, że tak, Madeleine mówi, żeby ktoś dał mi gofry. Dopiero później się ze mną wita przez ścianę. Widać, że kobieta ma w życiu priorytety.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top