rozdział xiii; chyba zdradziłem kumpla z jego byłą
Mam ochotę już stąd zwyczajnie uciec, ale wciąż nie posiadam tych nazwisk. Mimo że Arthfael zniknął, Sansevieria wciąż tu stoi i patrzy na mnie czujnie. Wraz z nią obserwują mnie dwa tygrysy. Ostatni raz widziałem takie okazy w zoo, gdy miałem dziesięć lat. Wtedy były daleko za barierką i nawet jeśli nie miały prawa mnie zaatakować, to wciąż o mało co nie posikałem się w spodnie. Tutaj stoją dwa metry ode mnie i nie dzieli nas nic, a ja akurat nie byłem w łazience w ciągu ostatnich kilku godzin. To stresujące.
— Waylon Dallas, Kit Remington, Judy Calavan, Brooks Crawford-Caldwell. Heather Holt zapewne już znacie — mówi Sansevieria i chwyta dłoń kamiennego anioła, jakby była tancerką, chcącą zrobić obrót wokół swojego partnera. Mogłoby się wydawać, że pojawi się po drugiej stronie, ale po tym, jak przechodzi za jego plecami, już więcej jej nie widzimy. Jej tygrysy również znikają. Momentalnie czuję ulgę.
— Heather to widziała — zauważa Theodore. On również najwyraźniej poczuł się lepiej od zniknięcia demonów, bo wygląda już spokojniej niż kilka minut temu.
— Kojarzysz stąd kogokolwiek poza nią? — pytam, postanawiając podtrzymać temat, za który nikt na mnie nie nakrzyczy.
Theodore przez chwilę marszczy brwi, a już po chwili pstryka palcami z satysfakcją.
— Pamiętasz, jak mówiłem ci, że chyba słyszałem kogoś przy mojej śmierci?
— Chodzi ci o to “Nie rób tego, Theo” czy jakoś tak?
— Tak, dokładnie! Jestem na siedemdziesiąt dziewięć przecinek dziewięć procent pewien, że to był Waylon Dallas. Teraz tylko wystarczy odwiedzić jeszcze jego. Masz dzisiaj czas? Jasne, że masz, ty nie masz życia towarzyskiego.
Uderzyłbym go, gdyby ten idiota nie był niematerialny.
— W takim razie wyobraź sobie, że jednak mam plany. Umówiłem się z Heather — mówię z dumą wypisaną na twarzy.
O proszę, wnioskując po twarzy Theodore’a, oto kolejny temat, przez który prawdopodobnie zostanę zwyzywany.
— W jakim sensie umówiłeś się z nią?
— Jak przyjaciele, spokojnie.
— A więc już jesteście przyjaciółmi?
Nie podoba mi się to, jak Theodore się na mnie gapi. Boję się, że znowu nieświadomie użyje na mnie swoich mocy, bym tam nie szedł, ale on nagle nurkuje w trawę, by wyłonić się z niej kilka metrów przede mną i lecieć dalej, już nie oglądając się za mną. Na rowerze muszę jechać maksymalnie szybko, by chociażby za nim nadążyć.
***
Moja kochana mama, najlepsza kasjerka w spożywczaku pod słońcem, po raz pierwszy w ciągu tych wakacji pyta mnie, gdzie ja tak ciągle uciekam z domu. Pyta akurat w momencie, gdy ja trzymam już rękę na klamce z zamiarem zdążenia na pociąg. Znając mnie i moją orientację w terenie i tak bym nie zdążył, więc daję sobie moment na oparcie się o drzwi i rozmowę z rodzicielką.
— Przyzywam duchy na cmentarzach.
Mama parska śmiechem i kręci głową z dezaprobatą.
— A tak poważnie, Em?
Głupi ja miałem nadzieję, że mi odpuści.
Theodore siada po turecku na palnikach kuchenki i opiera twarz na otwartej dłoni, by w takiej pozie z zaciekawieniem oczekiwać mojej odpowiedzi. Któryś z kotów, zapewne Marcus, nawet zaczyna przymilać się do jego nogi. Sytuacja ta zdaje się go niezmiernie bawić, bo znowu tylko szczerzy się jak idiota.
— Może w to nie uwierzysz, ale znalazłem sobie przyjaciół i spędzam z nimi czas na świeżym powietrzu — mówię, przybierając pewny siebie wyraz twarzy.
Nigdy w życiu nie odczuwałem takiego zażenowania, jak w tym momencie, gdy dosłownie wszyscy zebrani wybuchają śmiechem. Na moje policzki wstępuje rumieniec wstydu, nie muszę nawet patrzeć w lustro, by to wiedzieć.
— Łatwiej mi już uwierzyć w tę pierwszą wersję — chichocze jeszcze moja mama, ocierając łezki z kącików brązowych oczu. — A teraz idź już na ten cmentarz po duchy. Na kolację zamówię ci coś niezdrowego, o ile nie zamierzasz jeść na mieście ze swoimi “przyjaciółmi”.
Drzwi trzaskają za mną bardziej, niż bym tego chciał. Przez niski płot przeskakuję, zamiast otworzyć bramkę. Upokorzenie. Upokorzenie i zniewaga. Naturalnie byłbym jeszcze głupszy od Theodore’a, gdyby moją reakcją był płacz, więc tylko zaciskam pięści i kopię w każdy śmietnik, słup i chociażby kamień, który stanie na mojej drodze.
— Czyli ty możesz sobie mnie do woli obrażać, ale jak ja się z ciebie od czasu do czasu ponabijam, to od razu wielki problem? — Duch wyłania się przede mną z latarni, w którą chcę uderzyć. Moja dłoń przenika przez jego brzuch, a ja po raz kolejny czuję, jakbym wsuwał dłoń do kubła wypełnionego lodem. Nawet jeśli nie zdarzało mi się to często, to mogę z czystym sercem przyznać, że tego nienawidzę.
— Ty już jesteś martwy, tobie nic się od tego nie stanie — warczę. Jakaś starsza kobieta patrzy na mnie jak na wariata, dzięki czemu dopiero zdaję sobie sprawę, jak ta scena musi wyglądać z perspektywy osób trzecich. Natychmiast wciskam dłoni do jeansów i ściszam głos. — Poza tym nie chodzi o ciebie, tylko o moją mamę. Jest nieznośna.
— Mówisz tak, jakbyś ty nie był — odgryza się i leci dalej. Chcąc nie chcąc podążam za nim, jako że tylko on z naszej dwójki zdaje się znać trasę. — Jesteś niemiły, chamski i używasz brzydkich słów odnośnie innych. Twoja mama przynajmniej ma poczucie humoru.
Po raz drugi tego dnia przełykam żółć, napływającą mi do gardła. Nienawidzę tego faceta.
Przyspieszam, by nie zgubić go między tłumem ludzi. Co chwilę ktoś popycha mnie lub depcze mi po stopach. Boli mnie brzuch i jedyne, na co mam teraz ochotę, to tylko usiąść. Na szczęście peron jest blisko, a ja jakimś magicznym trafem nie spóźniam się na odjazd pociągu. Theodore znika, by najprawdopodobniej od razu przenieść się do Bristolu pod dom Heather Holt.
Wyciągam jeden z tych kilku komiksów, które kupiłem sobie podczas ostatniej takiej wycieczki. Próbuję skupić się na czarno-białych rysunkach, ale w mojej głowie wciąż jak film odtwarza się wszystko, co mnie dzisiaj spotkało. Najpierw spotkanie z Mayą i poznanie Melbourne’a oraz Demosthenesa, potem gra na cmentarzu z Arthfaelem i Sansevierią… A mnie wciąż z jakiegoś powodu z tego wszystkiego najbardziej nęka zachowanie Theodore’a w stosunku do mnie. Najwyraźniej jestem tak beznadziejny w kontaktach międzyludzkich, że naprawdę nie domyśliłem się, iż takie traktowanie kogoś może w końcu odbić się na człowieku.
Theodore jednak czeka na mnie na dworcu. Siedzi ze skrzyżowanymi nogami w powietrzu i zagląda komuś przez ramię, czytając jego gazetę. Dostrzega mnie dopiero, gdy staję tuż obok niego. Szybko odsuwa się i ponownie to on prowadzi mnie przez kręte ulice ogromnego miasta. Wydaje się być idealnie obeznany w tych terenach.
Wyciągam komórkę z tylnej kieszeni i, wyłączoną, przykładam ją do ucha.
— Przestaniesz się na mnie tak boczyć, jeśli cię ładnie przeproszę?
Theodore gwałtownie się zatrzymuje i obraca wzrok w moją stronę. Mógłbym powiedzieć, że wygląda, jakby zobaczył ducha, gdyby tylko sytuacja nie była odwrotna.
— Nie musisz mnie przepraszać, ale jeśli się poprawisz, to tak — stwierdza w zamyśleniu. Nagle jego twarz gwałtownie rozjaśnia się w szerokim, może trochę złośliwym uśmiechu, który nie ma prawa wróżyć nic dobrego. — O, i mój drugi warunek. Od teraz, aż do momentu mojego zniknięcia, będziesz zwracał się do mnie per Theo. Nie żadne Theodore.
Mówiłem już, że go nienawidzę? Mówiłem. Nie widzę sensu w powtarzaniu się.
Mimowolnie ja również uśmiecham się, może nawet śmieję pod nosem. Od razu jest mi lepiej, a przez resztę drogi nie czuję się nawet, jakbym szedł na skazanie. Na ulicy przeskakuję nad białymi pasami, tak jak w dzieciństwie.
Kiedy w takim humorze wbiegam na jej podwórko, Heather opiera się już o furtkę i chichocze na mój widok. Nagle żałuję, że nie ubrałem się jakoś lepiej, niż jeansy i przetarta koszulka. Teoretycznie to już i tak progres, skoro ostatnim razem podczas naszego spotkania miałem na sobie dresy, a moje włosy były w kompletnym nieładzie. Teraz poświęciłem całe dziesięć minut na upięcie ich w całkiem schludnego wysokiego kucyka.
Heather wygląda jak anioł. Przysięgam, że ani trochę nie przesadzam z tym stwierdzeniem. Na twarzy ma delikatny makijaż w różowych barwach. Ubrana jest w czarną koszulkę z białą marynarką, spódniczkę i kabaretki, na nogach ma ciężkie glany. Jej farbowane na czerwono włosy są zaplecione w dwa grube warkocze, na końcach zebrane wstążkami.
Ciągnie mnie za kucyk, a ja nawet nie oponuję, zamiast tego tylko rozpływam się pod jej miękkim dotykiem.
Przynajmniej do momentu, gdy obrywam torbą z lodem w brzuch i zwijam się wpół z bólu.
— Wszystko w porządku? — pyta spokojnie Heather i kładzie dłoń na moim ramieniu. Natychmiast prostuję się i otrzepuję ubranie, posyłając jej koślawy uśmiech.
— Tak, oczywiście. To tylko… Hm, nic dzisiaj nie jadłem i to chyba tak z głodu — dukam, wzrokiem wyszukując już Theodore’a. Duch przysiadł na dachu, posyłając mi niewinne spojrzenie. Usilnie próbuję nie skrzywić się, jakbym zjadł surową cytrynę. Ja chciałem rozejmu, ale on najwyraźniej od razu woli go złamać. Niech mu będzie.
Zdejmuję dłoń Heather i zamiast tego to ja delikatnie obejmuję ją jedną ręką w pasie. Wygląda na speszoną, ale nie zgorszoną i nawet nie wyszarpuje się ode mnie, więc jeszcze jest dobrze. Co więcej - opiera się o mnie, jakby było jej wygodnie w takiej pozycji. Boję się w ogóle poruszyć, by tego nie zniszczyć.
— W związku z zaistniałą sytuacją co powiesz na jakąś restaurację? Ja stawiam — proponuję.
Heather mierzy mnie wzrokiem bynajmniej nie wyglądającym na zachwycony, ale kiwa głową w wyrazie zgody. Jestem w siódmym niebie. Może nawet właśnie tam trafię po tym, jak Theodore dokona na mnie swojej zemsty za to, że podrywam jego byłą dziewczynę. W tym momencie boję się chociażby obejrzeć i spojrzeć na niego.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top