rozdział xi; jesteś smutny? wypij truciznę
Naturalnie wszystko zwalam na Theodore'a. To był jego pomysł.
Rozgrywka pomiędzy Mayą i Arthfaelem rozegrała się już na dobre. Wykładają karty zdecydowanie zbyt szybko, jakby w ogóle nie zastanawiali się nad swoimi ruchami. Boję się, że Maya jest nieostrożna tylko przez pryzmat faktu, iż karę za potencjalną przegraną poniosę ja. Tyle że po wyprostowanych plecach ukrytych za ramoneską i zrelaksowanej postawie - bo tylko to u niej widzę - wnioskuję, że idzie jej bardzo dobrze. Jej przeciwnik za to pod maską pewności siebie wydaje się być zirytowany. Uznałbym to za pozytywny znak, gdyby nie możliwość śmierci w obliczu wygranej. Musiałbym przekazać jej jakoś, żeby specjalnie przegrała grę. Tylko jak mam jej to teraz powiedzieć?
— Teraz najlepiej poczekać — stwierdza Melbourne z zmarszczonymi nisko brwiami. W tym momencie nie obchodzi mnie nawet fakt, że jakiś duch czyta z mojej głowy.
Moi towarzysze mogą na spokojnie wisieć w powietrzu, jak długo tylko chcą, ale mnie już wkrótce bolą nogi, więc siadam na trawie. Teraz już nawet nie wiem, co ze sobą zrobić. Mogę tylko siedzieć i obserwować monotonne wykładanie krwistoczerwonych kart. Theodore materializuje się obok mnie. Unosi się kilka centymetrów nad ziemią w siadzie skrzyżnym, z tym że zamiast patrzeć na rozgrywkę, on patrzy na mnie. To irytujące.
- Nie jesteś głodny?
Theodore patrzy na mnie dokładnie tak samo, jak matka patrzy na dziecko, gdy się o nie martwi. Zganiłbym go za to, ale w pewnym momencie ze zdziwieniem zdaję sobie sprawę, że nawet mi się to podoba. W świecie, gdzie wszyscy darzą mnie nienawiścią, w końcu kogoś obchodzę. To miłe. Naturalnie nigdy nie przyznałbym tego na głos.
Mam już w głowie jakąś zgryźliwą uwagę na temat tego, że nawet jeśli jestem głodny, to skąd mam wziąć jedzenie, kiedy widzę jego niewinny uśmiech. W jednej sekundzie przypomina mi się, jak przed wyjazdem do mieszkania Mayi moja torba nagle magicznie zrobiła się cięższa. Mrugam oczami, podczas gdy duch tylko macha dłonią zachęcająco. Nurkuję ręką do wnętrza mojej skarbnicy różności i z samego dna wyławiam papierową torebkę.
— Zauważ, że nie plastikową, żeby nie zanieczyszczać środowiska — mówi, naturalnie bardzo dumny z siebie.
— Co to jest? — pytam z powątpiewaniem. Nie wiem, czy na pewno chcę to otworzyć. W końcu jednak się przemagam i zaglądam do środka. Zestaw czterech kanapek z nutellą. Z obciętymi skórkami. Zapamiętał, że nienawidzę skórek z chleba.
— Naturalnie nie zmarnowały się, bo wszystkie oddałem kotom — dodał ucieszony Theodore. Koty pewnie też były ucieszone.
Już na końcu języka mam podziękowanie, które ostatecznie jednak nie wychodzi z moich ust. Może naprawdę bym mu podziękował, gdyby przez większość czasu nie był tak irytujący. Krótkie przejawy dobroci wobec żywych się nie liczą. Duch marszczy brwi, ale nie odpowiada na moje myśli. Chyba udaje, że w ogóle ich nie słyszał. Zamiast tego przypatruje się biedronce na listku jakiegoś chwasta.
— Rozumiem, że ty nie jesteś głodny ani trochę — Ku swojemu własnemu zdziwieniu podejmuję próbę rozmowy. On też się dziwi. Z reguły to on zaczynał wszystkie nasze konwersacje, które ostatecznie nie kończyły się zwyzywaniem nawzajem.
— Chciałbym coś zjeść, ale to tylko dlatego, że jedzenie czegoś jest przyjemne. Nie potrafiłbym być głodny, nawet jeśli bym chciał. Tak samo ze spaniem. Teoretycznie oddychać też nie muszę, ale z przyzwyczajenia unoszę i opuszczam klatkę piersiową, żeby wyglądało, że oddycham. I chyba to samo z mruganiem. Jak tak teraz o tym myślę, to wydaje mi się to dziwne.
— Sam w sobie jesteś dziwny — stwierdzam i kończę jeść drugą kanapkę. Pozostałe dwie spowrotem wciskam do torby, na wypadek, gdybym miał zostać tu jeszcze przez następne godziny. Wydaje mi się to wyjątkowo prawdopodobne i właśnie to mnie przeraża.
— Wcale nie jesteś lepszy, Em.
— To, że ja raz nazwałem cię Theo, nie znaczy, że nagle ty masz pozwolenie na nazywanie mnie Em.
Theodore marszczy brwi i nurkuje w trawie, by wyłonić się kilka metrów dalej i zacząć robić piruety. Melbourne i Demosthenes w tym czasie dyskutują cicho między sobą, podczas gdy Giulia mocno uczepiła się ramienia tego drugiego. Bynajmniej Melbourne na zadowolonego z tego powodu nie wygląda, ale postanawiam już nie mieszać się w ich sprawy.
W jednej chwili wyłapałem, jak Maya spina się i garbi. Arthfael wydaje się nagle wyjątkowo szczęśliwy. To nie jest dobry znak, zdecydowanie. Dziewczyna widocznie dłużej zastanawia się nad wyłożeniem karty. Żebym jeszcze tylko wiedział, w co oni grają.
— Arthfael wymyśla własne gry. Kolejny powód, dla którego tak trudno z nim wygrać — Giulia uśmiecha się szeroko, przy okazji rozmazując zielony błyszczyk. Z jej idealnego jasnobrązowego koka zdążyło wypaść już kilka niesfornych pasm włosów. Jej oczy zdają się świecić jeszcze żywszym zielonym, o ile to w ogóle możliwe, jakby młoda kobieta wpadła nagle w stan euforii. — Ale ta wasza Lennox jest całkiem zdolna, z tego co widzę. Ma szansę.
— Jasne, że ma szansę — prycha Demosthenes i delikatnym ruchem odsuwa od siebie szlachciankę. Nie zdaje się być nawet zirytowany jej obecnością, w porównaniu do każdego innego, kto choć próbuje się do niego odezwać. — Nie widziałem nikogo, kto byłby bliżej wygranej niż ona.
— A ja widziałam — odpiera przesłodzonym głosem Giulia i nakręca włosy na chudy palec, przez który mam wrażenie, że widzę kości. Cmoka dwukrotnie, nim kontynuuje. — Oni wszyscy są teraz wśród nas.
Przełykam powoli ślinę, gdy w jednej chwili zdaję sobie sprawę, że mówi o duchach. Nikomu nie dane było nacieszyć się wygraną. Zimno na ramieniu z pewnością oznacza Theodore'a, który postanowił wesprzeć mnie mentalnie. Nie mylę się.
I nagle w ciągu sekundy Giulia wybucha śmiechem, Demosthenes wyrywa jej się gwałtownie, a Melbourne wydaje z siebie zniekształcony krzyk. Theodore wygląda, jakby był gotów zaraz zwymiotować, nawet jeśli wprawdzie nie miałby czym. Nie muszę długo zastanawiać się, przez co wszyscy tak zareagowali, bo już wkrótce słyszę brzydki szloch Mayi. Nie jestem pewien, co to może oznaczać. Czy cieszy się z przegranej? Nie, jak mogłaby się z niej cieszyć, skoro nie zdążyła jeszcze się dowiedzieć, co mogłoby czekać ją w obliczu wygranej. A może właśnie swoją przegraną jest załamana? W takim razie dlaczego inni nie wyglądają na szczęśliwych? Może oprócz Giulii, ale jej radość nie może symbolizować nic dobrego.
— Arthfael przerwał grę — oznajmia Demosthenes. Jego twarz wyraża tylko i wyłącznie szok, jakby wszyscy niewerbalnie zmówili się, by wprowadzić mnie w paranoję.
— Co to oznacza? — pytam zniecierpliwiony. Theodore zerka to na mnie, to na grę.
— Coś złego — mówi Demosthenes.
Dziękuję wam wszystkim za jednoznaczne odpowiedzi, bardzo je doceniam, myślę. Wszystkie pary oczu zwracają się ku mnie.
— Remis. Z reguły tego nie robi. Remis oznacza podzielenie się informacjami w zamian za kilka lat służby. Ale to były dopiero trzy rundy, gdzie on zgodnie z prawem wygrał dwie. Nie powinien ogłaszać dogrywki — mruczy pod nosem blondyn i pociera podbródek. W jednej chwili jego skóra robi się biała i przezroczysta jak papier, traci cały swój czerwony kolor.
— Dalej nie wiem, co tu się dzieje.
— Na pewno nic dobrego, Em.
Już nawet nie mam ochoty zganiać Theodore'a za zwrócenie się do mnie zdrobnieniem mojego imienia. Maya koślawo wstaje, na jej żółtej spódniczce zostaje kurz i kilka źdźbeł trawy. Ociera rozmazane po twarzy tusz do rzęs i kredkę do oczu. Podchodzi do nas i patrzy na mnie żałośnie.
— Przepraszam, Craven — szepcze tylko. Rozpuszcza włosy, wciąga frotkę na nadgarstek i kiwa głową na Demosthenesa i Melbourne'a. Odchodzą bez żadnych wyjaśnień. Nie jestem w stanie się ruszyć. Tylko patrzę, jak Maya wychodzi za bramę, wsiada na swój rower i odjeżdża, powiewając za sobą skórzaną kurtką. Znika, jakby myślała, że teraz sam sobie z wszystkim idealnie poradzę.
Theodore wygląda na równie zdezorientowanego i przestraszonego co ja.
Sanseviera odchodzi z zajętego obok swojego pana miejsca. Jej dwa tygrysy poruszają się tuż obok niej, równie zgrabnie co ona sama. Dostrzegam, jak za nią jeden z sługów Arthfaela zbiera karty z ziemi i tasuje je ponownie.
— Maya Lennox wyznaczyła swojego następcę, by zagrał za nią dogrywkę, jako że sama zrezygnowała z gry — Głos kobiety zdaje się roztaczać po całym cmentarzu swoim echem jak mgła. Mam wrażenie, że wokół nas robi się coraz zimniej i ciemniej i naprawdę żałuję, że teraz jestem jedyną żywą istotą, która może to jeszcze poczuć. Wraz z jej słowami na moją skórę wstępuje gęsia skórka. — Czy zgadzasz się zagrać, Emory Cravenie?
Wymieniam przerażone spojrzenia z przyjacielem. Wygląda na zrozpaczonego. Wiem, że obaj jesteśmy zdesperowani i chcemy dowiedzieć się więcej o okolicznościach jego śmierci, ale to już zdecydowanie za dużo jak na nasze możliwości. Czy jednak pozostał nam jakiś inny wybór?
— Zanim się zgodzisz, pragnę jeszcze przypomnieć, że mam przy sobie sześćdziesiąt dwa rodzaje różnych trucizn. Szybka i bezbolesna śmierć gwarantowana. Może tylko z posmakiem czosnku i grejpfruta zostającym po śmierci w jamie ustnej — szepcze zachęcająco Giulia z szerokim uśmiechem.
Mając w głowie wspomnienie mojej ostatniej styczności z połączeniem grejpfruta i czosnku kiwam głową, wyrażając zgodę. Wszystko jest lepsze niż wymiociny z soku pomarańczowego.
___
a/n: chciałabym wiedzieć, czy macie już jakieś postacie, które lubicie bardziej niż inne?
i przede wszystkim czy odpowiada wam narracja emory'ego, jako że w wielu przypadkach główny bohater zawsze pada ofiarą największej nienawiści czytelników.
byłoby mi bardzo miło, gdyby ktoś podzielił się jakimiś przemyśleniami.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top