rozdział x; hazard z demonami
Cmentarz wygląda tak samo, jak wyglądał wcześniej. Każdy nagrobek na swoim miejscu. Szczerze mówiąc, nie wiem, czego dokładnie się spodziewałem. Chyba byłem pewien, że już z daleka będę widział te wszystkie zjawy, tymczasem ja nie widzę tam nawet żywej duszy. Wraz z Mayą opieramy rowery o stalową bramę, pomalowaną czarną farbą i ozdobioną toną niepotrzebnych, wyjątkowo skomplikowanych ornamentów. Przedstawienie zaczyna się jednak dopiero wtedy, gdy przez nią przechodzimy.
Zza jednego z grobów, ozdobionego złocistymi chryzantemami i trzema malutkimi zniczami, wychodzi kobieta o czarnej jak noc skórze i czerwonych włosach, wyglądających niczym gorąca lawa, spływająca kaskadami na ziemię. Z daleka widzę jej ogniste tęczówki z tylko trochę ciemniejszymi od nich źrenicami, tak wąskimi jak u kota. Ona sama porusza się jak jak to zwierzę: szybko, długimi, smukłymi krokami, stawiając jedną nogę tuż za drugą. Jedynym, co osłania jej ciało, jest tylko prosty kawałek materiału w formie koszulki bądź nawet samego biustonosza oraz długa spódnica z rocięciem zaczynającym się w połowie uda i ciągnąca się do samej ziemi tak samo jak jej ogniste włosy. Uśmiecha się pomalowanymi na czerwono wargami, a mi nagle robi się gorąco. Bynajmniej nie dlatego, że jest środek lata.
Czerwonowłosa kobieta jest piękna. Nie w sposób banalny, jak na przykład aktorki z filmów czy modelki, a w taki, który zwyczajnie nie pozwala oderwać od niej wzroku. Zbliża się powoli, jak lwica gotowa do skoku, z krwistymi oczami w kształcie dwóch ostrych migdałów, patrzy nimi wprost na mnie, a ja czuję, jak wwierca mi się prosto w duszę. Pozwalam jej na to, pozwalam jej czytać z moich myśli, co tylko chce z nich wyczytać, oddaję jej się cały. Nie wiem, czemu chce poznać moje myśli, skoro w głowie mam tylko ją.
I właśnie w tym momencie Maya Lennox szturcha mnie w ramię, a ja przypominam sobie, gdzie jestem i co tu robię. Mrugam szybko oczami, rozglądając się na boki. Theodore patrzy na mnie z niepokojem, a Demosthenes i Melbourne wyglądają, jakby byli gotowi zaatakować tamtą kobietę. Zerkam na nią. Dalej uśmiecha się zadziornie, ale teraz nagle dostrzegam rozstępy na jej odkrytym brzuchu i udach, wszystkie pory w ciemnej skórze, szeroką twarz. Mimo wciąż powalającej urody, nie czuję już ochoty oddać się jej w całości. Powoli dociera do mnie, że już po raz trzeci zostałem opętany przez ducha. Mimowolnie się wzdrygam. Dlaczego to nigdy nie może być przyjemne?
— Krwawisz — zauważa zdegustowana Maya i podaje mi wyciągniętą z kieszeni paczkę chusteczek. Podsuwam dłoń do nosa, na palcach zostaje ciemnoczerwona ciecz, spływająca w dół, po wewnętrznej stronie dłoni, a potem po nadgarstku. Biorę z wdzięcznością chusteczkę i przyciskam do nosa. Dlaczego nagle dostałem krwotoku? Czy to właśnie skutki jej mocy? Teraz i patrzę na nią z równie wrogą miną co dwa duchy należące do mojej koleżanki. Jakimś cudem w ciągu jednego popołudnia jej egzystencja przestała mi przeszkadzać, tak jak przeszkadzała wcześniej, i nagle nie widzę przeszkody w nazywaniu jej koleżanką. Zadziwiające, jak wspólne przyzywanie nieumarłych może połączyć dwójkę całkowicie różnych ludzi.
— Uważajcie na nią — ostrzega nas półgębkiem Demosthenes. Marszczy nisko jasne brwi, jego policzki straciły wyrazisty czerwony kolor. Nigdy głębiej nie zastanawiałem się nad tym, czy w duchowych żyłach płynie krew. — To najbliższa wspólniczka Arthfaela, równie groźna co on sam. Nazywa się...
— Sansevieria. Do usług — przedstawia się sama i kłania się przed nami. Kosmyki lawy opadają jej na twarz. Zdają się dymić i delikatnie skwierczyć w zetknięciu z skórą. — Arthfael już was oczekuje, drogie dzieci.
— Jestem od ciebie młodszy tylko sześćset lat, nie przesadzaj — burczy Melbourne i wciska wytatuowane ręce do kieszeni skórzanych spodni.
Sansevieria śmieje się bez cienia wesołości, a mnie przechodzi dreszcz. Jej śmiech przypomina dźwięk tłuczonego szkła, może lustra, które już wkrótce przyniesie komuś kolejne siedem lat czystego nieszczęścia. Teraz cofa się wgłąb cmentarza, tak samo jak wcześniej - krok za krokiem, nie spuszczając wzroku z potencjalnej ofiary - i tak jak wtedy pojawiła się za jednym z grobów, tak teraz za nim znika.
— Sprawdziłam ich. Możecie już wyjść, koledzy — Słyszę jeszcze jej głos, nim moje oczy zostają oślepione świetlną kakofonią barw. Wszystkie kolorowy zlewają się w jeden błysk. Zaczynam szybko mrugać, by choć spróbować się do tego przyzwyczaić. Można to porównać do momentu, gdy tuż po przebudzeniu w środku nocy z potrzebą pójścia do ubikacji zapalasz światło i przez najbliższe kilka chwil zwyczajnie nie potrafisz się przyzwyczaić do całej tej jasności.
Spod opuszczonych nisko powiek dostrzegam coraz wyraźniejsze zarysy sylwetek pomiędzy wszystkimi tymi neonami. Widzę śliczną dziewczynę o dziecięcej twarzy ubraną w długą suknię jak z czasów wiktoriańskich, z włosami upiętymi wstążkami i małą parasolką, którą kręci nad głową w drobnych dłoniach. Cała skąpana jest w zielonym świetle. Tuż obok niej nad grobem przeskakuje świecący na czerwono skater, w powietrzu wykonując kilka obrotów deskorolką, nim zgrabnie ląduje na ziemi i rozpoczyna lawirowanie pomiędzy innymi nagrobkami. Już nic nie zlewa się w jedno. Każdy jest osobną postacią. Jedni bardziej wyrazistą, rysy innych wydają się rozmazane, albo jakbym oglądał telewizję na złe ustawionym telewizorze, co chwilę zacinającym obraz, albo jakbym patrzył przez zaparowaną szybę. Każdy rozsiewa wokół siebie mgiełkę magii, przybierającą jakiś kolor. Patrzę na trzy otaczające mnie najbliżej duchy. Demosthenes, Melbourne i Theodore nie mają żadnych specjalnych kolorów.
— To rozróżnia duchy błąkające się bez celu po świecie a te, które należą do jakiegoś śmiertelnika — odpowiada mi Demosthenes. Uśmiecha się z wyższością, jakby niezmierną satysfakcję sprawiało mu wprawianie mnie w zmieszanie poprzez czytanie moich myśli. Przynajmniej postanowił być na tyle miły, by udzielić mi sensownej odpowiedzi.
Dama z parasolką ostrożnie stąpa niskimi obcasami po suchej trawie, unosząc jedną ręką sukienkę, by ta nie brudziła jej się od ziemi. Idzie w naszą stronę. Z przerażeniem widzę, jak w każdym miejscu, gdzie postawiła krok, trawa więdnie natychmiastowo, by już po chwili zająć się zielonkawym ogniem i zniknąć, zostawiając po sobie puste miejsce spalonego piachu.
— Czego od nas chcesz, Tofana? — warczy Maya, a młoda kobieta uśmiecha się do niej z politowaniem.
— Nie radziłabym być dla mnie taka niemiła, w końcu to ode mnie dostałaś większość swoich mikstur i...
— Już, już, wystarczy — dziewczyna przerywa jej gwałtownie, nagle cała czerwona na twarzy. Zastanawia mnie, co takiego mogła ona znajdować u martwej szlachcianki na cmentarzu w Clevedon. Tofana patrzy na mnie, z niezmiennie żenującym uśmiechem, obrysowanym zielonym błyszczykiem.
— Giulia Bathory, zwana również Tofana, od kobiety, po której dostałam zaszczytne imię. Noszę nazwisko mych idolek, kobiet, za które gotowa byłabym oddać życie i za które życie oddałam. Ale i po śmierci wykonuję ich misję — Podaje mi prawie przezroczystą dłoń, a ja nie jestem pewien, czy naprawdę chcę ją uścisnąć. Dotykam jej niepewnie, czując pod palcami czysty chłód, jakbym zanurzył rękę w kuble wypełnionym lodem. Tofana oblizuje wargi, które magicznie nie tracą koloru. Chwyta znowu parasolkę i koronkową suknię z wysokim kołnierzem, wbijającym się w jej przezroczystą szyję. Kiedy porusza głową, dostrzegam na jej szyi długi nierówny ślad. Nietrudno się domyślić, że została powieszona za prawdopodobne liczne przestępstwa. Nie dziwi mnie skazanie na śmierć dziewczyny, która idolizowała Elizabeth Bathory i Giulię Tofanę, obie znane z wymordowania około sześciuset młodych kobiet w pierwszym przypadku i otrucia tej samej ilości mężczyzn w drugim. Z tą różnicą, że gdyby się uprzeć, oryginalna Giulia działała w dobrej sprawie, a historia Elizabeth jest mocno zakłamana.
— Czego od nas chcesz? — Melbourne mierzy ją nieprzychylnym wzrokiem. Odnoszę wrażenie, że ta dwójka znała się już wcześniej. I oboje za czasów swojego pobytu na cmentarzu dzieliło zieloną aurę.
Theodore miałby marchewkową w odcieniu włosów. Magicznej aury Demosthenesa nie potrafię rozgryźć.
— Lubię marchewki — stwierdza nagle Theodore. Nie odzywał się od samego wyjścia z domu Mayi i jakoś nie dziwi mnie, że swój wielki powrót rozpoczyna od tak durnych słów. Drapie się po podbródku i zdaje się całkowicie nie rozumieć, dlaczego nagle wszyscy patrzą na niego z nieodgadnioną konsternacją. Theodore robi przewrót w tył w powietrzu i znika, by pojawić się kilka metrów dalej. Zdaje się już niecierpliwić przeciągającym się pobytem przy bramie cmentarza, skoro gdzieś tam czekają już na nich odpowiedzi na wszystkie jego pytania. Nic jednak nie mówi, tylko pstryka palcami, z których lecą srebrne iskierki.
— Chciałam tylko się przywitać. I was przed czymś ostrzec. Ale widzę, że wasz przyjaciel nie może się już doczekać spotkania z Arthfaelem, więc nie będę was dłużej zatrzymywać — Giulia uśmiecha się zjadliwie. Już mam pytać, przed czym planowała nas ostrzec, kiedy ona obraca parasolką trzy razy i rozpuszcza się w powietrzu jak zielona mgiełka.
— Dzięki, Theodore — mruczę, a jego szare policzki nabierają niezdrowego różowego odcienia. Mam wrażenie, że mówi pod nosem coś w stylu "Mów na mnie Theo", ale już nie zwracam na niego uwagi.
Letnie słońce powoli ukrywa się za chmurami i jedyne, co oświetla nam drogę przez cmentarz, to światło płynące z nieznanych mi duchów i kolorowe znicze ozdabiające nagrobki. Gdzieś daleko dostrzegam żywą starszą panią, sprzątającą czyjś grób i próbującą zapalić zapałkę. Wokół niej zebrała się grupka nieumarłych, a jeden z nich, stojący najbliżej kobiety, uparcie gasi jej zapałkę, gdy na niej tylko pojawia się płomień. Mam ochotę podejść do niego i go zwyzywać, ale wiem, że wtedy tamta jedna żywa osoba uznałaby mnie za wariata, więc tylko ignoruję całą sytuację. Oprócz niej, mnie i Mayi nie ma tu nikogo żywego. Wydaje mi się to co najmniej niepokojące.
— Nie bój się. Arthfael może i być największym draniem świata pozagrobowego, ale trzeba mu przyznać, że szacunek do swoich rywali ma. O ile nie zrobimy niczego głupiego, będziemy całkowicie bezpieczni — mówi Maya pokrzepiająco, ale ja nie czuję się wcale lepiej. Próbuję wyrównać oddech i się uspokoić, ale akurat w tym momencie mój żołądek postanawia odtańczyć "Macarenę". Chyba znowu się pocę.
Maya jakimś cudem wygląda na pewną siebie. Może to właśnie dlatego, że tym razem to nie o jej życie toczy się gra. Mogę stracić kilka lat mojego życia jako sługa dla jakiegoś Arthfaela. Jak ja mam się nie bać?
Wkraczamy w strefę, gdzie duchów jest coraz mniej, a groby się przerzedzają. Robi się dużo ciemniej i z jakichś powodów zimniej, jakby w jednej chwili w sierpniu lato przeskoczyło w jesień. Na moją skórę wstępuje gęsia skórka. Zerkam na Theodore'a. Nie wygląda wcale lepiej ode mnie, jakby już nie ekscytował się tak możliwością dowiedzenia się więcej o okolicznościach swojej śmierci.
— Wesołych osiemnastych urodzin, Theo. Mam nadzieję, że impreza ci się podoba — odzywam się. Chłopak najpierw patrzy na mnie z strachem, potem nagle szczerzy się szeroko.
— Powiedziałeś to! Nazwałeś mnie Theo. Pierwszy raz, odkąd się znamy, naprawdę nazwałeś mnie Theo zamiast Theodore.
Cieszy się jak dziecko, kręcąc fikołki w powietrzu. Jakby w jednej chwili zniknęła panika związana z moim potencjalnym straceniem cennych lat życia jako sługa ducha z obsesją na punkcie hazardu. Nie mam nawet ochoty go za to zganiać. Niech się cieszy, zasłużył w końcu na chwilę relaksu. Żebym tylko ja jeszcze potrafił tak łatwo się odprężyć.
Moje wnętrzności skręcają się w niemożliwy do rozplątania supeł, gdy właśnie tam, zaledwie kilkanaście metrów przede mną, widzę oczekującego nas Arthfaela. Tuż obok niego stoi Sansevieria, otoczona dwoma tygrysami, prawie przezroczystymi, jakby były tylko marnej jakości hologramem. Warczą na nas, obnażając ostre zęby. Arthfael uśmiecha się kącikiem ust z wyższością. Już sama jego postawa udowadnia rządzenie tym miejscem. Siedzi pewny siebie na cokole pomnika przedstawiającego marmurowego anioła jak król na własnym tronie, otoczony martwymi sługami, patrzącymi na niego z uwielbieniem i przerażeniem. On sam wygląda jak anioł. Idealnie karmelowa skóra nawet nie musi świecić, by przyciągać wzrok, czarne jak dwa węgielki oczy, złote przydługie loki, jakby od wielu miesięcy nie widziały fryzjera i rysy twarzy Angeliny Jolie.
Jako w stu procentach heteroseksualny mężczyzna czysto obiektywnie oceniam go jako definicję perfekcji.
Tasuje w palcach talię złotych kart. Nawet na nią nie patrzy, a żadna karta nie wypada mu z ręki. Tak jak Sansevieria obserwowała nas wzrokiem okrutnego drapieżnika polującego na ofiarę, tak Arthfael podejmuje to od drugiej strony: pewny wygranej wpatruje się zwycięsko w przestraszony łup, który sam znalazł się w jego gnieździe. Jego oczy płoną czarnym ogniem.
Boję się, że ktoś próbuje znowu mnie opętać, ale wystarczy dostrzeżenie kątem oka cieknącej z nosa Mayi krwi i jej oczu, całych białych i pustych jak laleczki. Szturcham ją, a ona opamiętuje się. Staje stabilniej na nogach i przyciska wyciągniętą z kieszeni chusteczkę do nosa. Ja moją zdążyłem już wyrzucić gdzieś za siebie pod czyjś grób. Matka nazwałaby to profanacją i brakiem poszanowania dla zmarłych. Gdyby tylko wiedziała, jak dużo gorzej zachowują się sami zmarli.
— Możecie podejść — odzywa się głośno Sansevieria. Co do jej słów nie jestem pewien, bo dwa tygrysy wciąż warczą na nas, jakby były gotowe rzucić się na naszą dwójkę, gdybyśmy postawili choć jeden krok dalej. Demosthenes pojawia się tuż przy cokole obok samego Arthfaela i mówi mu coś cicho do ucha. Arthfaela się uśmiecha i macha ręką kolistym ruchem, pośpieszając nas. Moje nogi same idą przed siebie, niepewny krok za kolejnym niepewnym krokiem. Przełykam ślinę. Jako że nie wiem, co powinienem zrobić z dłońmi, po prostu wciskam je do kieszeni. Stajemy z Mayą obok siebie, kilka metrów przed pomnikiem. Marmurowy anioł ma zakryte oczy zawiązaną wokół głowy chustą, okryty jest długim kamiennym materiałem, odsłaniającym kostki i ramiona. Z rozpaczliwą miną rękami próbuje zedrzeć to, co przysłania mu widok. Arthfael staje na cokole, przez co teraz wygląda, jakby białe skrzydła anioła należały do niego. Otacza go delikatna złota mgiełka, nie tak silna jak u innych duchów.
Wczesniej stwierdziłem, że to on wygląda jak anioł. Teraz w moich oczach wygląda jak bóg z dawnych mitów. Na nagiej piersi widzę wszystkie jego skomplikowane tatuaże, które poruszają się po jego jasnobrązowej skórze tak prędko i zwinnie jak mrówki w mrowisku.
— Nie spodziewaliśmy się tutaj spotkać ponownie panny Lennox — mówi ponownie Sansevieria. Zastanawiam się, czy jej pracodawca zamierza w ogóle odezwać się do nas w trakcie tego spotkania, czy cały czas będzie mówić za niego ta kobieta. — Jestem głosem Arthfaela Arquero, którego wy nie jesteście godni usłyszeć.
— To prawda — Maya nachyla się do mnie i szepcze mi do ucha. Słyszę jak jej głos drży, czuję jej nierówny oddech na karku. Nawet jeśli uparcie tego nie pokazuje, ona również jest przestraszona. — Podobno jedyny moment, gdy to on sam się odzywa, to kończenie przez niego gry słowami "Szach mat".
— To termin z szachów. On tasuje karty — zauważam cicho, nie spuszczając wzroku z dwójki wrogich nam duchów.
— A kto zabroni mu mówić to w każdej sytuacji, gdy wygra? — prycha dziewczyna, jakbym to ja był tutaj tym głupim. — Jest demonem, on może wszystko.
— Demonem? — powtarzam za nią. W końcu odwraca wzrok od samego tematu naszej rozmowy i patrzy na mnie stalowymi tęczówkami.
— Tak potocznie nazywamy duchy starsze niż dwieście lat, które wciąż tułają się bez celu po świecie. To znaczy nie zostały przez nikogo przygarnięte. Z niewiadomych przyczyn wszystkie demony kochają hazard. Może to już jedyna rozrywka, jaką może dostarczyć im w tym momencie życie. A raczej nie życie — Wzrusza ramionami i odsuwa się ode mnie na kilka kroków. Wygładza żółtą spódniczkę, pod którą - jak się już dowiedziałem - ma spodenki i przeczesuje dłonią włosy idealnie w odcieniu truskawkowy blond.
— Wszystko jasne — mruczę. Zastanawia mnie, ile jeszcze jest nieznanych mi terminów i faktów, które dla niej są tak oczywiste. Przegapiłem wiele lat cennych nauk na oglądanie marnej jakości filmików z rzekomym uchwyceniem duchów, które z jakichś powodów wydawały mi się fascynujące.
— Zaraz rozpoczniecie piekielną rozgrywkę, w której będziecie walczyć o wiedzę w obliczu zniewolenia— Głos Sansevierii zdaje się roznosić po cmentarzu jak echo, które tylko my słyszymy. Brzmi, jakby recytowała znaną jej od wieków formułkę. Pewnie właśnie tak rozpoczyna każdą rundę. — Emory Cravenie, czy jesteś gotów podjąć to wyzwanie?
Patrzy wprost na mnie. Po raz drugi na moją skórę wślizguje się gęsia skórka. Maya występuje przede mnie i głośno oświadcza, że to ona zagra moim życiem. Brzmi gorzej, niż to jak zaproponowałem jej to ja. W jednej chwili tracę wiarę w karciarskie umiejętności przewodniczącej naszej klasy, ale jej twarz jest już ściągnięta w wyrazie czystej determinacji, gdy idzie pewnym siebie krokiem prosto w rój demonów. Czuję na ramieniu czysty chłód i jestem pewien, że to Theodore, który chce dodać mi otuchy, ale kiedy odwracam się do tyłu, dostrzegam Giulię, kręcącą nad głową zieloną parasolką.
— Nie chcieliście słuchać moich ostrzeżeń, ale jeszcze nie jest za późno — szepcze. Nie zdejmuje dłoni z mojego ramienia, gdzie robi mi się coraz zimniej. — To nie jego powinniście się bać, a jej.
Jakimś cudem z łatwością zdaję sobie sprawę, że mówi o Sansevierze. Prawdę mówiąc, od początku to jej bałem się bardziej. Majestat Arthfaela mógł przygniatać do podłogi, ale to ta demonica wywołuje większy niepokój samym swoim okrutnym spojrzeniem.
— Dlaczego? — pytam słabo.
Maya już siedzi naprzeciwko pomnika i czeka na dalszy przebieg sytuacji.
— To ona jest tu najstarsza, a im duch jest starszy, tym gorszy się robi. Nie domyślasz się jeszcze, dlaczego nigdy nie słyszano o nikim, kto wygrałby z Arthfaelem?
Jeden z duchów należących do mężczyzny rozdaje krwistoczerwone karty pomiędzy dwójką.
— W końcu niemożliwe, by tak naprawdę nikt z nim nie wygrał ani razu.
Dostrzegam pojedynczą kropelkę potu na karku Mayi, wsiąkającą w biały podkoszulek.
— I nie domyślasz się, dlaczego Sansevieria zawsze ma przy sobie dwa tygrysy, z zębami i pazurami ostrymi jak szable, gotowymi rozszarpać każdego, kto mógłby podważyć autorytet ich pana?
Teraz i ja się pocę. Mam ochotę podbiec do dziewczyny i ostrzec ją przed możliwymi konsekwencjami, zabrać ją stąd jak najdalej i wrócić do własnego domu, udając, że nic się nie stało. Nie mogę jednak tego zrobić, bo Giulia wciąż trzyma mnie mocno za ramię. Chłód przechodzi na inne kończyny, zamrażając je. Nie potrafię poruszyć już nawet palcami.
— Nie radzę interweniować. Ostrzegłam was teraz tylko dlatego, że wciąż trzymam w pamięci cudownie spędzone wieczory za naszego życia z Demosthenesem — uśmiecha się delikatnie, a sam wspomniany czerwienieje na twarzy. Melbourne marszczy nisko brwi. W końcu kobieta puszcza mnie, a ja odzyskuję władzę w ciele. — Mogliście tu nie przychodzić. Nie powinniście.
Maya bierze karty w obie ręce. Zrywam się do biegu w momencie, gdy ona wykłada już pierwszą. Za późno. Gra się rozpoczęła. I to zdecydowanie o coś więcej, niż stracenie lat życia w służbie demona.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top