rozdział viii; wymiociny z soku pomarańczowego
Mama nie pyta, gdzie idę. Zwyczajnie wychodzę z mieszkania z torbą przewieszoną przez ramię i ciągnącym się za mną duchem, rozchlapującym wokół siebie wodę, a ona tego nie kwestionuje. Pomijając fakt, że owego ducha nawet nie widzi.
Kiedy wyciągam rower z garażu, czuję, że moja torba momentalnie robi się cięższa. Dostrzegam na twarzy Theodore'a szeroki uśmiech i domyślam się, że to on znowu coś majstruje, więc postanawiam się tym nie przejmować. Teraz mam tylko plan dostania się do domu Mayi Lennox, a potem zaciągnięcia jej na cmentarz i namówienia na wspólne odprawienie mrocznego rytuału po łacinie nad grobem nastolatka. Bułka z masłem.
Pamiętam drogę do domu Mayi tylko przez fakt, że rok temu musiałem zawieźć jej notatki z biologii. W normalnych okolicznościach pojechałbym autobusem, ale ona mieszka na terenach, gdzie nawet one nie dojeżdżają.
Ilość domów maleje, drzew - rośnie. Theodore co chwilę wyskakuje z ziemi tuż obok mnie, by po chwili ponownie zanurkować. Czasem, kiedy chce się popisać, przelatuje przez szprychy roweru, na których obijają się o siebie kolorowe koraliki. Przeklinam na fakt, że wcześniej nie napompowałem kół quada, przez co teraz muszę pedałować po żwirówce w lesie w środku lata. Połowa włosów zapewne wysunęła się już samorzutnie z niskiego koka, koszulka za to lepi mi się do pleców, jakby była posmarowana od środka klejem.
— Na pewno możemy jej ufać? — Theodore przekrzykuje wiatr, rozwiewający mu włosy na wszystkie strony świata.
— Nie! — odkrzykuję zdartym gardłem. Nie mogę pozbyć się wrażenia, że połknąłem jakiegoś owada.
Maya Lennox to jedna z ostatnich osób, jakie o cokolwiek bym prosił. (Ostatnią jest Everest). A już tym bardziej coś tak dziwnego. Dopiero na jej podjeździe zaczynam się zastanawiać, jak w ogóle powinienem ubrać to w słowa. Firanki poruszają się w oknie i nie muszę nawet pukać do drzwi jej małego mieszkanka, by ona sama stanęła w progu. Ma na sobie biały podkoszulek, żółtą spódniczkę i białe podkolanówki. Jej zawsze długie, majestatyczne loki teraz sięgają najwyżej ramienia. No tak, Theodore ją również potraktował wtedy swoimi mocami. Nie powiem, że choć trochę nie jest mi jej szkoda.
— A ty co tu robisz? — Nie słyszę chamstwa w jej głosie. Jest raczej przesiąknięty czystym zdziwieniem. Sam na jej miejscu porządnie bym się zdziwił. Pewnie jestem ostatnią osobą, którą spodziewała się zobaczyć pod swoim domem w wakacje.
— Możemy porozmawiać? — pytam słabo. Sama jej osoba wystarczająco mnie przytłacza. Nie pomaga Theodore, który kręci się wokół komina jej domu.
— Przerwałeś mi jogę — mówi z wyrzutem i przesuwa się w progu. Uznaję to za zgodę i podchodzę do niej, ciągnąc za sobą stary, zgrzytający na żwirze rower. — To będzie długa rozmowa?
— Tak. Bardzo — odpowiadam szczerze i przełykam ślinę. Tak jak darzę szczerą niechęcią praktycznie każdą osobę w mojej szkole oprócz Violet, tak Maya zawsze budzi we mnie dziwny rodzaj respektu. Może to przez fakt, że jest co roku przewodniczącą klasy i ma silne wpływy w samorządzie szkolnym. Całkiem niedawno mocno przyczyniła się do wydalenia jednego z uczniów ze szkoły. Tamtego dnia zdecydowanie ubyło jej wielbicieli, a ona jeszcze bardziej zbliżyła się do Everesta. Wydaje mi się, że ja sam wtedy zapalałem do niej trochę większą sympatią, co nie znaczy, że ją z miejsca polubiłem.
— Rower możesz odstawić pod ścianę, o ile mi jej nie pobrudzisz — cmoka, poprawia włosy zgranym ruchem nadgarstka i wchodzi wgłąb mieszkania. Szybko stawiam rower i idę za nią. Nie powiedziała, że mam to zrobić, więc nie przejmuję się zdejmowaniem butów, nawet jeśli już mocno ubłoconych.
Mieszkanie Mayi zaczyna się wąskim korytarzykiem, z pomalowanym na jaskrawo żółto ścianami. Na wieszakach wisi ogrom kurtek, nawet jeśli jest lato, na stoliku przy wejściu cała masa dziwnych, wyglądających na niepotrzebne bibelotów, a na ścianach co rusz jakiś krzyż lub obrazek świętej Marii czy samego Jezusa Chrystusa. Bynajmniej nie jest to widok, który spodziewałem się zastać.
Maya obraca się i lustruje mnie dokładnie wzrokiem. Widzę, jak potem jej miodowe tęczówki przechodzą na to, co ja obserwuję. Wzdycha i kręci głową ze zrezygnowaniem.
— Moja rodzina to religijne świry. Nie przejmuj się tym.
Macha ręką kolistym ruchem, dając mi znak, bym dalej szedł za nią.
— Czyli ty nie wierzysz? — pytam powoli, niezbyt ostrożnie dobierając słowa, byle tylko zacząć jakąś konwersację.
— Nie. Albo i tak. Wierzę, ale w co innego — odpowiada po długiej chwili namysłu. Prowadzi mnie do połączonego z jadalnią salonu. Tu również wszędzie wiszą obrazy, niektóre przedstawiają wydarzenia biblijne, większość to repliki znanych dzieł.
Kiwam głową i siadam na najbliższym krześle. Oboje doskonale zdajemy sobie sprawę, że specjalnie unikamy swojego wzroku.
— Kawa, herbata?
— Herbata.
— Czarna, zielona?
— Czarna.
— Cukier, bez cukru?
— Bez cukru.
Maya oddycha z ulgą i idzie do kuchni. Słyszę obok siebie prześmiewcze parsknięcie i już planuję ochrzanić Theodore'a za samo istnienie, gdy dostrzegam burzę blond loków, wcześniej niewątpliwie zaczesanych do tyłu, teraz roztrzepanych, i dwa rumiane jak dojrzałe jabłka policzki zamiast szarych i matowych. Chłopak, którego widzę, wygląda na starszego ode mnie, może jest bratem Mayi. Siedzi w zrelaksowanej pozie na kanapie, ubrany w frak ujeżdżeniowy (wiem to tylko dlatego, że Piers jeździ konno). Jestem pewien, że jeszcze przed chwilą go tu nie było. Przełykam ślinę i zapewniam siebie, że po prostu musiałem go przeoczyć. Nawet jeśli chłopak całkiem rzuca się w oczy.
Blondyn marszczy nisko brwi, a ja szybko odwracam wzrok. Nie dziwię się, że tak agresywnie na mnie patrzy, skoro właśnie zaczął gapić się na niego jakiś nieznajomy dzieciak.
Kiedy chcę znów na niego zerknąć, chłopaka nie ma. Rozglądam się po całym salonie. Nic. To tak jakby nagle pojawił się i zniknął. Musiałem go sobie przywidzieć. Żadnego chłopaka nie było, a ja niepotrzebnie panikuję.
Zaciskam spocone dłonie na nogawkach spodni, by może choć trochę je wytrzeć, tak jak podczas mojego pierwszego spotkania z Heather Holt. Prawdę mówiąc, nie miałbym nic przeciwko spotkaniu się z nią ponownie. Wydawała się całkowicie rozbita, ale kiedy przytuliłem ją na pożegnanie, dostrzegłem nawet cień delikatnego uśmiechu na jej pyzatej twarzyczce. Chciałbym zobaczyć go ponownie. Najlepiej samemu go wywołać.
— Oprócz herbaty mam jeszcze ciastka. Nie pytam, czy je lubisz, bo każdy lubi ciastka — Maya, tak samo jak tamten chłopak, nagle pojawia się tuż obok mnie z dwoma czerwonymi kubkami i paczką ciastek w rękach. Wszystko stawia na wyjątkowo wysokim, drewnianym stoliku do kawy. Paczkę otwiera od razu i sama zjada trzy sztuki na raz. Z pełnymi ustami, które zasłania dłonią, pyta: — A więc po co tu jesteś?
Właśnie tego pytania bałem się najbardziej. Jak mam jej wytłumaczyć, że istnieje życie pozagrobowe, a ja chcę jej pomocy przy odesłaniu pewnego tępego ducha z dala ode mnie, bo tak się składa, że ona jest jedyną osobą, jaką znam, która potrafi tak dobrze uprawiać wszelkiego rodzaju gry hazardowe?
— Po prostu jej to powiedz — Theodore materializuje się tuż obok mnie i siada w powietrzu przy mojej głowie. Ja patrzę na niego z irytacją, on patrzy z niemałym szokiem gdzieś za mnie. Nie wiem, o co mu chodzi, i prawdopodobnie nawet nie chcę wiedzieć. — Em... — zaczyna drżącym głosem.
— Nie nazywaj mnie tak — syczę do niego półgębkiem, by Maya jeszcze nie uznała mnie za wariata, który gada do siebie.
— Ale Emory...
— Czego? — pytam takim samym tonem, ale trochę głośniej niż poprzednio.
— Ona patrzy się wprost na mnie.
Dopiero teraz odwracam głowę. Na twarzy Mayi widnieje szok nie mniejszy niż u Theodore'a. Przesuwa wzrok z niego na mnie i uśmiecha się zadziornie.
— A więc po to tu przyszedłeś? Nie jesteś pierwszy, wiesz...
— O co chodzi? — przerywam jej prędko.
Jej naturalny ton dodatkowo zbija mnie z tropu. Jakby mówiła o pogodzie, która właśnie się zmieniła.
Maya mruga kilka razy oczami. Na lewym policzku zostaje jej rzęsa.
— Myślałam, że... No wiesz, jestem już całkiem popularna wśród osób pałających się przyzywaniem istot pozaziemskich dla zabawy.
Teraz cała nasza trójka mruga nierozumnie, przerzucając wzrokiem od jednego do drugiego. Z ściany za Mayą dosłownie wychodzi tamten blondyn, a ja o mało co nie spadam z krzesła.
— Demosthenes, idioto, miałeś nie straszyć mi więcej gości — mówi z wyrzutem dziewczyna i zakłada ręce na klatce piersiowej w geście obrażenia się.
A więc nic mi się nie przewidziało. Tamten chłopak naprawdę dosłownie pojawił się i zniknął. Zobaczyłem innego ducha niż Theodore.
Facet nazwany Demosthenes wygładza materiał koszuli i dopiero teraz dostrzegam krwawe ślady na jego szyi. Demosthenes krzyżuje swój wzrok z moim i posyła mi najbardziej okrutne i lodowate spojrzenie na świecie, od którego mi samemu robi się zimno, a moje ciało drętwieje. Autentycznie przechodzą mnie ciarki.
— Dem, zostaw go w spokoju — Maya robi zamach, jakby chciała uderzyć ducha, ale w ostatniej chwili przypomniała sobie, że ten jest przecież niematerialny. Demosthenes rozpływasię w powietrzu i pojawia obok Theodore'a. Theodore się uśmiecha, Demosthenes prycha i odrzuca głowę w bok. Czuję, że ja i on moglibyśmy się dogadać. Takie samo nastawienie do innych, a przede wszystkim do tego jednego, upierdliwego kociarza. — Powiedz mi lepiej, gdzie jest Melbourne. Miał mi pomóc z sokami.
— Jakimi sokami? — pyta szczerze zainteresowany Theodore. On i Maya wyglądają na równie podekscytowanych, gdy ta druga prowadzi go do kuchni. Wzdycham i, chcąc nie chcąc, idę za nimi. Demosthenes przelatuje przez ściany.
Maya wyciąga z lodówki okrągłe, plastikowe pudełeczko, z zawartym w środku czymś, co wygląda albo jak sok pomarańczowy, albo jak wymiociny. Ewentualnie zwymiotowany sok pomarańczowy. Stawia to na stole, otwiera i wyciąga z szafek jedną dużą łyżkę i dwa małe kieliszki.
— Ja nie piję — bąkam pod nosem, wciąż nie będąc do końca pewien, z czym mam do czynienia. Maya wybucha krótkim śmiechem i oblizuje zamoczoną przed chwilą w soku łyżkę. Krzywi się, jakby zjadła cały kawałek cytryny, i zaczyna nalewać nią do kieliszków napój.
— To nie alkohol. Ale przyznam, że z alkoholem na pewno smakowałoby lepiej. Ze wszystkim innym smakowałoby lepiej, prawdę mówiąc.
— W takim razie co to jest? — znowu pyta Theodore. Sama zapytana podaje mi jeden kieliszek, a drugi unosi na wysokość oczu rudego ducha, który siedzi po turecku w powietrzu, obserwując bacznie rozwój wydarzeń.
— Z tymi całymi rytuałami, przyzywaniem duchów i innymi dziwnymi rzeczami odnoszącymi się do śmierci, wiąże się odpowiedni styl życia. Co za tym idzie, mój drogi, dieta.
— Dieta? — powtarzam za nią jak echo. Zerkam na sok, a potem znowu na Mayę. Obie rzeczy wyglądają równie odpychająco.
Dziewczyna stuka swoim kieliszkiem o mój, który trzymam drżącymi dwoma palcami, i zanim wypija całą zawartość jednym łykiem, mówi jeszcze ciche "Na zdrowie".
Za zachęcającym wzrokiem Theodore'a w końcu biorę pierwszy łyk i nim zdążam wypić całość, już jestem pewien, że zaraz to wypluję. Ostatecznie przełykam sok, który jednak smakuje bardziej jak rzygi, aniżeli sok pomarańczowy, i stawiam ciężko kieliszek na blat.
— Co to jest?! — chrypię do Mayi, która tylko wzrusza niewinnie ramionami na mój agresywny ton. Wyciąga szklankę, nalewa do niej wody z kranu i bez słowa podaje mi ją łaskawie. Próbuję zapić tamten okropny smak, ale mimo to na końcu języka wciąż czuję słodko-ostrą mieszankę.
— Sok z grejpfruta z czosnkiem, pieprzem i kurkumą. Oprócz poprawienia łączności z światem pozagrobowym pomaga również na grypę — Maya uśmiecha się szeroko, jakby to miało nagle pomóc mi polubić to świństwo. - Mel mi o tym powiedział. Ale nie jestem pewna, czy tylko mnie nie wkręcał. W każdym razie na pewno pomaga na grypę.
— I kim jest ten Mel?
— Melbourne, do usług — Wzrygam się, gdy tuż obok mnie na blacie materializuje się kolejny duch punka z farbowaną na zielono grzywką. Całe ubranie, zwłaszcza górę, ma we krwi. Kilka długich smug spływa z jego twarzy, ze środka czoła, gdzie ma dziurę jak po strzeleniu z pistoletu. — Właśnie to mi się stało, jeśli chcesz wiedzieć. Nie polecam wdawać się w bójki z nieznanymi typami w ciemnych zaułkach. Potem musisz czekać niewiadomo ile, aż ktoś łaskawie znajdzie twoje ciało i zgłosi morderstwo na policję.
Melbourne robi skwaszoną minę na tamto wspomnienie. Demosthenes robi skwaszoną minę na widok Melbourne'a.
— Nienawidzę, gdy duchy czytają mi w głowie — mruczę i kręcę głową. Maya od razu kiwa głową w geście poparcia.
— To okropne, prawda? Zwłaszcza, że ja mam takich dwóch duchów... No, ale twój jest wyjątkowo agresywny, więc raczej też nie masz łatwo.
Przysięgam, gdyby to leżało w mojej naturze, wybuchłbym śmiechem przy innych.
— Theodore? Agresywny? Skąd ci to niby przyszło do głowy? — pytam, rechocząc pod nosem.
Theodore nadyma policzki i burczy pod nosem, że woli być nazywany Theo.
— Wiesz... — zaczyna zmieszana Maya i drapie się po karku. — Po tamtym wydarzeniu z Violet... Prawdę mówiąc zawsze byłam pewna, że również interesujesz się sprawami zmarłych, a to, co stało się tam, tylko utwierdziło mnie w przekonaniu, że już udało ci się coś przywołać, dlatego nie byłam specjalnie zdziwiona, gdy pojawiłeś się tutaj z tym duchem. Tylko nie myślałam, że twój mógłby być tak groźny... Dosłownie powaliłeś czterech ludzi, Theo. To wyczyn jak na ducha. Ile nim już jesteś? Dwieście lat? Trzysta?
Theodore rumieni się i uśmiecha szeroko. W końcu ktoś nazwał go Theo, chyba musi być szczęśliwy.
— Schlebiasz mi, ale tylko kilka dni. I jeśli się nad tym zastanowić to... Chyba dzisiaj kończyłbym osiemnaście lat, o ile faktycznie jest drugi sierpnia.
Zanim zdążam głębiej się zastanowić nad sensem tych słów, Maya już unosi wysoko pusty kieliszek i krzyczy:
— Chłopie, w takim razie trzeba świętować! Nie wierzę, że taki uzdolniony duch nie żyje dopiero od kilku dni. Szkoda tylko, że umarłeś na niedługo przed swoimi urodzinami. A właśnie! Jak umarłeś? Utopiłeś się, biedaczyno? — Słowa Mayi wychodzą z jej ust szybciej niż pociski z karabinu maszynowego. Równie szybko zmienia się jej mimika. Od bardzo uradowanej, aż po współczującą. Nie będę kłamał, obie wyglądają na zwyczajnie sztuczne. Może to tylko przez fakt, że jestem uprzedzony do tej dziewczyny i wszystko, co robi, a nie jest chamskie i wredne, uznaję z góry za nieprawdziwe.
— Skąd możesz to wiedzieć? — odzywa się niepewnie Theodore i marszczy brwi, a ja wraz z nim.
— Błagam, to oczywiste — prycha z dezaprobatą Demosthenes. Wzdrygam się, bo zdążyłem już zapomnieć o obecności dwóch innych osób w pomieszczeniu. Melbourne śmieje się pod nosem i przeczesuje włosy dłonią. Dostrzegam pomalowane na czarno paznokcie i tatuaże na nadgarstkach. Z reguły jak ognia unikam właśnie takich ludzi. Tak samo szkolnych elit, typu Maya. — Cały ociekasz wodą. Zawsze po śmierci zostajesz w ubraniach, w których zmarłeś, a potem po jakimś czasie wraz z niektórymi wspomnieniami pojawiają się również ślady wskazujące na rodzaj śmierci. Myślisz, że dlaczego Melbourne...
— Mel — poprawia szybko wspomniany.
— Melbourne — powtarza z uporem Demosthenes. — ma dziurę we łbie? Teraz widać, że mózg mu przebiło i można to traktować jako powód jego głupoty.
— Ej, wypraszam sobie, ja przynajmniej nie zginąłem, spadając z konia i łamiąc sobie kark — oburza się Melbourne. — To dużo głupszy rodzaj śmierci, niż przegranie pojedynku jeden do dwunastu, gdzie tylko oni mają broń.
Dwa duchy mierzą się wściekłymi spojrzeniami, od których zarówno ja, jak i pewnie Theodore czujemy się niekomfortowo. Maya zbywa wszystko machnięciem ręki.
— I tak wszyscy wiedzą, że w głębi serca Mel i Dem się kochają. Na swój sposób — dodaje po namyśle, gdy Melbourne przykłada Demosthenesowi lewym sierpowym tuż pod żebrami. Obaj rozpływają się jednocześnie w powietrzu, jeden trzymając drugiego za frak, drugi szarpiąc pierwszego za włosy, by zapewne prowadzić swoją bitwę gdzie indziej.
— Są razem? — pytam znienacka, wpatrując się dalej w miejsce, gdzie jeszcze przed chwilą byli, a Theodore marszczy brwi jeszcze niżej.
— Tego pewnie nawet oni sami nie wiedzą — Maya wzrusza ramionami i uśmiecha się kącikiem ust. W końcu ściera tamtą rozmazaną szminkę na podbródku, której widok trochę mnie irytował. — Ale są z różnych dekad. Demosthenes żył w czasach wiktoriańskich, a Melbourne w latach siedemdziesiątych.
Theodore już otwiera usta, zapewne by powiedzieć coś o tym, że dwóch mężczyzn nie może być w związku, gdy gromię go wzrokiem, a on kuli się w powietrzu jak żółw w swojej skorupie.
— Zastanawia mnie jeszcze... — odzywam się powoli, wracając spojrzeniem do Mayi. — Jakim cudem ja też mogę widzieć inne duchy? Myślałem, że widzi się tylko tego, którego się przyzwało. Że jest do ciebie przywiązany, aż nie dozna spełnienia.
— Pół prawdy w tym jest — ocenia po chwili dziewczyna i roztrzepuje ręką loki barwy truskawkowy blond. — Faktycznie, duch, którego przyzwiesz, nie może od ciebie uciec. I będzie słuchał twoich rozkazów. Co do widzenia reszty...
— Mogę mu rozkazywać? — przerywam jej i patrzę z niemalże sadystyczną ekscytacją na widocznie przestraszonego Theodore'a.
— No tak. Jak odpowiednio ujmiesz to w słowach. Czy teraz dasz mi dokończyć?
— Jasne, czemu nie - wzruszam ramionami, a Maya obrzuca mnie równie agresywnym spojrzeniem, co ja jakiś czas temu mojego rudego przyjaciela.
— Wielki dzięki, wasza książęca mość — Maya kłania się z widoczną przesadą, a gdy się już prostuje, zakłada ręce na klatce piersiowej. — Wracając. Nie wiem, skąd masz takie informacje, ale możesz widzieć każdego ducha, o ile sam ci na to pozwoli. Większość, a raczej wszystkie duchy nie dają się widzieć tym, którzy nie mają żadnej styczności z światem pozagrobowym.
— Czyli wystarczy, że przyzwę dla siebie jakiegoś ducha, a już mogę widzieć całą resztę? — upewniam się. Wiem doskonale, że moja twarz wyraża osłupienie. Tak samo zresztą, jak twarz Theodore'a. Czyli faktycznie wiedzieliśmy dokładnie tyle samo.
— Tak. W skrócie tak to wygląda. Może skoro ja już ci odpowiedziałam na twoje pytania, to może ty łaskawie odpowiesz na jedno moje, które zadałam już na samym początku. Po co tu przyszedłeś?
Ja i Theodore znowu mierzymy się wzrokami. O ile część pierwsza planu, z wprowadzeniem Mayi w świat duchów, poszła nawet dużo lepiej, niż mogliśmy się spodziewać, teraz przyszła druga część. Namówienie dziewczyny na zagranie dla nas z Arthfaelem o wspomnienia mojego ducha.
Namówienie jej na zagranie z jednym z najgroźniejszych duchów w świecie pozagrobowym o nieznaną jeszcze nam wszystkim stawkę.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top