rozdział vii; zbliża się kolejna wycieczka na cmentarz
Moja mama wpatruje się we mnie dużo intensywniej, niż mi to odpowiada. Theodore krąży nad jej głową, rozchlapując wokół siebie wodę. Jeden kot, chyba Marcus, próbuje ocierać się łebkiem o ramię kobiety, ale co chwilę tylko przez nie przenika.
— Kye nalega — odzywa się po chwili lekko drżącym głosem. Moja mama oddycha głęboko i co chwilę wznosi oczy na sufit. To jej oznaka rozdrażnienia. — Ale ja nie.
To urocze, że po tylu latach życia osobno wciąż nazywa swojego byłego męża Kyle'a Kye. Może to tylko przyzwyczajenie.
Ale ja szybko zdążyłem przestawić się z taty na ojca.
— Nie wydaje mi się to złym pomysłem. Ale może nie teraz. W połowie wakacji — odpowiadam powoli, wpatrując się w Theodore'a i oczekując jego reakcji. On, po zastanowieniu, kiwa głową. Właśnie tak w skrócie przebiega aktualnie ta rozmowa. Muszę ze wszystkim upewniać się u niego, bo naszym wspólnym priorytetem jest dokładne odkrycie okoliczności jego śmierci jak najszybciej się da.
— Tyle że później z wakacji wróci jego partnerka z Piersem...
— To nie problem, mogę się z nimi spotkać — mówię szybko, nawet jeśli nie jest to do końca prawdą. Nowa dziewczyna mojego ojca, Madeleine Hirsch, jest bardzo miłą kobietą, ale nigdy nie potrafiłem się do niej przyzwyczaić. W moich oczach wydaje się być zwyczajnie sztuczna. Nieprawdziwy uśmiech, miłe słowa tylko na niby. Może to tylko moje mylne spostrzeżenia zaburzone przez to, że zawsze widziałem ją przez pryzmat ojca. No bo błagam, kto normalny wziąłby ślub z takim idiotą (odpowiedź to nie moja mama).
Sam Piers jest jednak całkiem fajny. Lubię grać z nim w wojnę karcianą. Chociaż to trochę okrutne, jak dużo jest ode mnie wyższy czternastolatek, któremu jeszcze nawet nie zszedł trądzik z podbródka i nosa.
— No dobrze — mówi moja mama tonem brzmiącym na zrezygnowany. Theodore tymczasem nurkuje w sam środek stołu, po czym wyłania się przy wyjściu z kuchni. Macham do niego ręką na znak, że zaraz do niego przyjdę.
Teraz Angelina Craven rozpoczyna swoją tyradę na temat tego, co powinienem ze sobą zabrać, czego nie brać i z kim nie rozmawiać. Wstaję z krzesła i po cichu uciekam z kuchni, gdy ona akurat narzeka na mojego feralnego ojca.
— Widzisz, przez ciebie muszę widzieć się z tą całą Madeleine. Doceniłbyś to, jak się dla ciebie poświęcam — mruczę i rzucam się na łóżko. Słyszę, jak drzwi zamykają się za mną same, a potem jak przekręca się w nich klucz. Unoszę trochę głowę i widzę, jak Theodore intensywnie wpatruje się w klamkę. Jego oczy błyszczą nienaturalnie, ciemniej niż zwykle. Jak najgłębsze miejsce najczarniejszego jeziora. Żadne słońce tu nie dochodzi. Tak samo jak pod ziemię, gdzie spoczywa jego grób.
— Patrzysz się na mnie — stwierdza i sam odwraca głowę w moją stronę. Mruga kilka razy i jego oczy wracają do poprzedniego szafirowego odcienia. Ma wilgotne, posklejane ze sobą rzęsy. — Dlaczego się na mnie patrzysz?
— Dlaczego jesteś takim idiotą? — odpowiadam pytaniem i przewracam się na brzuch. Nie muszę na niego patrzeć, by wiedzieć, jaką minę zrobił.
— Mamy na dzisiaj bardzo ważne zadanie, więc radziłbym się do niego przygotować — Zamiast pytać, o co chodzi, tylko unoszę brew. Theodore odchrząkuje i kontynuuje: — Idziemy na cmentarz. Musimy skontaktować się z Arthfaelem — Znowu unoszę brew. Theodore wzdycha zrezygnowany. — Niedawno zniknąłem na całe dwa dni. Odkryłem całkiem dużo ciekawych rzeczy o duchach w tym czasie. Na przykład, że zawsze, gdy czujemy się słabsi, pojawiamy się w czymś na kształt czyśćca. Albo może jeszcze lepiej opisują to mitologiczne Łąki Asfodelowe.
— Zamierzasz przejść do sedna przed północą?
— Okej, okej, dobra, streszczam się — Theodore, wyraźnie urażony, materializuje się na żyrandolu bokiem do mnie, pozwalając mi obserwować tylko swój profil. Wciąż kojarzy mi się z młodą wersją Leonarda DiCaprio. Niewątpliwie był jednym z tych cudownych chłopców, za którymi szalało pół szkoły. Ja należałbym do tej drugiej połowy, która tylko na nich narzeka. — Duchów jest więcej. Dużo więcej, niż tylko ja jeden.
— To raczej oczywiste - znowu mu przerywam. Z satysfakcją dostrzegam wyraz przebłysk zniecierpliwienia na jego twarzy. Zastanawiam się, jak długo mogę go tak irytować, zanim sam wybuchnie. Ciekawe, jak by to wyglądało. Wkurzony duch, który ściąga mi do domu koty i robi gofry. Tego jeszcze w kinach nie grali.
— Przecież wiesz, że nie wszyscy po śmierci zostają duchami — mówi z wyrzutem i nadętymi jak u chomika policzkami. — A mówiąc więcej, mam na myśli więcej duchów, które ty sam możesz zobaczyć. I z którymi możesz porozmawiać. Jeśli duch nie przyczepi się do jakiegoś człowieka, to nie ma zbyt wiele do roboty. Tylko tułanie się po świecie. I teraz wyobraź sobie, że podczas takiej tułaczki jakiś duch mógł zobaczyć umierającego mnie.
Ze zdumieniem zdaję sobie sprawę, że podczas tego monologu bezwiednie otworzyłem usta, więc szybko je zamykam. Próbuję przetworzyć w głowie cały ten natłok informacji. Cały czas byłem pewien, że to ja mam przewagę nad Theodore'em dzięki mojemu nienaturalnemu zainteresowaniu zjawiskami paranormalnymi, podczas gdy o połowie z tych rzeczy w ogóle nie miałem pojęcia. To tylko dodatkowo obrazuje, jak ograniczonymi istotami są ludzie. Nie mają żadnego pojęcia o prawdziwym życiu pozagrobowym. Prawdę mówiąc ja też nie miałem, zanim udało mi się przywołać tego rudzielca. Robiłem to tylko na próbę, a potem wyszło na to, że musiałem dokładniej zastanawiać się nad moim wyznaniem.
— Zamierzasz mi w takim razie przedstawić ten swój plan na nasze popołudnie?
— Myślałem, że to teraz oczywiste — Theodore mruga oczami i znika z żyrandola, na którym jeszcze przed chwilą siedział skulony jak kot. Wylatuje ze ściany z Marcusem na rękach i siada na moim biurku, gdzie zakłada nogę na nogę i prostuje się idealnie pod kątem dziewięćdziesięciu stopni. — Idziemy na cmentarz grać z Arthfaelem o dokładną wiedzę o okolicznościach mojej śmierci.
— Czekaj moment, dlaczego niby "grać"? — dziwię się.
— Nie wspominałem? Te starsze, kilkusetletnie duchy to okropni hazardziści. I akurat oni wiedzą najwięcej. Arthfael wie wszystko. Ale gra o strasznie wysokie stawki, dlatego czuję, że będzie to wyjątkowo ryzykowne posunięcie. Zwłaszcza, że nie umiem nawet grać w karty.
Wpatrujemy się w siebie, obaj równie skonsternowani. Najwidoczniej żaden z nas nie ma jakichś większych szans na zdobycie tych informacji. Owszem, umiem grać w kilka gier hazardowych, w niektóre nawet całkiem dobrze, ale nie uważam, by był to aż tak wysoki poziom, bym mógł grać o cokolwiek wartościowego. A niemożliwe, by ten cały Arthfael nie chciał czegoś w zamian, gdybym to ja przegrał.
— Kilka lat służby — odzywa się szybko Theodore. Ma tak beznadziejny wyraz twarzy, że nawet mi go trochę szkoda. Jego szanse na spełnienie coraz szybciej maleją. Natomiast rosną na to, że spędzę resztę życia z nim, co chwilę wyskakującym ze ścian. — Jeśli przegrasz z Arthfaelem, musisz spędzić kilka lat u jego boku jako sługa. Ale jesteś gotowy zagrać, prawda?
— No chyba sobie żartujesz — Gwałtownie podnoszę się na łokciach, by nie musieć już wyginać szyi. Płoszę Marcusa, który rozpływa się w powietrzu. Duch rozkłada bezradnie ręce, z którymi teraz nie ma już widocznie co zrobić. Mam wrażenie, że ten facet zaraz się przede mną rozpłacze swoimi niematerialnymi łzami. Nie zamierzam przeceniać moich umiejętności na rzecz jego. Ale wiem, kto umiałby ograć każdego w czymkolwiek. I czuję, że ta osoba nawet nie zdziwiłaby się istnieniem świata pozagrobowego. — Posłuchaj, na pewno tylko ja mogę cię zobaczyć?
— To zależy. Chyba. Może — duka pod nosem w odpowiedzi i wyciera oczy rękawem kurtki. — Wydaje mi się, że ta osoba również musiałaby zrobić ten cały rytuał. Wtedy byłbym widzialny dla was obojga. A myślisz już o kimś konkretnym?
Tak, doskonale widzę tę nadzieję w jego oczach. I te radosne iskierki, których jeszcze chwilę temu tam nie było. Modlę się w duchu, bym zaraz nie musiał ich gasić.
— Tak. Pamiętasz tych gości, których przewróciłeś, gdy obrażali Violet?
Iskierki przygasają, ale wciąż są.
— Chyba nie chcesz z nimi gadać... — mówi bardzo powoli z powątpiewaniem Theodore. Nawet nie akcentuje pytania. Stwierdza oczywistość.
— Jasne, że nie. Ale była tam jedna dziewczyna. Maya Lennox. Dziewczyna Everesta. W sumie sama w sobie nie jest taka zła. Zawsze potem przeprasza mnie za to, co wyczynia jej chłopak. Nawet jeśli jakoś na niewiele te przeprosiny się zdają. W każdym razie jestem pewien, że potrafi ograć każdego - stwierdzam z przekonaniem i dla podniesienia efektu uderzam pięścią w otwartą dłoń.
Mam nadzieję, że nie są to tylko puste słowa. Widziałem Mayę w akcji. Widziałem też wkurzonego Everesta, gdy ktoś zanadto zbliżał się do niej. Widzę teraz zmartwionego Theodore'a na moim biurku, który stuka nerwowo w stolik. Wiem, że nie jest pewien mojego pomysłu. Też nie jestem. Maya Lennox to ten ryzykowny ruch, który zostawia się na sam koniec rozgrywki.
Właśnie zbliżamy się do końca. Przyszła pora na same ryzykowne ruchy.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top