rozdział v; mój martwy kumpel przedstawia mnie swojej żywej dziewczynie

Wspominałem już, że nienawidzę wszystkiego?

Tak, włączają się w to również pociągi i przejażdżki nimi. Jedynym środkiem transportu, którego nie tylko toleruję istnienie, ale i go lubię, jest mój stary quad, na którym jeżdżę, od dobrych trzech, może nawet czterech lat. Z tego, co pamiętam, był on swego rodzaju pocieszeniem od rodziców, gdy ci się rozwodzili. Przynajmniej w jednej rzeczy choć raz byli zgodni.

Trzęsie mną na boki, przez co o mało nie uderzam siedzącej obok mnie ładnej dziewczyny, która sama co chwilę na mnie zerka i uśmiecha się dyskretnie. Wygląda na młodszą, ma krótką koszulkę, odsłaniającą brzuch, i wplecioną w kasztanowe włosy całą masę różnych wstążek. Kojarzy mi się to z Violet i jej nawykiem wplatania w swoje króciutkie włosy takich sztucznych, jakie można znaleźć często na straganach nad morzem.

Przyciskam do klatki piersiowej starą torbę, co tylko przypomina mi o moim powrocie z cmentarza w noc, gdy przypadkowo przyzwałem Theodore'a.

Całkowicie niezamierzenie skazałem się na jakąś głupią umowę z duchem, którą muszą zrealizować, by on się w końcu odczepił. Jak to irracjonalnie brzmi.

Wzdycham, a dziewczyna obok mnie uśmiecha się szerzej. Chyba chce coś powiedzieć, ale akurat w tym momencie kicham. A potem jeszcze drugi raz. I trzeci, i czwarty. Jak ja uwielbiam mój całoroczny katar, który odpuszcza mi tak może przez tydzień na dwa miesiące. Dlatego w całym pokoju, pomiędzy brudnymi ubraniami, których nigdy nie chce mi się chować, mam porozwalane pudełka chusteczek higienicznych.

Dziewczyna odsuwa się gwałtownie i o mało sama nie spada z siedziska. Podczas podróży już więcej nie raczy mnie żadnym ukradkowym ani nawet nieukradkowym spojrzeniem.

Próbuję skupić się na moim zadaniu. Byłem pewien, że Theodore wskaże mi dokładnie, gdzie mieszka ta cała Heather, tymczasem już od dobrych trzech godzin nie wykazuje żadnych oznak swojego istnienia. Nie widziałem go nigdzie, nawet kiedy - co muszę ze wstydem przyznać - próbowałem sam go szukać.

Najwidoczniej wykorzystał zbyt dużo mocy na samo przypieczętowanie naszej umowy. Powiedziałbym, że to totalna głupota, gdyby nie fakt, że to ja go na to namówiłem.

Przy wychodzeniu z pociągu potykam się na schodkach, ale szybko łapię równowagę. Potem na stacji dostaję kolejnego ataku kataru. Następnie gubię się w Bristolu. Jest to dla mnie zdecydowanie zbyt duże miasto, gdy przez całe życie wychowywałem się w Clevedon, gdzie średnia ilość mieszkańców to trochę ponad dwadzieścia tysięcy. Nawet nie chcę myśleć, co by się stało, gdybym jednak pojechał na tamtą wycieczkę szkolną do Londynu albo Manchesteru.

Kręcę się po ulicach, czasem zatrzymując się przy jakichś sklepach czy straganach. W księgarni wydaję resztę drobnych na całą kolekcję japońskich komisów, które zapewne również wylądują na podłodze w moim pokoju, między ubraniami a pudełkami chusteczek (w ostateczności wszystko w moim pokoju ląduje na podłodze).

— Pomóc ci? Wyglądasz, jakbyś zabłądził.

Kiedy obracam się, by odmówić jakiejś miłej osobie, która postanowiła się mną jako jedyna zainteresować, dostrzegam właśnie tę osobę, na którą aktualnie jestem najbardziej wkurzony. Mam ochotę przywalić mu, ale wiem, że nie dość, że moja ręka tylko by przez niego przeszła, to dodatkowo ludzie pomyśleliby, że jestem jakiś obłąkany.

Nawet bez ich opinii jestem wystarczająco obłąkany, by rozmawiać z rudym duchem młodego Leonardo DiCaprio.

— Zasłużyłeś na śmierć — mruczę i krzyżuję ręce na klatce piersiowej. Czuję się jak obrażone, małe, siedemnastoletnie dziecko. Mimo to nie zamierzam zmieniać mojej aktualnej postawy, bo ten idiota zmusił mnie do wałęsania się po obcym mieście przez bitą godzinę, a ja nie zamierzam dawać mu żadnej taryfy ulgowej, tylko dlatego, że jest nieżywy.

— A ty zasłużyłeś na... W sumie nie wiem, na co mógłbyś zasłużyć. Zasłużyłeś na życie. Chyba. Zasłużyłeś? — pyta zdezorientowany samą swoją wypowiedzią Theodore. Prycham i ruszam chodnikiem tuż obok ruchliwej ulicy. Nie mogę pozbyć się wrażenia, że zaraz pewnie jedna z wielu przepychających się obok mnie osób zepchnie mnie pod koła jakiegoś auta.

W wielu momentach zaczynam prawie że bezpodstawnie panikować i to jest właśnie jedna z nich. Czuję się jak ściśnięty w małym pomieszczeniu, które z każdą chwilą tylko zmniejsza swe rozmiary. Dodatkowo ubywa w nim tlenu, przez co chyba się duszę.

— Nie w tę stronę — zauważa nieśmiało Theodore, a ja odwracam się do niego z groźną miną, przez którą tylko tamten odskakuje w tył w powietrzu, widocznie przestraszony.

— Chyba wiem, gdzie idę, ty trupia gębo — warczę i kilkoro ludzi zerka na mnie z szokiem czy konsternacją na twarzach. Jakaś matka szepcze coś do swojego dziecka, które tylko chichocze pod nosem, wskazując na mnie palcem. Kobieta prędko bierze swoją pociechę na ręce i odchodzi jak najdalej ode mnie, jakby bała się, że zaraz zarażę czymś tego jej paskudnego bachora.

Może inteligencją czy, broń Boże, rozumem.

— Jesteś niemiły — burczy pod nosem duch i nadyma zarumienione policzki. Sunie przede mną w powietrzu w kierunku, do którego właśnie zmierzałem. Chcąc, nie chcąc muszę iść za nim, bo zaraz albo on, albo ja byśmy się zgubili. Nawet jeśli chłopak zdaje się być bardziej ogarnięty w mapie tego miasta. W końcu właśnie stąd pochodzi, prawda?

— Skoro jesteś z Bristolu — zaczynam, gdy do głowy wpada mi dziwna myśl. — to dlaczego jesteś pochowany na cmentarzu w Clevedon?

Z twarzy Theodore'a znika wyraz irytacji, zamiast tego pojawia się zaciekawienie, które już zdecydowanie bardziej do niego pasuje. Zakładam, że za życia był jedną z tych osób, które nigdy nie potrafiły się na kogoś innego obrażać. A jeśli już, to zapominały o swoich fochach w ciągu kilku minut.

— To dobre pytanie. Może miałem tutaj jakąś część rodziny? Wydaje mi się, że to mogłoby mieć sens. Albo może nawet tam mieszkałem, tylko znalazłem sobie dalej znajomych.

W tym momencie uderza we mnie, że Theodore wie praktycznie tyle co ja. Zdawałem sobie sprawę z tego, że jego wiedza jest wyjątkowo skąpa, ale dopiero teraz to we mnie uderza. Nie pamięta swojej rodziny, swoich przyjaciół, a w jego głowie utkwiony jest tylko obraz Heather Holt. Ma przebłyski swojego poprzedniego życia, ale to tylko przebłyski, jak wtedy, gdy jedziesz samochodem, a słońce co chwilę miga ci w oczy i zdaje ci się, że widzisz jakieś kształty. Znikają, nim dokładniej się nad nimi zastanowisz i je przeanalizujesz, nim w ogóle zobaczysz w nich cokolwiek konkretnego. Czy on też postrzega to wszystko w ten sposób? Ma krótką wizję, którą zdąży zapomnieć w ciągu sekundy, ale uczepia się jej jak tonący brzytwy i nie puszcza, nawet jeśli jego ręce już drżą z wysiłku i zaczynają krwawić. Bo w innym wypadku nie skończy się tylko na krwi, gdy to wszystko jednak wyślizgnie się z rąk i ucieknie, rozpłynie się w powietrzu, właśnie tak jak robi to czasem Theodore.

— Pamiętasz, gdzie mieszka Heather? — zmieniam temat, by nie myśleć już o tamtym. Zbyt dołujące, nawet jak na moje bycie nastolatkiem z pseudo depresją.

— Jasne. Pamiętam wiele nic nie znaczących szczegółów, więc raczej będę pamiętał też taki bardziej znaczący. No wiesz, mogę podać ci tytuły filmów Disneya w kolejności ich powstania, ale nie podam ci imion moich rodziców.

Duch uśmiecha się. Znowu. To zdecydowanie bardziej do niego pasuje. Leci przede mną, gładko lawirując między tłumami ludzi i ciasnymi uliczkami, nawet jeśli mógłby po prostu przez nie przeniknąć. Chyba też się uśmiecham.

Theodore znowu wydaje mi się typowym dzieckiem szczęścia, które zawsze miało wszystko, co tylko chciało, a ludzie, tępi zazdrośnicy, próbowali go przez to pogrążyć. Jest szczęśliwy, nawet gdy jest martwy i tylko ja go widzę. Ja nie potrafię cieszyć się niczym, chociaż że w porównaniu do niego moje życie zdaje się być istną sielanką. Jest dla mnie zbyt dużym kontrastem. Nie podoba mi się to. A ja wciąż się uśmiecham.

Heather mieszka na obrzeżach Bristolu. Okazuje się, że dotarcie na miejsce zajęłoby dużo, dużo krócej, gdybym nie zabłądził w tak dużym miejscu i zwyczajnie poczekał na stacji, aż duch łaskawie powróci z gdziekolwiek on tam był i wskaże mi drogę. Śmieje się ze mnie, a potem zaczyna jeszcze bardziej się śmiać, gdy ja się irytuję. Czyni to wszystko tylko jeszcze bardziej irytującym.

Mieszkanie Heather wygląda jak typowy, jednorodzinny amerykański dom z lat sześćdziesiątych. W środku też, stwierdzam, gdy otwiera mi drobna dziewczynka, na oko dwunastolatka. Ma farbowane na czerwono długie, tłuste włosy i czarne odrosty. Jest ubrana w ogromną, jasnobłękitną bluzę jakiejś drużyny, która wisi na niej jak worek, i szare dresy, którym przygniata nogawki piętami odzianymi w puchate, różowe skarpetki. Ma na twarzy tyle tłuszczu w postaci pryszczy, ile ma średni McDonald. Wciąż jest prawdopodobnie najśliczniejszą dziewczyną, jaką w życiu widzę.

Już myślę, że to musi być jakaś młodsza siostra Heather, gdy Theodore obok mnie zapowietrza się na jej widok i już wiem, z kim mam do czynienia.

— Nazywasz się Heather Holt, prawda?

Dziewczyna kiwa głową, a włosy przyklejają jej się tylko bardziej do twarzy. Mruga zbyt szybko oczami, jakby cały czas odganiała od siebie płacz. Może właśnie tak jest.

— Jestem Emory — przedstawiam się i, postanawiając zachować wszelkie maniery, podaję jej rękę, którą ona z kolei odtrąca i marszczy brwi.

— Nie znam cię — burczy. Pociąga nosem i przeciera go rękawem naciągniętym na dłoń. Ma poobgryzane i rozdwojone paznokcie. — Emory jaki?

— Salisbury — słyszę obok ucha i mimowolnie się wzdrygam. Theodore wisi w powietrzu tuż obok mojej głowy, a kropelki wody z jego wilgotnych włosów kapią na moją koszulkę. Mam nadzieję, że tylko ja widzę potem te ślady, które zostają na kilka sekund.

— Emory... — zacinam się, rozważając w głowie pomysł chłopaka. Nie wydaje mi się, bym miał cokolwiek do stracenia. Zawsze mogę powiedzieć, że nie znam go tak, jak powinienem, bo jesteśmy jakąś dalszą rodziną i to ona spędza z nim więcej czasu. — Emory Salisbury. Jestem kuzynem Theodore'a.

— Jesteś synem jego wujka Reginalda? — Jeszcze kilka sekund po tym pytaniu jestem pewien, że nie rusza jej żadna wzmianka na temat jej martwego już chłopaka, ale wtedy dostrzegam, jak drga jej powieka. Skupione szare oczy teraz są strasznie rozbiegane. — Na pogrzebie mówił, że jego syn nie mógł przyjechać zza granicy w terminie, ale przyjedzie jak najszybciej. To ty, tak?

Powtarzam w głowie kilka razy imię Reginald, patrząc sugestywnie w miejsce, gdzie lewituje duch z nadzieją, że on w końcu raczy mi wytłumaczyć, kto to jest.

Rudy wzrusza ramionami.

Nienawidzę cię, mówię w myślach, a on tylko uśmiecha się niewinnie.

— Tak. Tak, to ja.

Heather przygląda mi się, nie wyglądając na do końca przekonaną. Ostatecznie tylko znowu kiwa głową i odsuwa się w drzwiach. Kiedy ja wciąż stoję jak jakiś idiota w progu, ona wzdycha i unosi dłoń, żeby zachęcić mnie do wejścia. Nie jestem pewien, czy to dobry pomysł. Znajdę tam całą rodzinę dziewczyny, która przeżyła samobójstwo swojego chłopaka, za którego ja podaję się kuzyna. Mogą zadać mi pytania, na które nie będę wstanie odpowiedzieć. Pocieszam się faktem, że wciąż jest przy mnie ów powód naszego spotkania. Zerkam w bok, by wymienić spojrzenia z Theodore'em.

Theodore'a tam nie ma.

Zapewne wciąż nie do końca zregenerował się po przejściu na krótką chwilę w stan materialny i dodatkowym wykorzystaniu mocy na pojawienie się przy mnie, by wskazać mi drogę.

Teraz muszę poradzić sobie sam. Cudownie.

Dziewczyna prowadzi mnie do kuchni. Nie każe mi zdejmować mi butów, więc tego nie robię, nawet jeśli marszczy brwi na widok moich ubłoconych, niegdyś brązowych tenisówek za kostkę. Z salonu obok słychać dźwięki telewizora. Ktoś krzyczy, czy to już kurier. Słyszę niesmak w głosie, kiedy odpowiada, że nie. Ręce jej drżą, gdy chce zrobić herbatę, więc szybko mówię, że nie mam ochoty. Znów wzdycha, tym razem z można powiedzieć, że ulgą, i odstawia czajnik.

Ma splecione palce, gdy patrzy na mnie z drugiej strony stołu. Kuchnia jest skąpana w półmroku. Kilka błysków światła wydostaje się spod opuszczonej do połowy rolety. Heather siedzi na jej tle, przez co widzę, jak na jej jednolicie czerwonych włosach teraz pojawiają się jaśniejsze refleksy.

— Dlaczego przyszedłeś?

— W sumie to chciałem tylko się przywitać, to ty zaprosiłaś mnie do środka — bąkam pod nosem. Przez sekundę widzę na jej twarzy cień uśmiechu. Zbyt szybko znika, bym dostrzegł szczegóły. Czy ma dołeczki w tych swoich pyzatych policzkach, czy tylko mi się wydawało, czy naprawdę nosi aparat ortodontyczny.

— To głupie przyjść do kogoś tylko po to, by się przywitać. Po co naprawdę przyszedłeś? — świdruje mnie wzrokiem, pod wpływem którego czuję, że się pocę. Wycieram pod stołem ręce w spodnie. Nagle robi mi się głupio, że nie ubrałem czegoś bardziej odpowiedniego, niż porozciągana sprana koszulka i luźne jeansy.

I znowu tego popołudnia kicham przynajmniej cztery razy, bo czemu by, do diaska, nie. Zaraz kompletnie się skompromituję. Heather za to, niewzruszona, ponawia pytanie.

— Przepraszam. Chciałem się upewnić, czy dobrze sobie radzisz po śmierci Theodore'a. Znałaś go chyba najlepiej, prawda? — pytam podenerwowany. Ona unosi brew i odchyla się na krześle. Znowu wzdycha głęboko. Może to jakiś dziwny nawyk.

Sam siebie dziwię, że nagle tak bardzo stresuję się tym wszystkim. Nie wydaje mi się, by było to spowodane tym, że już i tak robię z siebie durnia. Może to przez fakt, że ona właśnie straciła chłopaka, za którego ja podaję się rodzinę. Wiem, że w ostateczności wiem tyle na temat jego życie co on sam, a więc praktycznie nic. Gdyby mnie zapytała, nie mógłbym jej odpowiedzieć i zdałaby sobie sprawę, że jestem naciągaczem i chyba właśnie tego boję się najbardziej. To aż zbyt realna wizja.

— Może nie najlepiej, miał dużo bliższych przyjaciół — Jej głos się trzęsie wraz z jej ciałem na drewnianym krześle. Wygląda, jakby zaraz miała się rozpłakać. Nie winiłbym jej, ale wiem, że dla nas obojga mogłoby to być równie żenujące. Pewnie albo sam bym wtedy wyszedł, albo ona by mnie wyprosiła. Rozważam oba scenariusze i ostatecznie postanawiam poczekać, aż ona każe mi wyjść z mieszkania, do którego sama mnie zaprosiła. — Czy skoro przyszedłeś tylko po to, chciałbyś już wyjść? Bo, jak widzisz, trzymam się.

Co innego mówią usta, co innego cała jej postawa. A przede wszystkim oczy. Ogromne, jakby stworzone do nieco rozkojarzonej miny typowej marzycielki i wiecznej romantyczki. Są czerwone i pełne łez, dodatkowo powiększających jej szare tęczówki i źrenice. Drży. Boi się. Może mnie, może roztrząsania tematu samobójstwa jej chłopaka. Nie chcę naciskać. Wtedy już na dobre by się rozkleiła, jeśli teraz jeszcze dzielnie się trzyma. Musi być wyjątkowo silna, jeśli aż do tej chwili udaje jej się silić na spokój. Wręcz to podziwiam.

Wstaję. Nie oponuje, gdy ja powoli idę do wyjścia. Nawet w pewnym momencie sama do mnie dołącza i odprowadza mnie aż do podjazdu, chowając się głębiej w luźnej bluzie. Teraz sobie myślę, że musi ją mieć po Theo.

Heather uśmiecha się do mnie delikatnie, rozchylając lekko wargi. W jej policzkach pojawia się jeden dołeczek po lewej stronie.

— To miłe, że ktoś się mną zainteresował — mówi i całkowicie zbija mnie tym z tropu. Na pewno nie spodziewałem się takiego pożegnania, które tylko wprawia mnie w zakłopotanie. Chyba wprawia nas oboje, bo szybko dodaje: — Nie znałeś bliżej Theo, prawda?

— Nie —Kręcę głową i kilka kosmyków włosów wyskakuje z niskiego koka, by wpaść mi na twarz. — Jeśli nie masz nic przeciwko, mógłbym kiedyś jeszcze do ciebie przyjść? No wiesz, by dowiedzieć się o nim więcej.

— Nie wiem, czy mogę ci pomóc. Nawet jeśli radzę sobie w miarę dobrze, wciąż nie mogę przestawić się na rozmawianie o nim w czasie przeszłym. Wybacz.

Długie rzęsy rzucają cień na jej policzki, gdy mruga szybko oczami. Przytulam ją krótko jedną ręką. Coś zarezerwowanego wyłącznie dla Violet właśnie przekazuję obcej osobie, która nawet nie zdaje sobie z tego sprawy, myśląc, że to coś całkowicie normalnego. Nie dla wszystkich ludzki dotyk jest jednak czymś normalnym. Musi podzielać moje zdanie, bo i ona szybko się odsuwa.

Kiedy wracam pociągiem z powrotem do Clevedon, wydaje mi się, że oboje zdążyliśmy poprawić sobie nawzajem humory, dzieląc się między sobą nadzieją na lepsze jutro, w którym zawsze będzie ktoś gotowy się nami zaopiekować czy pocieszyć. Kojące uczucie.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top