rozdział ix; nie patrz dziewczynie pod spódniczkę
Maya zaprowadziła mnie już do swojego pokoju, z pomalowanymi na czarno ścianami, ozdobionymi każdym możliwym rodzajem halloweenowych ozdób, od gigantycznych sztucznych pajęczyn, aż po wiszącego na drzwiach szkieleta. Teraz siedzi po turecku na wysokim krześle obrotowym przy biurku, a ja próbuję zachować równowagę na samej krawędzi jej łóżka, podczas gdy wokół nas krąży pewien martwy idiota. Gdybym chciał, mógłbym zajrzeć jej pod spódniczkę. Nie chcę, jasne, że nie chcę. Ale Theodore zdaje się korzystać z okazji przy każdym kolejnym obrocie w powietrzu przy dziewczynie.
Postanawiam nie zwracać mu już przy niej uwagi, nawet w myślach. Melbourne czy Demosthenes zawsze mogą też to usłyszeć.
— O co chodzi? Czemu klasowy outsider Emory Craven przychodzi do mnie w środku wakacji? — Maya całkiem zgrabnie podsumowuje całe zajście. Poprawia włosy dłonią, jakby dodatkowo chciała podkreślić, że to przeze mnie musiała je ściąć. Nie powiem, że mi nie głupio.
— Theodore mnie szantażuje — wyparowuję, a sam duch zatrzymuje się gwałtownie w powietrzu, jakby nagle uderzył w niewidzialną dla ludzkiego oka ścianę. Widocznie próbuje zaoponować, otwierając i zamykając usta jak rybka, ale ja, naturalnie niewzruszony, kontynuuję. — Żeby przestał mnie nękać, muszę pomóc mu przejść na drugą stronę. Do tego potrzebujemy znać dokładne okoliczności jego śmierci. A do tego z kolei potrzebujemy Arthfaela. Jesteś najlepszą hazardzistką w szkole i pomyślałem...
— Nieważne, co myślałeś, myślałeś źle — przerywa mi i gwałtownie zrywa się z krzesła. Spódniczka trzepocze wokół niej, nawet jeśli wszystkie okna są zamknięte. — Grałam z nim już dwa razy. Dwa razy przegrałam. Nie rozumiesz, że on jest niepokonany? Mam już u niego dług piętnastu lat służby. To praktycznie tyle, ile żyję!
Wymachuje rękoma z oburzoną miną, jakbym sam doskonale nie wiedział, jak bardzo jest to niebezpieczne. Tyle że wcześniej wydawało mi się, że naprawdę mamy szanse. Jednak jeśli nawet Maya nie umiała z nim wygrać, czuję, że możemy już pożegnać się z przeszłością Theodore'a. Widziałem już ją w akcji, nie miała nigdy sobie równych. Teraz okazało się, że przegrała już piętnaście lat swojego życia.
— Chwila, czyli ty już z nim grałaś? — powtarzam za nią, a ona patrzy na mnie jak na idiotę. Od początku liceum zdążyłem już przyzwyczaić się do tego wzroku, więc nie robi to na mnie wrażenia.
— Przecież mówię.
— Chodzi mi o to, że skoro szłaś do niego już całe dwa razy, wiedząc, że masz marne szanse i że grasz o te kilkanaście lat służby... To co było tego warte? O co ty z nim grałaś?
Theodore również wygląda na zaintrygowanego. Maya tymczasem czerwieni się po czubki uszu. Zgarnia kilka jasnych kosmyków na twarz, by jakkolwiek zakryć rumieńce.
— To było... A zresztą, przecież nie muszę ci nic mówić. To moja sprawa, o co grałam — warczy i odwraca się do mnie tyłem. Zaczyna szperać w jakichś szafkach. Wydaje mi się, że szuka czegoś, co chciałaby mi pokazać, ale już po chwili zdaję sobie sprawę, że ona zwyczajnie unika w ten sposób tematu. Nagle udaje zajętą w trakcie naszego spotkania. Cóż za dziwne rozwiązanie.
— Ja naprawdę potrzebuję pomocy — mówi cicho Theodore. — Emory też, bo jak nie zniknę w ciągu tych wakacji, to będę mu dalej ściągał martwe koty do mieszkania.
— Nie mówiłeś nic o limicie czasowym — odzywam się gwałtownie z wyraźną irytacją w głosie, a on ze strachu rozpływa się w powietrzu, pozostawiając po sobie tylko delikatną mgiełkę perliście białej wody. Kropelki spadają na podłogę, a po zetknięciu się z ciemnymi panelami natychmiast wyparowują. Duch wysuwa nieśmiało głowę ze ściany obok Mayi i, byle nie spojrzeć na mnie, udaje wielce zainteresowanego tym, co znajduje w szafce dziewczyna.
— To nieoficjalna granica. Zawsze mogę coś przesunąć. I chyba będę musiał, w związku z twoim wyjazdem do ojca.
Posyłam mu najbardziej krwiożercze spojrzenie, na jakie tylko mnie stać, przez co znowu znika za ścianą. Nagle zainteresowana Maya ponownie odwraca się w moją stronę.
— Nie mieszkasz już z ojcem? — Unosi brwi pod nierówno przyciętą grzywką, a ja czuję, jak krew drastycznie napływa mi do głowy.
Cała moja klasa, z oczywistym wyjątkiem Violet, nigdy nie dowiedziała się o rozwodzie moich rodziców. Przez kilka lat udawało mi się zwyczajnie omijać tematy rodziny, kiedy tylko na nie schodziło, albo nawet wmawiać ludziom, że mój ojciec dużo pracuje, dlatego nigdy nie przychodzi na żadne ważne dla mnie apele czy przedstawienia. Nawet na zebrania rodziców.
Dziękuję, Theodore, twoje rujnowanie mi życie wychodzi ci coraz lepiej, warczę w myślach. Mam nadzieję, że to usłyszał, bo nie zamierzam się już powtarzać.
— Wyjechał. Za granicę. Do pracy — rzucam urywanymi słowami, które jako pierwsze przychodzą mi na myśl. Czuję już zimny pot na karku, więc oddycham głęboko i pociągam za kołnierzyk koszulki, jakby to miało mi w jakikolwiek sposób pomóc. Moje umiejętności kłamania spadają w tym momencie do zera. — Chciałem go odwiedzić. Za granicą.
— A w jakim kraju pracuje? — Maya odpycha się biodrem od szafki i podchodzi do mnie, patrząc mi w oczy zdecydowanie głębiej, niż bym tego chciał. Jej źrenice zwężają się, jak dwa malutkie punkciki na szarym oceanie tęczówek.
Duszę się. Przysięgam, że się duszę.
— Chorwacja — krztuszę. Unosi brwi jeszcze wyżej. Boję się, że już zaraz, już za chwilę mnie przejrzy, ale ona tylko wzrusza nagimi ramionami i siada obok mnie, również na samym skraju łóżka, zakładając przy tym nogę na nogę. Nawet jeśli nie wydaje się do końca przekonana, nie pyta o nic więcej. Pstryka dwa razy palcami, a z ściany po lewej wylatują Demosthenes i Melbourne. Za nimi powolutku, ze zwieszoną nisko głową ciągnie się Theodore.
— Rozmawialiśmy trochę z twoim kolegą — Za każdym razem, gdy Demosthenes się odzywa, brzmi to jak syk węża, potrafiący zmrozić krew w żyłach. Nie sądziłem, że potrafi brzmieć jeszcze bardziej przerażająco, a jednak kiedy skierował swoje słowa bezpośrednio do mnie, miałem wrażenie, że już samo jego spojrzenie zamieniło mnie w kamień. — Jesteście idiotami, jeśli chcecie rozmawiać z Arthfaelem. Nie ma mowy, byśmy tam poszli.
— Nikt cię tam nie chce, Dem — odzywa się wyniośle Maya, obserwując z uwagą swoje jaskrawo różowe paznokcie, na których brak już przynajmniej połowy farby.
— Zdarza się to rzadko, ale muszę zgodzić się z Demosthenesem — wtrąca Melbourne i przysuwa się bliżej wspomnianego. Albo mi się wydaje, albo jego trącenie ręki drugiego ducha nie było całkowicie przypadkowe. — Wiesz, jak zginąłem, ale czy mówiłem już przez kogo? Przegrałem z Arthfaelem w pokera. Dał mi cztery lata na powrót do niego i odrobienie zadanych mi dwudziestu lat służby. Naturalnie uciekłem jak najdalej za granicę. Byłem pewien, że mnie już nie znajdzie. Ale kiedy przyszedł ostateczny termin mojego stawienia się u niego, a mnie nie było nawet w kraju, nasłał na mnie swoich ludzi. Dwadzieścia lat pracy za życia zmieniło się w czterdzieści po śmierci. Jakby już kulka w łeb nie była wystarczającą karą.
Maya wygląda na zszokowaną. Jestem pewien, że ja również.
—. Arthfael ma sługusów i wśród śmiertelników, i duchów? — pyta zainteresowany Theodore. Naprawdę właśnie to wyłapał z tej z historii?
— Oczywiste — prycha Demosthenes i poprawia frak, gdy prostuje się w powietrzu. — To przydatne. Jego pracownicy mogą wtedy zarówno ścigać śmiertelników, jak i duchy, które z nim przegrały.
— Mówicie cały czas o tym, jaki jest groźny i jak wszyscy z nim przegrywają, ale czy był już ktoś, kto z nim wygrał? — pytam i rozglądam się po zebranych.
— Ja byłam całkiem blisko — stwierdza w zamyśleniu Maya. — Bycie blisko wygranej nie oznacza z góry wygranej, niestety. Mimo wszystko za starania dostałam tylko piętnaście lat kary. Oszukiwał, to jasne. Gdybym zagrała z nim jeszcze raz, wiedziałabym już, jak ominąć jego zagrywki. Dwie przegrane partie wystarczyły mi, by utwierdzić się w przekonaniu, że zawsze używa tej samej taktyki.
— Dlaczego więc nie zagrasz jeszcze raz? — Silę się na jak najspokojniejszy ton, ale wiem, że mój głos drży. Otoczony przez dwa wrogo nastawione duchy, dziewczynę, którą od zawsze darzyłem nienawiścią i jednego martwego idiotę, bynajmniej nie czuję się komfortowo. Pocieszam się faktem, że ten martwy idiota odczuwa pewnie jeszcze większy dyskomfort niż ja. Całkiem satysfakcjonujące.
— To wciąż niebezpieczne. A nie chcę dorzucać sobie lat służby.
Kiedy Maya powraca do bezsensownego wpatrywania się w swoje paznokcie, a duchy rozpoczynają cichą naradę między sobą, ja wpadam na najgłupszy pomysł w całym moim życiu. Niemal natychmiast zaczynam żałować, że coś takiego w ogóle przyszło mi do głowy. Moje myśli musiały być przez to wyjątkowo głośne, bo martwa trójka skupia na mnie zaniepokojony wzrok. Może oprócz Demosthenesa, który wygląda raczej na oczekującego na niezłe przedstawienie.
— A co jeśli... — zaczynam powoli i teraz patrzą na mnie już dosłownie wszyscy w pokoju. Dlaczego muszą się na mnie tak gapić? Odchrząkuję i, maksymalnie spokojnie, mówię dalej. — Co jeśli ty byś zagrała za mnie, a w razie przegranej ja wziąłbym na siebie te wszystkie lata służby? Myślisz, że Arthfael by się zgodził?
— Nawet jeśli on by się zgodził, to ja się nie zgadzam! — niemal krzyczy Theodore.
Theodore.
Ten sam, który swoimi mocami wyleczył moje problemy ze snem, po czym następnego dnia zrobił mi gofry na śniadanie, ten sam, który zaciągnął do mojego mieszkania piątkę bezpańskich kotów i nadał im dziwne imiona. Jeszcze nie zdążyło mu się wcześniej tak agresywnie podnosić głosu. Zwłaszcza, że przez to z półek Mayi spadło kilka książek.
Patrząc jednak przez pryzmat ostatnich wydarzeń z Austinem Everestem i jego bandą, nie jest to już jednak aż tak zadziwiające. Najwidoczniej co jakiś czas rudzielec miał swoje małe wybuchy złości na poziomie pięcioletniego dziecka.
— To tylko i wyłącznie decyzja Emory'ego — upomina go Maya. Jako jedyna dziewczyna w tym zgromadzeniu postanowiła chyba przejąć inicjatywę jako "głos rozsądku". — A mi ta decyzja odpowiada. Uwielbiam mierzyć się z trudnymi przeciwnikami, a jeśli nie zostanę ukarana nawet za radykalną przegraną, to jak najbardziej taki układ mi odpowiada. O ile Theo przestanie zaglądać mi pod spódniczkę. Tak, ja to widzę, Theo.
Całkowicie mimowolnie z mojego gardła wydaje się rechot, gdy czerwony na twarzy Theodore rozpływa się po raz kolejny w powietrzu. Maya nie wygląda jednak na obrażoną, co więcej - również się śmieje.
— Poza tym i tak mam pod nią spodenki, więc nie ma na co się gapić — stwierdza. Po jej twarzy wciąż błąka się rozbawiony uśmiech. Zdejmuje grubą frotkę z nadgarstka i spina nią połowę włosów w wysokiego koczka. Odbieram to jako oznakę, że jest już gotowa wyjść, więc wstaję. Ona wstaje za mną. Idziemy znowu korytarzem. Po drodze zgarnia elegancką ramoneskę z wieszaka, kompletnie niepodobną do tej Melbourne'a, i otwiera przede mną drzwi. Nie czekam na Theodore'a, bo wiem, że prędzej czy później sam do nas dołączy. Ja biorę mój stary, brudny rower, Maya prędko wyciąga z garażu swój, idealnie czysty i zadbany. Znowu czuję się jakoś przytłoczony tym, w jak wielu rzeczach jest ode mnie lepsza. Kiedy zerka na mój cudowny sprzęt, nie ocenia jego stanu, za to chwali tęczowe koraliki, które widocznie jej się podobają. Niepokojące.
Theodore pojawia się dopiero, gdy odbijam się prawą nogą od ziemi i zaczynam pedałować. Jedziemy obok siebie we dwójkę z Mayą na cmentarz, otoczeni przez trzy kręcące się wokół nas duchy. Całkowicie normalne, wakacyjne popołudnie.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top