rozdział iv; theo, nie theodore. emory, nie em.
Budzę się na kanapie, przykryty kocem i z poduszką z mojego pokoju pod głową. Wiem, że moja mama nie nigdy by się nie pofatygowała do zrobienia czegoś takiego (ona pewnie zrzuciłaby mnie z kanapy i kazała iść spać do mojej sypialni) i chyba właśnie dlatego nie dziwi mnie widok leżącego na plecach na oparciu kanapy Theodore'a, który z pełnym skupieniem obraca w palcach małą czerwoną piłeczkę. Jestem otoczony przez piątkę kotów duchów, które śpią smacznie to na podłodze, to zawinięte tuż przy mojej twarzy. Rozpoznaję leżącego na moim brzuchu Tytusa. Próbuję go pogłaskać, ale moja ręka tylko przenika przez jego głowę. Kot budzi się, przez chwilę mierzy mnie tylko spojrzeniem swoich bladozielonych oczu, a potem zaskakuje z kanapy i zanim tylko ląduje na podłodze, rozpływa się w powietrzu. Ten ruch dopiero zwraca uwagę Theodore'a. Chłopak znika z oparcia i pojawia się na stoliku do kawy, gdzie teraz siedzi po turecku.
- Zrobiłem ci gofry na śniadanie.
Nie uśmiecha się szeroko ani nie mówi tego z jakąś szczególną radością w głosie. Wygląda raczej na zmęczonego, jakby nie spał całą noc. Pewnie właśnie tak było. W końcu sam mówił, że duchy nie śpią. Tylko że to z kolei oznaczałoby, że nie mogą również odczuwać zmęczenia.
- Jestem zmęczony byciem trupem - Theodore przechyla głowę na bok i mruży oczy, jakby to on był kotem.
- A ile nim już w ogóle jesteś? - pytam, kiedy odkrywam z siebie koc, płosząc tym samym resztę kotów.
- Jakieś pięć dni. To chyba krótko.
Już nie odpowiadam. Zamiast tego rozciągam się trochę i strzykam kośćmi w szyi. Kolejny nawyk z dzieciństwa, którego nie mogę się pozbyć, chociaż że moja mama już nieraz próbowała to ze mnie wyplenić. Rudzielcowi też zdaje się to nie podobać, bo krzywi się, gdy to robię.
W kuchni siedzi już moja mama. Je gofry z cukrem pudrem i pije kawę z ekspresu. Jej jasnobrązowe włosy są wyjątkowo splątane, a piegi uwydatnia bledsza niż zwykle cera. Ciemne oczy ma podkrążone, a policzki wyjątkowo zapadnięte. Zdecydowanie wygląd odziedziczyłem po niej. Nawet ten niski wzrost, przez który jestem jedną z najniższych osób w mojej klasie.
- Dziękuję za śniadanie, Em. Nie sądziłam, że w wakacje wstaniesz przede mną - Angelina Craven uśmiecha się, więc i ja się uśmiecham. Rzadko na jej ustach gości szczery uśmiech. Jest to kolejną rzeczą, która łączy mnie z moją rodzicielką.
- Myśli, że wstałeś rano, zrobiłeś jej jedzenie i położyłeś się kanapie, by uciąć sobie jeszcze drzemkę. Dosłownie przywłaszczyłeś sobie moją robotę - mówi obrażony Theodore, który znów siedzi na jednym z palników na kuchence. Jak zwykle nadyma przy tym policzki. Przypomina mi trochę rozdymkę. Tyle że już taka rozdymka jest groźniejsza od niego.
- Oj, zamknij się - mruczę pod nosem. Albo moja mama tego nie usłyszała, albo puściła to mimo uszu. Jeśli faktycznie to usłyszała, mam nadzieję, że jednak pomyślała, iż rozmawiam ze sobą, aniżeli ją obrażam. Ona sama mówi czasem do siebie, by poukładać sobie niektóre sprawy (z tego powodu również wszystko rozpisuje i tak powstają te dziwne karteczki na lodówce), więc raczej nie uznałaby tego za objaw szaleństwa.
- A ja jeszcze za ciebie posprzatąłem, wiesz? Nie uwierzysz, jaka Angie była szczęśliwa, że w końcu jej pomagasz. Ty. Ty jej pomagasz.
- Angie? - powtarzam z cichym prychnięciem, w którym gdzieś tam kłębi się rozbawienie. Moja mama obraca się w moją stronę i posyła mi pytające spojrzenie. Zbywam to machnięciem dłoni. Nalewam sobie schłodzonej lemoniady z wczoraj i siadam naprzeciwko mojej mamy przy stole.
Nie dziwi mnie nawet widok Theodore'a tuż za kobietą, który jak zwykle unosi się metr nad podłogą w siadzie skrzyżywnym. Łokieć prawej ręki opiera na kolanie, a na otwartej dłoni podbródek. Wydawało mi się, że cała jego skóra jest szaroniebieska, ale teraz dostrzegam pewien kontrast między jego ręką a twarzą, która teraz wygląda na wręcz białą, z delikatnie różowymi policzkami. Nawet jego bladorude włosy wydają się teraz mieć bardziej żywy odcień.
- Chyba pierwszy raz widziałam, byś tak szybko zasnął - oznajmia mi nagle z satysfakcją mama i mierzy we mnie widelcem ubrudzonym cukrem pudrem. - I to do tego w wakacje. Nawet w roku szkolnym zasypiasz jakoś po północy.
Wbijam wzrok w ducha, któremu tylko błąka się na twarzy niewinny uśmiech. Domyślam się, że użył jakichś swoich mocy, by pomóc mi zasnąć. Może powinienem mu podziękować. Od zawsze mam problemy ze snem. Dzisiaj po raz pierwszy od naprawdę długiego czasu czuję się w pełni wyspany. Zdążyłem już zapomnieć, jakie to miłe uczucie, gdy w końcu nie mam ochoty położyć się na ziemi tak, jak stoję, i zwyczajnie uciąć sobie trzygodzinną drzemkę.
- Raffaele przyjdzie dzisiaj do nas? Bo zastanawiam się, czy może dorobić lemoniady - odzywa się moja mama, a ja wzdrygam się na dźwięk tego imienia. Dawno go nie słyszałem, a samo w sobie wywołuje we mnie negatywne odczucia.
Raffaele Bianchi już dla mnie nie istnieje. I nie powinien istnieć w ogóle, dla nikogo, jeśli mam być szczery.
- Nie, Raffaele nie przychodzi - mruczę. Odsuwam od siebie talerz z nietkniętymi goframi. Straciłem apetyt.
- Raffaele to twój przyjaciel? - pyta szybko Theodore. Zdążyłem już zapomnieć o jego obecności.
Nie mam przyjaciół, mówię w myślach z goryczą i nadzieją, że może rudzielec to usłyszy. Że może moje myśli znowu były wystarczająco głośne, by dostały się do jego martwej łepetyny.
- Masz Violet - przypomina, a ja mimo woli się uśmiecham. Nie do końca na wspomnienie dziewczyny, a raczej przez fakt, że udało mi się przez myśli porozumieć z duchem. To trochę tak, jakbym sam miał jakieś specjalne moce.
- Violet - powtarzam i zerkam na moją mamę, która marszczy brwi, jakby nie rozpoznowała tego imienia. Wzdycham tylko, wstaję i kieruję się do mojej sypialni. Kobieta krzyczy jeszcze za mną, bym coś zjadł, ale nie odpowiadam. Zamykam drzwi na klucz i rzucam się na brzuchu na łóżko. Czuję nietypowy chłód, jakby ktoś nagle otworzył okno na oścież w środku zimy. Niemal od razu domyślam się, że to tylko Theodore, który krąży sobie po pomieszczeniu.
Przekręcam głowę na bok w stronę pokoju, tak że mój lewy policzek jest przyciśnięty do poduszki. Theodore okazuje się leżeć tuż obok mnie, również na boku. Wpatruje się we mnie, a ja standardowo marszczę brwi. Jego twarz znajduje się tak blisko mojej, że powinienem bez trudu odczuć na skórze jego oddech. Powinienem, ale on wciąż nie żyje i nie ma prawa oddychać.
- Co robisz? - pytam, starając się nadać mojemu głosu pewnego siebie i może opryskliwego brzmienia. Chłopak mruga niebieskimi oczami, jakby dopiero zdał sobie sprawę z tego, co dzieje się wokół niego.
- Chyba umarłem.
Nie mogę powstrzymać parsknięcia śmiechem.
Duch powiedział to ze zdziwieniem zmieszanym z pretensją, które tylko potęgują absurdalność tego stwierdzenia.
- Theodore, ty dosłownie jesteś duchem! Jesteś martwy - Śmieję się jeszcze chwilę i w końcu trochę się uspokajam, choć na mojej twarzy dalej gości uśmiech. Przewróciłem się już na plecy i teraz, żeby na niego spojrzeć, muszę przekręcić szyję i głowę na bok.
- Prosiłem, byś mówił na mnie Theo - mówi i nadyma policzki, jak zawsze gdy się obraża.
Zabawne. Niby znam go zaledwie od wczoraj, ale chłopak powtarza wiele gestów tak często, że już stają się w moich oczach dla niego typowe. Już zdążyłem zapomnieć, że jest tylko duchem, którego przyzwałem w nocy na cmentarzu. Bo jak na ducha zachowuje się wyjątkowo... żywo. Na pewno bardziej ode mnie.
- Nie. Będę mówił na ciebie Theodore tak długo, jak mi się żywnie podoba.
- Nienawidzę mojego pełnego imienia. Serio nie możesz się zlitować i mówić na mnie Theo?
Błagalny ton głosu chłopaka sprawia, że znowu parskam krótko śmiechem. On serio myśli, że obchodzą mnie czyjeś prośby? W tych czasach liczy się, co ci dają w zamian, a nie, że o to ładnie poproszą. Ten facet coraz bardziej przypomina mi małe nierozumne dziecko, które odeszło zbyt daleko od rodziców, by odnaleźć drogę powrotną, więc jakoś przylepiło się do mnie.
- Nie - odpieram jak najbardziej niefrasobliwym tonem i przewracam się na drugi bok, plecami do chłopaka.
Naturalnie on już po dwóch sekundach wyskakuje ze ściany naprzeciwko mnie i zaczyna latać wkoło po moim pokoju. Wykręcam szyję, by móc dalej śledzić wzrokiem jego podniebne wyczyny.
- Jesteś niemiły - stwierdza wielce inteligentnie Theodore "Nie nazywaj mnie Theodore" Salisbury, kiedy w końcu postanawia zatrzymać się na środku sypialni i wylądować na moim żyrandolu, gdzie teraz siedzi przyczajony jak kot, gotowy już za chwilę zaatakować.
- Bycie prawdziwie chamskim jest łatwiejsze, niż bycie sztucznie miłym - mówię poważnie, a po chwili na mojej twarzy gości złośliwy uśmiech. - Zapamiętaj to sobie, gdy będziesz już podbijać piekło. Przyda się.
- Nabijasz się ze mnie - oburza się i krzyżuje ręce.
Tak samo jak wczoraj jest ubrany w luźną koszulkę w grube, czarno-białe pasy, podarte jeansy i ciemnozieloną kurtkę z obszytym puchem kapturem. Wszystko wciąż lekko wilgotne. Zastanawia mnie, czy duchy zmieniają kiedykolwiek odzież. Może zawsze chodzą tylko w tym, w czym umarły?
- Jestem niematerialny. Nie mogę zmieniać swoich ubrań, bo inne by przeze mnie przenikały - mówi ze zmarszczonymi brwiami, jakby po raz setny tłumaczył małemu dziecku, że dotknięcie palcem czajnika postawionego na gazie może skończyć się źle. Chyba stwierdził, że teraz będzie na mnie wielce obrażony i będzie zgrywał dużo lepszego ode mnie. Jakoś nie mam ochoty w to brnąć.
- Czekaj moment - Nagle zdaję sobie z czegoś sprawę i wbijam w niego zdziwione spojrzenie. - Jakim cudem raz przenikasz przez wszystko, a wcześniej jakoś zrzuciłeś tamten chleb z blatu. Nawet zrobiłeś gofry.
Theodore teraz sam wygląda na zainteresowanego. Prostuje się na żyrandolu, który buja się delikatnie na boki.
- A wiesz, że sam nie wiem? - Chłopak śmieje się pod nosem, ale na widok mojego spojrzenia szybko odchrząkuje i kontynuuje. - No cóż, jestem martwy od niedawna i dopiero się w tym wszystkim ogarniam, nie mam jeszcze pojęcia o wszystkim. Na pewno wiem, że na wykonanie niektórych rzeczy muszę poświęcić więcej mocy niż na inne. Jak jestem w pełnej formie niematerialnej, nie męczę się w ogóle. Ale jeśli chcę czegoś dotknąć, to już muszę się mocno wysilić. Wydaje mi się, że z czasem nie będzie zabierało mi to tyle mocy, ale teraz bardzo szybko się ona w pełni wykorzystuje. Musiałem się mocno skupić, by zrzucić tamte obierki z chleba na podłogę. Gdybym chciał cię dotknąć, najpewniej zużyłbym całą moją energię.
- Czyli jeśli chcesz czegoś dotknąć, to możesz na chwilę stać się materialny? - myślę na głos, a Theodore kiwa grzecznie głową. -Ale zużywasz na to od cholerę energii, więc z reguły z tego nie korzystasz? - Kolejne kiwnięcie głową, ale do tego dochodzi jeszcze grymas na twarzy.
- To "od cholery" mogłeś sobie akurat darować, Em.
- Em jest zarezerwowane dla rodziny i przyjaciół. Przyjaciół, czytaj Violet -mówię szybko zirytowany bardziej, niż sam bym się tego spodziewał. W porównaniu do Theodore'a ja moje pełne imię uwielbiam. Zawsze wydawało mi się unikatowe i przez to sam czułem się bardziej wyjątkowy. Każdego zdrobnienia z kolei nienawidzę. Em brzmi najlepiej ze wszystkich wymyślonych głównie przez Violet, ale i rodziców.
- Czyli mi się nie przyjaźnimy? - pyta, wyraźnie zmartwiony. Nawet nie wiem, czym mógłby niby być.
Jeszcze nigdy w życiu w ciągu jednej godziny tyle się nie uśmiałem.
- Znamy się od wczoraj, a ty jesteś tylko przyzwanym przeze mnie duchem! Jasne, że się nie przyjaźnimy!
- Ej, hola, hola. Mogę być duchem, ale na pewno nie "tylko" - Theodore znów postanawia upodobnić się wyglądem do rozdymki albo chomika. Nie wiem, jak ludzie za życia z nim wytrzymywali, skoro co chwilę tylko to robi.
- Jesteś tylko duchem i się zamknij. Theodore - Z odczuciem złośliwej satysfakcji, którą na pewno przesiąknięty był mój głos, zamykam oczy i przewracam się na brzuch. Słyszę parsknięcie gdzieś z góry i wiem, że to duch piekli się na mnie. Zapewne za dwie godziny w końcu wpadnie na jakąś dobrą ripostę. Póki co ja mam czas na kolejną drzemkę.
- Nie, nie masz czasu na drzemkę - Teraz w jego tonie pobrzmiewa złośliwy sadyzm, a ja z góry wydaję z siebie zirytowane westchnienie, bo cokolwiek ten duch wymyślił, dobrze się skończyć nie mogło. - Heather. I Violet. Miałeś się spotkać dzisiaj z obiema. Jak zamierzasz to połączyć?
Ściskam nasadę nosa. Ten drań ma rację. A im dłużej ja siedzę tu w domu, tym mniej zostaje mi czasu na cokolwiek.
- Wiesz co? Pojadę do Bristolu do tej twojej Heather Holt. Pogadam z nią, upewnię się, że dobrze radzi sobie z żałobą, a ty wtedy znikniesz. Brzmi jak dobry plan? - Unoszę brew i w końcu patrzę na tego rudzielca na moim żyrandolu. Chłopak przykłada palec wskazujący do podbródka, w geście zamyślenia, po czym uśmiecha się szeroko.
- Jasne, brzmi jak wyśmienity plan. Tylko nie mam pewności, czy na pewno po tym wszystkim zniknę. No wiesz, okaże się, że Heather sobie nie radzi, to będziesz musiał się nią zaopiekować. To wciąż część naszej umowy.
- A mamy jakąś umowę?
- Naturalnie. Jeśli będziesz pilnował Heather i razem dokładniej zbadamy okoliczności mojej śmierci, ja zniknę. Nie będę już truł ci życia. Brzmi dobrze? - Theodore przechyla głowę na bok jak pies, który z nadzieją wbija spojrzenie w smycz w ręce swojego pana. W sumie on sam kojarzy mi się z psem. Jest głupi jak but i ciągle za mną łazi.
- Umowy pieczętuje się uściskiem dłoni - zauważam.
- Wiesz, że jeśli to zrobię, prawdopodobnie nie będę mógł się pozbierać przynajmniej do jutra, prawda? - mówi ze zmarszczonymi tak nisko brwiami, że zdają się niemalże ze sobą stykać na środku jego wysokiego czoła.
- Tym lepiej dla mnie - Uśmiecham się kącikiem ust i wyciągam przed siebie dłoń. Theodore obserwuje ją ze skonsternowaniem. Prawie widzę te wszystkie trybiki, które teraz włączyły się w jego głowie i rozpoczęły pracę na pełnych obrotach. Zaciska wargi w wąską linię i nagle pojawia się tuż przede mną.
Ściska moją rękę. Krótko, a jednak jeszcze przez długi czas po tym zdarzeniu nadal czuję ten przeszywający chłód. Dokładnie w miejscu, gdzie zacisnął długie palce na mojej dłoni.
A potem rozpływa się w powietrzu. Nie martwię się o niego. Jasne, że nie. Ten uporczywy ucisk w żołądku jednak pozostaje i martwi mnie coraz bardziej. Niemożliwe, bym nagle odczuł współczucie wobec nieżywej istoty.
Tyle że, bądź co bądź, ta nieżywa istota wykazuje więcej ludzkich cech niż teoretycznie żywy ja.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top