rozdział ii; krótko o przetrwaniu z piątką teoretycznie martwych kotów
Wiecie, że przez dobrą chwilę jestem naprawdę pewien, iż to wszystko było tylko snem? Ta cała wyprawa na miejscowy cmentarz, nawet jeśli piękny i dostojny, to wciąż przerażający o tej porze doby, gdy słońce jest na tyle nisko, by każdy posąg i nagrobek wydawały się upiornymi zjawami z płonącymi oczami kolorowych zniczy. A potem ten duch, może i niegroźny i o wyglądzie dziecka, a jednak martwy w każdym możliwym tego słowa znaczeniu.
Wstaję z łóżka około trzynastej, robię sobie płatki kukurydziane z mlekiem (dokładnie w tej kolejności) i siadam na kanapie w salonie, gdzie włączam telewizję. Aż tu nagle koło mnie pojawia się jakiś kot i moje śniadanie ląduje na podłodze.
Nigdy nie miałem żadnych zwierząt, więc nie rozumiem, jak to ścierwo dostało się do mojego mieszkania. Przypatruje mi się tylko bladozielonymi oczami i przekrzywia łebek na bok, jak robił to Theodore. Proste jak dwie igiełki źrenice patrzą wprost na mnie, przewiercajac mnie na wylot, jakby było ich więcej i wbijały się w moją ciemną skórę. Pewnie nawet nie zdaje sobie sprawy, że przez niego upuściłem moje jedzenie.
— Ojejku, przepraszam za Tytusa, już to ogarniam — Słyszę za sobą chłopięcy, dziwnie zniekształcony głos. Wszystko dzieje się jak na filmie puszczonym od tyłu. Miska wraca do moich rąk, a do niej wlewa się mleko i wsypują płatki. Podłoga znów jest nienagannie czysta. Mrugam tępo oczami, próbując jakoś ogarnąć, co właśnie się stało. Czyli Theodore naprawdę żyje... A raczej nie żyje, jest duchem i mnie nęka. — Dlaczego pijesz mleko bez laktozy?
— Jaki Tytus, do diaska? — warczę. Staram się nie wyglądać na zdziwionego nagłym pojawieniem się Theodore'a, który teraz spokojnie wisi w powietrzu ze skrzyżowanymi nogami i wspartymi na kolanach łokciami, wokół niego niczym peleryna monarchy powiewa wilgotna parka barwy khaki. Duch tylko wpatruje się we mnie jak w jakiś wyjątkowo skomplikowany okaz w muzeum. Pewnie dokładnie taką samą minę przybieram teraz ja.
— Znalazłem go na ulicy. Też jest duchem — oznajmia radośnie i głaszcze kota po główce. Dopiero teraz dostrzegam, że i zwierzę wydaje się dziwnie nierealne. Kanapa ani trochę się pod nim nie ugina i nie zostawia żadnego cienia, z resztą tak samo jak Theodore. Już wiem, dlaczego kot wydaje się taki eteryczny, nie związany z tym światem. I dlaczego brakuje mu jednego ucha, a zamiast niego ma okrągłą krwistą dziurę. Nie wiem, jakim cudem nie zauważyłem tego wcześniej.
— Aha. To fajnie. To teraz zjeżdżaj razem z nim — mówię i wpycham sobie całą łyżkę płatków do buzi. Postanawiam udawać, że to jedzenie jeszcze przed chwilą wcale nie było na podłodze, po której walają się rzeczy, o których filozom się nie śniło.
Rudzielec znów nadyma w odpowiedzi policzki, ale ja niespecjalnie się tym przejmuję i tylko sięgam po pilota, by poszukać czegoś ciekawego w telewizji. Pilot też jest zakurzony, tak samo jak wszystko w tym mieszkaniu.
— Myślałem, że zawsze chciałeś przywołać jakiegoś ducha. Dlaczego w takim razie jesteś dla mnie taki niemiły?
— Bo nie chciałem takiego ducha — Macham w jego stronę pilotem i w końcu postanawiam uraczyć go spojrzeniem moich ciemnych tęczówek, nad którym zawsze z niewiadomych przyczyn zachwyca się Violet. — Miałeś być groźny. Miałeś być silny. Nie miałeś sprowadzać mi do domu kotów i uczyć mnie manier.
— No jednak maniery to by się tobie przydały — odpiera zgryźliwie. - Poza tym skąd wiesz, że koty w liczbie mnogiej?
Na kilka sekund zapada między nami cisza i jestem pewien, że gdyby spojrzenie mogło zabijać, a Theodore i tak nie byłby już martwy, teraz najpewniej pod jego wpływem by zginął na miejscu.
— Nie gadaj... — zaczynam groźnie, ale on szybko przerywa mi z lekka przestraszonym głosem.
— Żartuję, żartuję, spokojnie, Emory.
— A ty skąd niby wiesz, jak mam na imię?
— Twoja mama zostawia ci takie fajne karteczki na lodówce. "Kup mi kurczaka, Emory, to zrobię ci kaczkę". Albo "Zrób lekcje, Emory, albo będziesz smażył się w piekle" — Duch się śmieje, a ja tylko jeszcze bardziej marszczę brwi. Od zawsze nienawidziłem tego okropnego nawyku mojej mamy z zostawianiem wszędzie jakichś głupich tekstów. Pewnie jeszcze myśli, że to zabawne, tymczasem jak dla mnie jest to zwyczajnie żałosne.
— Ty powinieneś smażyć się w piekle, nie ja - odparowuję i próbuję skupić się na jakimś pierwszym lepszym programie przyrodniczym, na jaki natrafiłem. Rozmnażanie u surykatek, cudownie. Przynajmniej wydaje się ciekawe.
— Dopiero, jak doznam tego jakiegoś spełnienia. No wiesz, załatwię wszystkie niedokończone sprawy za życia i bum! Już mnie nie ma. Ląduję na tronie w piekle u boku szatana.
— Oh, tak, już widzę, jak właśnie ty podbijasz piekło - ironizuję.
— Uwierz, jeszcze się tam spotkamy — Theodore unosi dumnie podbródek i odwraca głowę gdzieś w bok, jakby miał już dość patrzenia na kogoś żywego. Mam nadzieję, że właśnie tak jest, bo i sam mam już dość takiego droczenia się z trupem.
Nagle duch znika, dosłownie rozpływając się w powietrzu, by po dosłownie pięciu sekundach znów pojawić się przy mnie.
— Ktoś właśnie włamał ci się do mieszkania - oznajmia i wpatruje się we mnie z zaciekawieniem, jakby bardzo zastanawiało go, co z tym faktem zrobię. Otóż nie zrobię nic.
— To pewnie Violet — stwierdzam i odkładam miskę z płatkami na stolik do kawy. Martwy kot ociera łebek o moją nogę, ale gdy próbuję zrzucić tego sierściucha z kanapy, moja ręka tylko przechodzi przez jego ciało. Kot syczy na mnie i sam łaskawie zeskakuje na podłogę. Theodore posyła mi karcące spojrzenie. Ignoruję je i idę do kuchni, w której znajdują sie drugie drzwi, przez które najczęściej wchodzi moja przyjaciółka.
Jak zwykle się nie mylę. Violet siedzi spokojnie na krześle przy stole, machając pod blatem nogami, i pije moją schłodzoną lemoniadę, którą zrobiła mi mama.
— Wiesz, że twoja mama zostawiła mi kartkę na lodówce? — odzywa się wesoło Violet. Ma bardzo niski głos, którego jeszcze nigdy nie słyszałem u niej smutnego czy złego, chyba że ktoś znowu celowo zrobił jej przykrość. — Napisała, że pewnie od razu po wejściu do mieszkania zajrzę wam do lodówki, zamiast się z tobą przywitać, więc zostawiła mi na widoku dzbanek z lemoniadą. To bardzo miłe z jej strony, szkoda tylko, że znowu źle napisała moje imię. W każdym razie możesz ją ode mnie pozdrowić i podziękować. No i weź się może ubierz, a nie o prawie czternastej paraduj w piżamie. Ja już zdążyłam zjeść obiad, a ty pewnie jeszcze sobie nawet śniadania nie zrobiłeś.
— A tu cię zaskoczę, bo właśnie jedzenie takowego mi przerwałaś.
Violet robi wielkie oczy, na co ja tylko prycham z rozbawieniem.
Znam się z nią praktycznie od zawsze. Jej rodzice przeprowadzili się do mieszkania tuż obok naszego, kiedy mieliśmy po kilka miesięcy, i szybko znaleźliśmy wspólny język. Oboje byliśmy klasowymi wyrzutkami, a takim najłatwiej trzymać się razem. Nawet jeśli byliśmy kompletnie różni i z kompletnie różnych powodów ludzie nas znienawidzili.
— To jest Violet? Ma ładną fryzurę — Znów słyszę za sobą zniekształcony głos Theodore'a. Obracam się i widzę, że duch siedzi w powietrzu tuż obok głowy mojej przyjaciółki i przypatruje się jej warkoczom bokserskim, w które plecione są sztuczne włosy, by dodatkowo je przedłużyć. Często tak robiła, jako że nigdy nie podobały jej się jej naturalnie krótkie, ciemnobrązowe. Tym razem ma wplecione neonowo żółte pasemka, które na końcach związała małymi białymi kokardkami. Wiem, że ma słabość do wszelakich koronek, wstążek czy jasnych, pastelowych kolorów. Dlatego właśnie tak najczęściej się ubiera i tak również ubrana jest dzisiaj. Prawdę mówiąc, trochę to zaskakujące, bo spodziewałbym się raczej po niej o tej porze roku szarego, luźnego dresu. Z reguły stroi się tylko do szkoły i na wyjścia.
— Mojemu koledze podobają się twoje włosy — mówię ze znudzeniem i opieram się o framugę przy wejściu do kuchni. Violet chichocze.
— Nie znam go, ale możesz mu przekazać, że dziękuję. Poza tym od kiedy ty masz jakichś innych znajomych?
Theodore również się śmieje, ale tylko ja mogę to usłyszeć z naszej żywej dwójki.
— Wyobraź sobie, że skoro udało ci się zyskać moją sympatię, to wcale nie czyni cię jakąś wyjątkową — mruczę pod nosem i wchodzę w głąb pomieszczenia, by znaleźć sobie jakąś czystą szklankę.
— Ulala, sympatię? — Violet śmieje się głośniej, na co ja tylko odpowiadam delikatnym uniesieniem kącika ust, którego nikt zapewne nie może zobaczyć. Może oprócz Theodore'a, który nagle materializje się obok mnie na kuchence. Dosłownie usiadł na jednym z palników i zaczął się szczerzyć. Marszczę tylko brwi i odchodzę od niego szybko, by usiąść przy stole obok dziewczyny. Ona sama nalewa mi lemoniady i podaje mi moją szklankę z uśmiechem. Mam nadzieję, że nie oczekuje żadnego podziękowania, bo go nie dostaje.
Violet ciągnie mnie za rozwalony niski kok i go rozpuszcza. Jasnobrązowe włosy opadają mi na ramiona i zasłaniają pole widzenia. Muszę zgarnąć je za ucho, by dopiero zobaczyć rozbawioną twarz przyjaciółki. Zdecydowanie nadużywa faktu, że jest jedyną osobą, której pozwalam w ogóle dotykać moich włosów.
— Ty może idź się ogarnij, a ja w tym czasie zdążę ukraść ci wszystkie kosztowności.
— No to powodzenia życzę, bo aktualnie trochę u mnie bieda — Posyłam brunetce spojrzenie godne rodzica rozczarowanego małym dzieckiem, dopijam lemoniadę do końca i idę do swojego pokoju. Naturalnie Theodore sunie w powietrzu tuż za mną, rozchlapując wokół siebie wodę z kurtki i biało-czarnej koszulki.
Kiedy zamykam się w mojej sypialni i zaczynam szukać jakichś przyzwoitych ubrań wśród sterty tych leżących na skraju biurka, kątem oka zauważam, że rudzielec znów siedzi po turecku jakiś metr nad ziemią, tym razem jednak trzymając w ramionach swojego martwego kota. Coś mi tutaj nie pasuje i bynajmniej nie jest to fakt, iż właśnie patrzę na dwa trupy.
— Czekaj moment... Ten kot jest jakiś inny. Wcześniej był chyba szary, a teraz jest rudy — mówię powoli, a chłopak tylko śmieje się z zakłopotaniem, jakbym przyłapał go na gorącym uczynku, co pewnie właśnie miało miejsce. — Nie gadaj, że...
— No bo Tytus był samotny — przerywa mi prędko Theodore i widzę, jak na jego bladych, niemal przezroczystych policzkach wykwita rumieniec. — Więc znalazłem jeszcze Śnieżka.
— Dlaczego rudy kot nazywa się Śnieżek?
— Oh, nie. To jest akurat Klakier — odpowiada z uśmiechem, który momentalnie zastyga na jego twarzy, gdy dostrzega moją minę. Bynajmniej szczęśliwy nie jestem.
Od dostania ode mnie konkretnego opieprzu ratuje go tylko krzyk Violet, która pyta, z kim tak rozmawiam. Najwyraźniej musiała usłyszeć moją wielce interesującą konserwację z Theodore'em.
— Ojciec zadzwonił! — odkrzykuję jej. Już nie odpowiada. Zamiast tego słyszę jak przełącza kanały w telewizji i chyba ścisza dźwięk, żebym nic nie zagłuszało mi rzekomej konwersacji z tatą. Miło z jej strony.
Wbrew pozorom naprawdę lubię Violet, nawet jeśli czasem jestem dla niej wredny. Mam nadzieję, że ona sama o tym wie, bo rozmawianie z kimś o moich uczuciach jest dla mnie mordęgą. Z drugiej strony ona sama święta nie jest, a jej sarkastyczne docinki wobec mnie potrafią czasem urazić do żywego. Nam obojgu słabo idą relacje międzyludzkie. Chyba właśnie dlatego się przyjaźnimy. Jakoś nikomu innemu nie udało się z nami osobno wytrzymać.
— A właśnie, gdzie twój tata? — pyta szybko Theodore. Prawdopodobnie wydaje mu się, że nie wyczułem tej względnie skutecznej zmiany tematu, by uniknąć drażliwego tematu sprowadzania przez niego kotów do, tak się składa, mojego mieszkania. Ja po prostu postanawiam to zignorować.
— Moi rodzice rozwiedli się, jak miałem jakieś trzynaście lat. Ojciec wyprowadził się do Bristolu i znalazł nową rodzinę. Czasem przypomni sobie o moich urodzinach i wyśle mi jakieś życzenia. Albo ja go odwiedzę raz na ruski rok — Wzruszam ramionami, jakby niespecjalnie mnie to obchodziło. Może i nawet tak trochę jest, ale niekiedy nachodzą mnie mnie chwile, gdy jest mi zwyczajnie przykro, że temu mężczyźnie tak łatwo przyszło nas zostawić. Jego syna i żonę. Teraz już zdążyłem się przyzwyczaić do takiego myślenia, ale to wciąż boli. Gdy widzę, jak moja matka musi ciężko pracować, by w ogóle wiązać koniec z końcem, żal wobec ojca najbardziej daje o sobie znać. Przez całą resztę czasu zgrabnie wychodzi mi udawanie, że nigdy kogoś takiego jak on w moim życiu nie było.
— Przykro mi — mówi cicho Theodore, a ja wyrywam się z chwilowego zamyślenia i nagle przypominam sobie o jego istnieniu. Znów marszczę nisko brwi, tak że zdają się niemalże stykać ze sobą.
Żeby chociaż się czymś zająć, szybko zaczynam się przebierać. Wciągam przez głowę wczorajszą koszulkę, mając w głębokim poważaniu czyjąś obecność w moim pokoju.
— Nie ma sensu. Jakoś za nim nie tęsknię. Może to nawet lepiej, że odszedł. Jest... spokojniej. A moja mama świetnie sobie radzi sama — odpieram spokojnym tonem. Mam nadzieję, że teraz już Theo odpuści sobie z pytaniami, ale on znów otwiera swoją martwą gębę.
— W jakim sensie spokojniej? — pyta powoli. Wypuszcza z rąk Klakiera, pozwalając mu poznać nowy teren, którym jest mój pokój, i sam siada obok mnie na łóżku. Obserwuję, jak materac ani trochę się pod nim nie zapada. Na kołdrze wciąż widać tylko jeden ludzki cień, który należy do mnie. Nadal wydaje mi się niezwykłe, jak bardzo światy ludzi i duchów są do siebie zbliżone, chociaż że ludzie ani trochę nie zdają sobie z tego sprawy. Może te zbłąkane dusze egzystują wśród nas, a my ich zwyczajnie nie dostrzegamy, bo jesteśmy na to zbyt ślepi. — Jeśli nie chcesz odpowiadać, to okej. No i, wiesz, ty nie jesteś ślepy jak inni. Masz otwarty umysł. Dobrze, że tacy jak ty wciąż istnieją.
Theodore chyba próbuje szturchnąć mnie delikatnie w ramię, ale widocznie zapomina, że jest niematerialny. Odsuwam się od niego, ale na jego twarzy niezmiennie pozostaje delikatny uśmiech.
— Czytasz mi w myślach? - dziwię się, a on z cichym śmiechem kręci głową na boki, tak że jego jasnorude włosy spadają mu na oczy.
— Myśli nie da się czytać. Jest ich zbyt dużo naraz, by dowiedzieć się z nich czegoś konkretnego. Zamiast tego mogę widzieć twoje myśli. Obrazy, które widzisz oczami wyobraźni. I czasem to słyszę. Jakby do filmu, który widzę w twojej głowie, był dodany lektor. Czy to ma więcej sensu?
— Nie, to kompletnie nie ma sensu — mruczę, a Theodore znów odpowiada śmiechem. Przechyla głowę to na prawe ramię, to na lewe, wydając przy tym charakteryczne skrzypnięcia kości.
— Jak już razem spotkamy się w piekle, to zrozumiesz — mówi niefrasobliwym tonem, za co dostaje ode mnie uderzeniem w brzuch, którego nie może nawet poczuć. Liczą się chęci.
Z przeczuciem, że rozmowa dobiegła końca, zakładam jeszcze krótkie czarne spodenki, związuję włosy w niskiego koka, który nie powinien rozwalić się w ciągu przynajmniej godziny, i wychodzę do Violet, która z kolei chyba nawet nie zauważyła mojej przedłużającej się nieobecności. Siedzi po turecku na kanapie i z wręcz dziecięcą ekscytacją ogląda powtórki bajek Disneya w telewizji. Zajmuję miejsce obok niej, ale, zamiast skupić się na filmie, wyciągam telefon i zaczynam przeglądać media społecznościowe. Dostrzegam, że i Theodore siada w powietrzu i z zastygłym na twarzy wyrazem podekscytowania również ogląda animację dla dzieci. Mimo woli śmieję się pod nosem. Odnoszę wrażenie, że gdyby ta dwójka miała okazję kiedykolwiek bliżej się poznać, na pewno zostaliby dobrymi przyjaciółmi.
Jeden z martwych kotów ociera mi się o nogę. Czuję tylko okropne zimno w tym miejscu, jakby ktoś przyłożył mi kostkę lodu do łydki. Zerkam na kota. Nie wygląda jak Tytus ani Klakier, nie jest również biały, więc domyślam się, że to nie Śnieżek. Cztery koty, cudownie. Schylam się, by pogłaskać powietrze w miejscu, w którym teoretycznie znajduje się zwierzę.
— Nazywa się Marcus — szepcze Theodore tuż obok mojego ucha i sam głaszcze czarnego jak noc kotka. — Wpadł pod samochód i tak zginął. W sumie jak większość bezpańskich kotów. Mam jeszcze Kulkę. Gniewasz się?
Zerkam na Violet. Dziewczyna wciąż poświęca całą swoją uwagę bajce, więc stwierdzam, że mogę bezpiecznie odpowiedzieć duchowi.
— Za co miałbym się gniewać? — odpowiadam szeptem. Chłopak tylko patrzy na mnie zdziwiony.
— Myślałem, że się wkurzysz, że ściągnąłem ci piątkę teoretycznie martwych kotów do domu. Skoro już Tytusa kazałeś mi wywalić.
— Niech zostaną. Póki dla innych również są niewidoczne i nie pałętają mi się specjalnie pod nogami, to raczej mogą sobie tu egzystować. Na żywe koty mam alergię, ale skoro te są tylko duchami, to raczej będzie dobrze — Znów wzruszam tylko ramionami, a on ze szczęścia próbuje mnie przytulić, co kończy się tylko przeleceniem przez mój brzuch z wyciągniętymi rękami.
Mimowolnie zaczynam się śmiać z Theodore'a, którego mina jest teraz bezcenna. Violet w końcu odwraca wzrok od ekranu i sama uśmiecha się szeroko.
— Co jest, Em? — Szturcha mnie w ramię, za co ja jej szybko oddaję. Macham jej przed twarzą telefonem. — Znowu oglądasz beze mnie śmieszne dzieci w internecie? — Violet gra obrażoną, choć wiem, że wcale nie to ma na myśli. Nigdy się na mnie nie obraziła i prawdopodobnie nigdy nie obrazi.
— Tak, dokładnie. A ty wracaj może do oglądania tych kreskówek, maluchu — Razem się śmiejemy i zaczynamy przepychać na kanapie. Duch krąży nad nami z nieodgadnionym wyrazem. Może jest zazdrosny, że my możemy się dotykać, a on jest istotą niematerialną, której dane jest tylko pałętać się po świecie i być widocznym tylko dla jednej osoby. Wydaje mi się to trochę przykre, ale co ja sam mógłbym na to niby poradzić?
Chyba tylko doprowadzić do jego zniknięcia.
I prawdopodobnego pojawienia się w piekle, ale to już jego problem.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top