rozdział i; jak niezamierzenie przyzwać martwego idiotę
a/n: Z góry ostrzegam, iż pierwszy rozdział może wydawać się okropnie nudny i w ogóle okropny i jeśli chcecie, to możecie go nawet pominąć. Dalej robi się raczej ciekawiej.
Standardowo pod moimi książkami nie życzę sobie przekleństw ani nietolerancji w komentarzach.
___
Jeśli szukacie duchów, nie polecam iść na cmentarz o trzeciej w nocy z kilkoma świeczkami i wyuczonymi na pamięć łacińskimi inkantacjami. Nabawicie się tylko kłopotów lub przeziębienia. W najgorszym wypadku jednego i drugiego.
Za brudną szybą autobusu migają świetlne iluminacje. Co chwilę jedna lampa znika, by na jej miejsce wskoczyła kolejna, i tak w kółko. Pociągam nosem i przyciskam mocniej do klatki piersiowej torbę, w której schowałem cały sprzęt, mający na celu pomóc mi znaleźć jakąś zbłąkaną duszę. Wydawało mi się, że to wszystko naprawdę się uda. Czytałem o przywoływaniu duchów czy demonów całe dnie i całe noce, mimo narzekań rodziców na moje dziwne zainteresowania.
"Znajdź sobie normalne hobby, Emory". Właśnie to słyszę zawsze przez słuchawkę od ojca, kiedy facet tylko przypomni sobie, że ma syna i postanowi upewnić się, czy ten aby na pewno jeszcze żyje.
Ale przecież było tyle relacji świadków pojawiania się istot paranormalnych, że nie może to być kłamstwo. Przynajmniej nie kompletne kłamstwo. Niby wiem, że to nie ma prawa istnieć, ale czasem warto spróbować i przekonać się samemu, tak jak małe dzieci wolą nie słuchać matki i przekonać się same, że lepiej nie wkładać palców do ognia. Patrząc na mnie można uznać, że wciąż mam w sobie coś z mentalności dziecka: jeśli sam się nie upewnię, to nie uwierzę.
Dzisiaj zaliczyłem spektakularną porażkę.
Mogę się założyć, że jak tylko o tej godzinie wrócę do domu, moja matka rozpocznie swoją tyradę na temat tego, że nie mam prawa po raz kolejny uciekać z domu i powinienem przygotowywać się do jakichś sprawdzianów czy czegokolwiek innego, byle nie nawijać znowu o duchach, które rzekomo nie istnieją. Ta kobieta potrafi kazać mi wracać do nauki w środku wakacji i uznać to za normalne. Prawdę mówiąc niespecjalnie jej się dziwię. Pracuje od rana do wieczora na dwa etaty, byleby wiązać koniec z końcem. Co dopiero kupić mi jakieś lepszej jakości ubrania więcej niż dwa razy w roku, na lato i zimę.
Kiedy autobus zatrzymuje się na przystanku niedaleko mojego mieszkania, czuję dziwny ucisk w żołądku. Próbuję go zdusić, ale wiem, że i tak mi się to nie uda. Wyrzuty sumienia, że po raz kolejny zawiodłem rodzicielkę i mogę dostać od niej nawet miesięczny szlaban, już nie pierwszy raz dają o sobie znać. Już nawet nie wiem, co uznaję za gorsze: stracenie zaufania matki czy konsoli z pokoju.
Na dworze pojawia się coraz więcej samochodów, a na horyzoncie widzę już wschodzące słońce. Nienawidzę tej pory doby. Nienawidzę żadnej. Nienawidzę wszystkiego i wszystkich, jeśli już mamy być szczerzy. Może to właśnie przez moje negatywne nastawienie do świata ludzie z reguły za mną nie przepadają.
Jest mi okropnie zimno, chyba mam katar i wydałem moje ostatnie drobne na bilet autobusowy. Lepiej być nie mogło.
A nie, jednak mogło, bo furtka okazuje się zamknięta, więc jak zwykle w takich chwilach muszę przeciskać się między kratami płotu. Idę na tyły domu. Jedyna dobra rzecz, jaka mi się dzisiaj przytrafia, to otwarte okno w moim pokoju, przez które wchodzę do środka. Muszę podskoczyć kilka razy, by w końcu udało mi się wdrapać na parapet, przy okazji zaczepiając o coś koszulką. Przez dobrą chwilę mocuję się z parapetem, podczas gdy jedna połowa mojego ciała wciąż znajduje się za oknem. W końcu wyjątkowo niezgrabnie ląduję na dwóch chwiejnych nogach w zaciemnionym pokoju.
Kolejna dobra rzecz, jaka dzisiaj mi się przytrafia, czyli fakt, żemoja mama zdaje się wciąż smacznie spać i być nieświadoma mojego zniknięcia. Jak miło.
Z ulgą wypuszczam powietrze z płuc. Mój pokój od zawsze był moją bezpieczną strefą, w której mogę zachowywać się, jak chcę. Jest jedynym miejscem, z którym czuję się jakkolwiek związany. Lubię tu wracać, nieważne jak bardzo podobałoby mi się gdzieś indziej. Może i na podłodze porozwalane są pudełka chusteczek wraz z tymi zużytymi, może i potykam się ciągle o zagięcia brudnego dywanu i nigdy nie mogę nic znaleźć w górze śmieci na biurku, ale hej, to wciąż moje zużyte chusteczki, mój brudny dywan i mój bałagan, który preferuję nazywać artystycznym nieładem, nawet jeśli moja dusza z artyzmem nic wspólnego nie ma.
Stwierdziwszy, iż jestem już zbyt zmęczony na branie prysznica czy choćby umycie zębów - a trzeba mieć na uwadze, że pomijania tych rzeczy nienawidzę - szybko przebieram się w piżamę i zwyczajnie kładę na łóżku. Torbę standardowo rzucam gdzieś pod biurko.
Zasypiam usatysfakcjonowany, bo mimo wszystko nie zostałem przyłapany, a ducha mogę przywołać kiedy indziej. Może po prostu dzisiaj to nie był mój dzień.
***
Nie wiem, ile spałem, ale na pewno krótko, bo w moim pokoju wciąż panuje półmrok, gdy budzi mnie ciche pukanie w szybę, które z każdą chwilą robi się coraz głośniejsze. Przez chwilę jestem pewien, że to moja przyjaciółka Violet, która lubi tak bez zapowiedzi włamywać mi się do mieszkania, ale prędko zdaję sobie sprawę, że ona nigdy nie obudziłaby się o takiej godzinie. Nie w wakacje.
Wiem, że moje serce przyspiesza swoje bicie i mam wrażenie, że słychać je już w całym domu. Po plecach drogę znaczy sobie maleńka kropla zimnego potu. Boję się w ogóle poruszyć, by chociażby zobaczyć twarz mojego prawdopodobnego przyszłego mordercy. Nawet nie wiem, czemu tak panikuję. W końcu równie dobrze może to być letni deszcz, stukający w szybę równym rytmem. Albo nawet ptak, który usiadł na parapecie i z niewiadomych naturze przyczyn zaczął uderzać w niego dziobem. Czego ja się w ogóle boję?
Ostatecznie wyrywam się z chwilowego otępienia i przewracam na bok w stronę okna. Niewątpliwie ktoś tam stoi.
Teraz moje serce dosłownie się zatrzymuje. Ktoś naprawdę tam stoi. Nie żaden deszcz, nie żaden ptak. Człowiek.
Mrużę oczy, a tamten ktoś tylko przechyla głowę i chyba próbuje się do mnie uśmiechnąć. Teraz widzę, że jest to chłopak, może w moim w wieku, wyglądający trochę jak młody Leonardo DiCaprio, tyle że z bardziej rudymi, aniżeli blond włosami.Nie wygląda groźnie, raczej jakby się zgubił i nagle magicznie znalazł pod moim domem. Ma rozbiegane spojrzenie intensywnie szafirowych oczu, które zdają się świecić jaśniej niż lampy za oknem. Przypomina ledwo wybudzonego ze snu lunatyka, który nie zdawał sobie sprawy, iż w czasie swojego snu odszedł tak daleko od swojego łóżka. Może właśnie to mu się przytrafiło?
Przełykam ślinę i trochę uspokajam oddech. Nieznajomy wciąż tylko uśmiecha się nieśmiało i delikatnie stuka chudym palcem w szybę. Odkrywam kołdrę i powoli wstaję z łóżka, a on macha do mnie kolistym ruchem ręką, jakby tylko zachęcał mnie do otworzenia mu okna. Chcę zatrzymać się, ukryć między poduszkami i udawać, że nic nie miało miejsca, ale nie mogę. Moje nogi poruszają się jedna za drugą wbrew wydawanym przez mózg rozkazom ucieczki. Kolejna kropla zimnego potu ścieka mi karku, ostatecznie zostając wchłonięta przez koszulkę, która w założeniu miała pełnić rolę piżamy.
Przed moimi oczami migają ciemne plamki, które w pewnym momencie zasłaniają mi całe pole widzenia. Nie wiem, co się dzieje. Sam czuję się teraz jak lunatyk, jednak ze świadomością, że idę za daleko. Nie potrafię się zatrzymać, chociaż że wiem, iż powinienem. Nie potrafię nawet sobie wytłumaczyć, w którym momencie moja dłoń znalazła się na klamce przy oknie, by następnie otworzyć je na oścież.
Dopiero w tym momencie zdaję sobie sprawę z tego, co się stało. Wbrew własnej woli otworzyłem okno nieznajomemu. Tylko jak wyszło to wbrew mojej woli, skoro sam to zrobiłem? Mało prawdopodobne, by coś mnie opętało. Mimo to zawsze istnieje przecież choćby promil szansy na to, że duchy istnieją.
I w tym momencie w mojej głowie zapala się czerwona lampka.
Co, jeśli to ten facet jest duchem? Nawet jego skóra zdaje się świecić wraz z oczami, przywodzącymi na myśl te kota. O zbyt intensywnym kolorze, by wyglądały na ludzkie, z wąskimi źrenicami i nieobecnym spojrzeniu, zdającym się patrzeć poza obrębem tej jednej wersji świata.
— Jestem Theodore Salisbury, ale wolę, gdy mówią na mnie Theo. Proszę, mów na mnie Theo — mówi rudzielec, a ja cofam się przerażony od okna. Przy okazji potykam się o zagięty kawałek dywanu i ląduję na podłodze. Theodore tylko patrzy na mnie niezmiennie z tym samym zmieszanym uśmiechem, jakby bał się mnie bardziej niż ja jego. Jego głos brzmi jak echo. Oderwany od tego życia, ale w jakiś sposób wciąż dający o sobie tutaj znać.
— Kim ty, do diaska, jesteś? — warczę i szybko wstaję z podłogi, otrzepując z siebie nieistniejący kurz, tak dla zasady. Jak zawsze chcę grać pewnego siebie, ale tym razem mi nie wychodzi. Mój głos ewidentnie drży, a ręce trzęsą się, choć zaciśnięte mocno w pięści.
— Oh, no tak. Byłbym się zapomniał — Theodore śmieje się skrępowany, co mimowolnie przywodzi mi na myśl dźwięki wydawane przez źle nastawione radio. Czerpię pewną satysfakcję z faktu, iż chłopak wygląda na nieco przestraszonego. Bynajmniej bardziej niż ja jestem w tej chwili. — Jestem duchem, kilka dni temu się zabiłem. Przyzwałeś mnie, wiesz?
Szkoda, że wstałem z dywanu, bo teraz chwieję się i ledwo udaje mi się powstrzymać od ponownego wylądowania na nim.
Duch. Mam do czynienia z duchem.
Mrugam kilka razy nierozumnie oczami, jakby miało mi to pomóc w uwierzeniu w coś takiego.
— Jesteś duchem — powtarzam chrapliwym głosem, a on kiwa przyjaźnie głową. — Kilka dni temu się zabiłeś — Znów kiwa głową. — I ja cię przyzwałem? — Kolejne kiwnięcie głową i szeroki uśmiech, jakby właśnie udało mi się rozwiązać wyjątkowo trudną zagadkę, której rozwiązanie on znał od dłuższego czasu. — Nie, to nie ma sensu.
— Ależ ma! Byłeś przy moim grobie i powtarzałeś coś tam po łacinie, pamiętasz? No i niektóre dusze, które nie załatwiły wszystkich swoich spraw za życia i zginęły śmiercią tragiczną, stają się duchami i bez celu błakają się po Ziemii, nie wiedząc, jak mogą sobie pomóc. A ty sam postanowiłeś mi pomóc! To strasznie miłe z twojej strony! — Theodore cieszy się jak małe dziecko, a na mojej twarzy konsternacja miesza się ze zdziwieniem. Przerażenie minęło. Nawet jeśli się zgrywa i jest zwykłym kanciarzem, który za pazuchą trzyma nóż kuchenny, gotowy mnie nim zamordować, to jednak skądś musiał wiedzieć, gdzie byłem tej nocy. Do tego jego nietypowy wygląd, który nie jest ani trochę przerażający jak na trupa.
— Zatrzymaj się na chwilę. Nie zamierzam nikomu pomagać. Chciałem tylko na próbę przyzwać jakiegoś ducha. I miał być... No cóż, nie wyglądasz na wyjątkowo groźnego. I skąd mam wiedzieć, czy ty na pewno jesteś jakimś duchem? — Zakładam ręce na klatce piersiowej i unoszę dumnie brew. Próbuję wmówić przede wszystkim samemu sobie, że to ja tu jestem silniejszy. Załóżmy, że mi wychodzi.
— To było niemiłe — Theo nadyma policzki jak chomik i również krzyżuje ręce, tyle że on bardziej w dziecinnym geście. — Potrafię być groźny, jak zechcę. Poza tym jestem duchem dopiero od kilku dni i jeszcze nie wiem wszystkiego. Nie moja wina.
— Aha. Już widzę, jaki to jesteś groźny - ironizuję i znów podchodzę do okna. Mimo niemal przezroczystej skóry chłopaka mogę z łatwością dostrzec jego zarumienione ze wstydu policzki. — I że ja cię przyzwałem, tak? — pytam powoli i dźgam go palcem w czerwony policzek. To tak, jakbym dotknął naciągniętego skrawka materiału. Ewidentnie coś czuję, ale mogę z łatwością przez to przejść. Nie mogę powstrzymać cisnącego się na twarz uśmiechu. Duchy istnieją. A ja właśnie rozmawiam z jednym!
— No... Teoretycznie chyba próbowałeś przyzwać cokolwiek i akurat ja się napatoczyłem — Po raz drugi przechyla głowę na bok i śmieje się nerwowo. Nie wydaje się groźny. I nie zachowuje się jak żaden duch, o którym kiedykolwiek słyszałem lub czytałem. Nawet jeśli z tego powodu odczuwam pewien zawód, to nijak ma się on do mojej radości z faktu, że w końcu spotkałem jakąkolwiek istotę paranormalną.
— Czyli teraz jesteśmy ze sobą związani? — upewniam się i duch tendencyjnie kiwa tylko głową.
— Tak. Na to wychodzi. Będę z tobą tak długo, aż nie doznam spełnienia czy jakoś tak. No wiesz, musimy poznać okoliczności mojej śmierci i jej powody.
— Mówiłeś, że popełniłeś samobójstwo - przypominam.
— Oh, tak. Ale młode duchy, jak ja na przykład, nie pamiętają za wiele ze swojego życia. Nie wiem, gdzie mieszkałem lub czy miałem jakąś rodzinę. Tylko kilka razy odwiedziłem mój grób i jakoś tak przypadkiem dowiedziałem się, że się zabiłem - Theo wzrusza ramionami, jakby mówił o pogodzie. Dziwi mnie jego spokój. Jakby już z łatwością przyzwyczaił się do myśli, że jest martwy.
Przez chwilę obaj tylko wpatrujemy się w siebie z zainteresowaniem. Już otwieram usta, by zapytać o coś jeszcze, gdy słyszę dźwięk kroków na korytarzu, który momentalnie mrozi mi krew w żyłach. Odnoszę wrażenie, że bardziej boję się tego, co może zaraz nastąpić, niż ducha, który wciąż stoi tuż za moim oknem i teraz opiera się o parapet.
Bez słowa prędko zamykam okno, a Theodore w ostatniej chwili odskakuje od niego i kątem oka dostrzegam, że chyba upada na trawę, gdy ja już dosłownie rzucam się na łóżko. Odwracam się twarzą do ściany i naciągam kołdrę pod samą brodę, ale kroki wcale nie robią się głośniejsze, co oznacza, że tak naprawdę nikt się nie zbliża. Byłem pewien, że moja mama wejdzie mi do pokoju, tymczasem z kuchni mogę usłyszeć już dźwięki charakterystyczne dla ekspresu do kawy. Czy to możliwe, by moja mama właśnie zwyczajnie wstała do pracy? To przecież oznaczałoby, że jest już piąta nad ranem...
Klnę pod nosem, a Theodore nagle wyskakuje przede mną ze ściany. Wzdrygam się, a on tylko zawisa w powietrzu w siadzie skrzyżnym i nadyma policzki.
— Nie wolno tak. Musisz przestać przeklinać — oznajmia dobitnie, a ja tylko prycham i przewracam się na drugi bok.
— Na miejscu twojej rodziny sam bym cię zabił — mówię i zakopuję twarz w poduszce. Już chcę spokojnie zasnąć i udawać, że to całe spotkanie z rzekomym duchem było tylko dziwnym snem, gdy on dosłownie przelatuje nade mną w powietrzu i siada na skraju łóżka.
— Jak to jest móc spać? — pyta. Otwieram jedno oko i posyłam mu wściekłe spojrzenie. Dlaczego nikt nigdzie nie ostrzegał, że duchy mogą być tak irytujące?
— Sam chciałbym wiedzieć. Zjeżdżaj — Próbuję go kopnąć, ale moja noga zwyczajnie przechodzi przez jego brzuch. Rudzielec tylko jeszcze bardziej nadyma policzki, niczym obrażony pięciolatek, który nie dostał od rodzicielki ulubionego słodycza.
— To niemiłe, wiesz?
— Wiem. Właśnie takie miało być. A teraz wracaj za okno, zanim moja mama pomyśli, że mam jakieś choroby psychiczne i gadam do siebie - warczę i posyłam mu kolejne zirytowane spojrzenie. Chłopak tylko wzrusza ramionami i dosłownie rozpływa się w powietrzu, jakby był tylko mgłą. Złudzeniem, które ja sobie tylko wyobraziłem na podstawie wszystkich moich nierealnych marzeń o dostrzeżeniu zjawisk paranormalnych na własne oczy. Może właśnie tylko tym jest? Jestem zbyt zmęczony, by myśleć racjonalnie, więc może tylko wymyśliłem sobie Theodore'a? Wciskam twarz głębiej w poduszkę i pozwalam sobie odpłynąć myślami jeszcze dalej. Czy duchy istnieją czy nie, to był niewątpliwie dziwny dzień.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top