rozdział xx; nie lubię martwych dzieci

Ojciec próbuje mnie zatrzymać, gdy wbiegam do domu cały przemoczony, ale tylko przyspieszam i zamykam się na klucz w moim maleńkim zakurzonym pokoju na poddaszu. W końcu pukanie do drzwi ustaje. Wilgoć z ubrań przechodzi na materac pode mną. To gapię się na sufit, to przymykam oczy i bezowocnie próbuję zasnąć. Oddycham powoli, ale moje serce wciąż bije okropnie szybko. Bez przerwy odtwarzam w głowie scenę z pokoju Heather jak dawno obejrzany film. Nawet jeśli w moim przypadku wydarzyło się to tylko kilka godzin temu. Odwracam się na brzuch i wciskam twarz w poduszkę, która tłumi mój zduszony krzyk. 

Okrągła twarz Heather blisko mojej, widok na każdą jej pojedynczą rzęsę i wszystkie jaśniejsze plamki w jej stalowych oczach. Jej ciepły i miękki dotyk, którego nie byłem w stanie odwzajemnić, aż tak mnie wtedy zamurowało. 

— Nie jestem zakochany w twojej byłej, Theodore — słyszę przesiąknięty ironią głos. Automatycznie wyciągam spod siebie poduszkę i rzucam ją w jego stronę. 

— Przynajmniej w końcu zdajesz sobie sprawę, że to twoja była i mam pełne prawo się do niej zalecać. 

— Ale wciąż tego nie zrobisz, bo nie chcesz, by dopadły ją przez ciebie wyrzuty sumienia — dokańcza za mnie Theodore. Drażni mnie jego zainteresowany wzrok mieszający się z rozbawieniem. Wydaje się nie brać mnie na poważnie. To okropne. 

I z pewnością wcale nie traktowałem go w dokładnie taki sam sposób przez długi czas, od kiedy tylko się poznaliśmy. Nienawidzę tego, jak łatwo i szybko nasze role zdążyły się odwrócić. Nabijanie się z niego było przyjemne i wprawiało w dobry humor. Problemy zaczęły się, gdy to on nagle przybrał taktykę "najlepszą obroną jest atak". 

— Gdybyś włączył dźwięk w telefonie, to wiedziałbyś, że dzwoniła do ciebie już cztery razy — rzuca niedbale Theodore. Nie musi nawet podawać imienia - obaj myślimy tylko i wyłącznie o Heather. 

— Nie wiem, czy chcę teraz z nią rozmawiać. 

— Wypadałoby odebrać. 

— Nie chcę.

— Emory… 

— Nie chcę. 

Unoszę głowę i patrzę na niego agresywnym wzrokiem. Theodore'owi w końcu schodzi z twarzy uśmiech i odczuwam z tego powodu pewną satysfakcję. Nie mija pół minuty, jak wyciągam telefon z kieszeni, gdy ekran rozświetla się. Heather, znowu, po raz piąty. Normalnie cieszyłbym się, że ona wciąż chce ze mną rozmawiać, ale teraz czuję tylko przerażenie i rozgoryczenie. Uciekłem dziewczynie, którą lubię, tuż po tym jak mnie pocałowała. Idiota. Idiota, idiota, idiota. 

Ociągam się z odebraniem i czekam, aż minuta zmienia się na zegarku w rogu ekranu. Przesadzam. Przecież nie może być aż tak tragicznie, jak myślę, że będzie. 

— Hej, jesteś tam? — Heather odzywa się pierwsza, co ani trochę mnie nie dziwi. Zerkam na Theodore'a, jakbym oczekiwał od niego jakiejś podpowiedzi, ale on tylko niewinnie wzrusza ramionami i daje nura w podłogę, spod której już nie wraca. Co za sukinkot. 

— Tak. Tak, jestem. Oczywiście, że jestem. Gdyby mnie nie było, to nie miałbym jak odebrać. 

— Teoretycznie nie odebrałeś już cztery razy wcześniej — Po jej głosie mogę domyślić się, że Heather nie chce być teraz dla mnie niemiła. Jej ton jest może tylko trochę suchy i cierpki, jak syropy na gardło, które w założeniu są o słodkim smaku malinowym, ale szybko okazują się diabelnie gorzkie. Bynajmniej to wciąż dobry znak dla mnie. — Jesteś teraz wolny? 

— Cały czas jestem wolny. 

Cholera, to źle zabrzmiało. Bardzo źle. Jakbym był jakimś dziwakiem, który nie ma żadnych znajomych. Gdyby był tu Theodore, z pewnością ironicznie by się uśmiechnął i stwierdził, że to prawda. A ja właśnie dopowiadam sobie jego słowa w mojej głowie. 

— W takim razie wpadnij do jutro. Obojętnie o której, tylko daj mi znać pół godziny przed. 

Mówi szybko, brzmi na bardziej zdesperowaną ode mnie. A nie jestem pewien, czy to na pewno dobrze. 

Jeszcze chwilę temu bałem się samego odebrania od niej telefonu, a teraz nie mogę się doczekać odwiedzenia jej, nawet jeśli jeszcze nie potwierdziłem jej samej chęci przyjścia. Ale czy to nie było od początku oczywiste, że zgodziłbym się na dosłownie wszystko, co ona by mi zasugerowała lub o co by mnie poprosiła? Ta kobieta to anioł. Czasem z mocno skrzywioną w grymasie zdegustowania twarzą, ale wciąż anioł. 

— Będę jakoś po trzynastej — mruczę do słuchawki. Heather nawet nie żegna się; rzuca tylko krótkie "jasne" do telefonu i rozłącza się natychmiast. 

— Powiedziałbym, że jesteś żałosny, ale chyba sam już to wiesz. 

— Zamknij się, Theo — warczę i próbuję wstać z mokrego od moich ubrań materaca. Dopiero teraz odpływa ze mnie cała adrenalina dzisiejszego popołudnia i czuję, jak strasznie zimno mi jest. Nie odczuwam jednak ani trochę zimna towarzyszącego pojawianiu się Theodore'a w moim pobliżu. 

— Nie mam na imię Theo. Jestem Francis. Francis Laurier. 

To ten chłopiec z kijem do krykieta, który niedawno próbował zamachnąć się swoją prowizoryczną bronią na mojego przyszywanego brata. Teraz używa jej jako laski, na której opiera cały ciężar swojego ciała. Wygląda na jednego z tych agresywnych dwunastolatków, którzy przeklinają na całe miasto z wulgarnymi piosenkami na głośnikach w tle. W tej wizji przeszkadza mi tylko jego ubranie, sugerujące życie gdzieś niedługo po rozpoczęciu się drugiej połowy dwudziestego wieku. Chyba. Nigdy nie interesowałem się zbytnio kulturą na przestrzeni lat.  

Jakkolwiek by to nie zabrzmiało, jestem teraz zbyt zmęczony, żeby chociaż się go bać. Przed chwilą Heather Holt wyraziła chęć ponownego spotkania się ze mną po tym, jak ją wystawiłem, i przejąłbym się tym chłopcem tylko wtedy, gdyby próbował powstrzymać mnie przed stawieniem się. 

— I czy możesz mi wytłumaczyć, Francis, czemu jakiś martwy dziesięciolatek nawiedza mnie w domu mojego ojca i bez powodu mnie obraża? O ile dobrze mi wiadomo jest to przywilej zarezerwowany dla innego ducha i to na pewno nie ty. Nie jesteś rudy. 

Twarz Francisa momentalnie robi się aż niezdrowo czerwona. Chłopiec uderza mocno kijem o podłogę, a ja czuję na twarzy gorący powiew wiatru, tak bardzo różniący się od aury Theodore'a. 

— Mam czternaście lat!

— Ale wyglądasz na osiem. 

— Przed chwilą mówiłeś, że dziesięć! 

— Nie krzycz na mnie, bo tylko utwierdzasz mnie w przekonaniu, jak bardzo nie lubię dzieci. I boli mnie głowa od twoich pisków. Przykro mi to mówić, ale chyba umarłeś w samym środku swojej mutacji. 

Pocieram z roztargnieniem skronie i gdy tylko patrzę na chłopca znowu, ledwo powstrzymuję się od wybuchnięcia śmiechem, bo biedny Francis wygląda, jakby zaraz miał się rozpłakać. 

— Theo, chodź tutaj, teatrzyk się rozgrywa! — wrzeszczę. Już w sekundę później koło mnie pojawia się mój dobry przyjaciel, wcinający jeszcze gorący popcorn z mikrofali, którym mnie częstuje. 

— Kto to? — Kiwa głową na małego agresora z kijem do krykieta, który wciąż zdaje się pieklić nad faktem, że nazwałem go ośmiolatkiem. 

— Francis, którego nazwiska ci nie powtórzę, bo nie umiem. 

— Laurier! 

— Z pewnością, dzieciaku. A teraz uspokój się i powiedz mi, co tu robisz. No już, nie rób takiej miny, bo wyglądasz, jakbyś zjadł za dużo cytryny na raz. 

— Albo miał zatwardzenie — dorzuca Theodore. 

— Fuj — krzywi się jeszcze bardziej Francis. 

— To moja reakcja za każdym razem, gdy widzę twoją twarz, widzisz, Theo?

— Przynajmniej nie użyłeś mojego pełnego imienia, więc nawet nie mam jak się wkurzyć. 

— Niech ci będzie, Theodore. 

— A teraz zrobiłeś to już specjalnie! 

— Nie, skądże. Jak mogłeś sobie w ogóle tak pomyśleć? 

— Możecie w końcu dać mi dojść do słowa?! — wrzeszczy poczerwieniały, zirytowany i upokorzony Francis. Nawet mi go nie szkoda. Próbował uderzyć mi brata, więc zasłużył. 

— Po krótkim zastanowieniu moja odpowiedź to nie. 

— No chyba że masz coś naprawdę ważnego do powiedzenia nam. Wtedy mów śmiało — dorzuca szybko Theo uspokajającym głosem. Najwyraźniej akurat jego przejął stan psychiczny małego duszka z poddasza.

— Nie jestem małym duszkiem! 

— O, a ten znowu swoje, widzisz? — niemal śmieję się do przyjaciela. — Dzieciaku, mówię ci, przestań krzyczeć jak idiota i przejdź do sedna, ładnie proszę. Jestem zapracowanym człowiekiem i nie mam całego popołudnia na kłótnie z tobą. 

— Jesteś również człowiekiem bez żadnego życia towarzyskiego i wydaje mi się, że ta kłótnia to będzie ostatni raz dzisiaj, gdy podejmujesz próbę kontaktu międzyludzkiego — mruczy Theo, na co moja zaciśnięta ręka płynnie przelatuje przez jego głowę. 

— Widziałem, że ukradłeś naszą mapę i próbowałeś znaleźć to, co było tam zaznaczone — Francis ponawia próbę podjęcia tematu, z którym do nas przyszedł. W końcu. 

— Śledziłeś mnie? 

Mimo bycia półprzezroczystym duchem, którego skóra jest szara jak cement, jego uszy czerwienią się intensywnie, zdradzając zawstydzenie chłopca. 

— Nie. Irene zauważyła, że mapa zniknęła i mi powiedziała. Ja tylko postanowiłem upewnić się, że nie znajdziecie tam absolutnie nic. 

— Ukryłeś przed nami, cokolwiek tam było?

— Tylko trochę zakryłem, żeby było trudniej. To bardzo cenne rzeczy. Zwłaszcza dla Irene. 

— Irene to ta dziewczynka, która również trzyma się tego miejsca, tak? To twoja siostra? — pyta Theo, na co Francis kiwa głową. Potem uderza dwa razy kijem do krykieta w drewniane panele, nie zostawiając nawet ryski, za to wydając z nich okropne skrzypienie. Chwilę później w rogu pokoju pojawia się, jak mniemam, sama Irene Laurier. Ma długie ciemne włosy, które wyglądają na przetłuszczone, oliwkową cerę i głęboko zapadnięte policzki oraz oczodoły, jakby jej twarz namalowana została tylko kolorem białym i tak ciemnym brązowym, że wpadałby on już pod czerń. Ma sięgająca kolan sukienkę w kolorze jasnego błękitu, obszytą masą podartych koronek i wstążeczek. — Cześć, Irene. Bardzo ładnie wyglądasz. W porównaniu do co poniektórych zebranych. 

— Theo, straszysz ją — karcę go, na co chłopak tylko mruga niewinnie i unosi ręce w obronnym geście. 

— To ona jest duchem, nie ja… A nie, jednak ja też. Czasem zapominam, że umarłem. 

Kręcę głową, aczkolwiek to już tylko nawyk, bo nawet nie dziwi mnie, że ten facet mógłby coś takiego powiedzieć na poważnie. Irene nie reaguje w żaden sposób. Nawet nie mruga, i to zdecydowanie zbyt długo, niż normalny człowiek byłby w stanie. Im dłużej na nią patrzę, tym bardziej wydaje mi się to niepokojące, dlatego szybko odwracam głowę w stronę jej brata. 

— Czy skoro Irene już tu jest, mogę teraz wiedzieć, co wtedy przed nami ukryłeś, dzieciaku? 

Twarz Francisa marszczy się okropnie, jakbym co najmniej nazwał jego matkę krzyżówką dzika z osłem. Wnioskując po dziwnej urodzie dwójki jej dzieci, może nawet coś w tym jest. 

— To był domek. Nasz ukryty domek, do którego zawsze chodziliśmy we trójkę. Trzymałam tam moje lalki — mówi cichutko Irene drżącym głosem. Brzmi, jakby zaraz miała się rozpłakać, ale zachowuje całkowicie neutralny wyraz twarzy. Może po prostu tak już zostało jej od chwili śmierci. 

— Pod ziemią trzymaliśmy szkatułkę z zdjęciami. Szedłeś po nich. On był wściekły, że o mało się nie dowiedziałeś, więc zabrał je do siebie. Trzyma je pod kluczem — dodaje Francis. Jego głos nieznacznie zmienia się w połowie jego wypowiedzi, a jednak zauważam to bez trudu. 

— Irene, powiedziałaś, że chodziliście we trójkę. To znaczy, że macie jeszcze jakieś rodzeństwo, o którym nie wiemy? Też nie żyje? — pyta Theo, na co Irene tylko wydaje z siebie cichy pisk i ukrywa się za bratem. Zaciska mocno dziecinnie pulchne palce na ramieniu brata, ale on nawet nie drga. 

— On zabronił nam mówić. Nie możemy mówić. 

— Ten on, z którym trzymaliście się we trójkę za życia, teraz ukradł jakieś zdjęcia z waszej wspólnej kryjówki? — upewniam się, na co Irene bardzo szybko kiwa głową, po czym chowa się jeszcze bardziej za Francisem. Wymieniam zaniepokojone spojrzenia z przyjacielem. — Czego zabronił wam mówić? 

— Czegokolwiek, co mogłoby go powiązać z nami wszystkimi. 

— Jest was tylko dwójka. 

— Theo, mu chyba chodziło o wszystkie duchy. 

— Których są dwa. Wciąż nie rozumiem. 

Mam ochotę uderzyć się w twarz, ale ostatecznie powstrzymuję się i nawet łaskawie daruję sobie jakikolwiek komentarz. 

Chcę już wrócić do przesłuchiwania martwego rodzeństwa, gdy na korytarzu rozlegają się kroki, zdecydowanie zmierzające w stronę mojego poddasza. Irene znika pierwsza, Francis tylko posyła mi jeszcze bezradne spojrzenie, nim idzie w ślad za siostrą. Pozostaje po nich ciemny mglisty dym, od którego dostaję ataku kaszlu. Wraz z zapukaniem do drzwi ucieka również Theo, zostawiając mnie tu już kompletnie samego. 

Niemrawo poruszam noga za nogą i uchylam skrzypiące drzwi, za którymi stoi Piers. 

— Paliłeś? — pyta na powitanie z wyraźnie skrzywioną miną. 

Kiwam głową i proszę, by nie mówił ojcu. Wolę już posunąć się do kłamstwa, niż znowu próbować tłumaczyć mu, że duchy istnieją i  jego wymyśleni przyjaciele tak naprawdę nie są tylko wymyśleni. Czuję, że miałoby to podobne skutki, co ostatni raz, a teraz wyszłoby tylko jeszcze żałośniej. 

— Nie powiem, jeśli kupisz mi gumy arbuzowe. A teraz chodź, mamy obiad. 

— Trochę późno. 

— Nie narzekaj i chodź. Ojciec specjalnie zrobił gofry z wiśniami, mimo że ich nienawidzę. 

Piers naburmusza się i już mam mu wygarnąć, że nie wszystko kręci się wokół niego, kiedy przetwarzam w głowie to zdanie po raz drugi i w końcu dociera do mnie jego właściwe znaczenie. Kyle Craven poświęcił szczęście swojego kochanego, perfekcyjnego, absolutnie idealnego i wymarzonego syna na cześć tego, którego przez ostatnie lata miał w dupie. Nie wiem nawet, czy cieszę się z tego powodu. Bardziej uderza we mnie szok, który jest na tyle wielki, że przyćmiewa wszystkie inne odczucia związane z zaistniałą sytuacją. 

— I każe ci się przebrać. 

Już mam pytać czemu, ale idealnie w tym momencie odpowiedź nasuwa się sama pod postacią pięciu kichnięć pod rząd. Może i moje ubrania już trochę podeschły same, ale wciąż są trochę wilgotne. I właśnie przez to zaatakowała mnie kolejna fala kataru. Przeklinam kilka razy na siebie w myślach. Piers w tym czasie bez słowa wychodzi, by dać mi zmienić ubrania na czyste i suche. 

Nie uznaję, by pseudo-rodzinny obiad był okazją, która wymagałaby ode mnie czegoś eleganckiego, więc nakładam tylko szare dresy i czarny podkoszulek. 

— Wiesz, że mogłem tamte wysuszyć swoimi mocami? — Theo ostrożnie podnosi ubrania, które rzuciłem na podłogę, i kładzie je na grzejniku. Nie mam pojęcia, ile mocy zużywa właśnie na taką absolutną błahostkę. 

— Jestem samodzielnym człowiekiem i radzę sobie bez ciebie. 

— One by spróchniały na tej podłodze. 

— Jestem niemal pewien, że ciuchy nie próchnieją, Theodore. 

— Theo — poprawia mnie duch. 

— Theodore — powtarzam z naciskiem i szybkim krokiem schodzę na parter, gdzie znajduje się jadalnia. Tata i Madeleine o czymś rozmawiają, a Piers biega z talerzami. Madeleine mówi, bym pomógł bratu, więc idę po sztućce. Nie mam problemu z nazywaniem Piersa swoim bratem, ale nigdy nie nazwałbym tej kobiety matką. Nie, żebym coś do niej miał osobiście. Jest miła (czasem nawet za miła i wydaje się przez to sztuczna), ale mamę mam jedną. Która i tak czasem sprawuje się w roli rodzica gorzej niż swój były mąż, ale to pomijamy. 

Siadam naprzeciwko Piersa, który z niesmakiem grzebie łyżeczką w dżemie wiśniowym na swoim gofrze. Potem zaczyna zjadać sam dżem, bez gofra. Ojciec wygląda z kolei, jakby nawet nie wiedział, jak zabrać się do jedzenia. Przypomina mi to widok Violet, gdy na jej dwunastych urodzinach pierwszy raz w życiu jadła hamburgera i cały ketchup ściekał jej po brodzie, a ostatecznie kotlet spadł na McDonaldową tacę i tam już został. Mimowolnie uśmiecham się kącikiem ust. 

— Czy możesz mi teraz wytłumaczyć, o co chodziło z twoim wbiegnięciem do domu prosto z dworu? Maddie musiała znowu myć podłogę przez ciebie — zaczyna ojciec. Zerkam na niego znad talerza i przez chwilę nawiązujemy niezręczny kontakt wzrokowy, który szybko zrywam, powracając oczami na górę czterech gofrów na moim talerzu. Jeśli nie stało się to do tej pory oczywiste, to teraz z głębi serca przyznam, że naprawdę kocham gofry. 

— Długo by mówić — zbywam, ale wiem, że na niego to nie zadziała. Kyle nigdy nie odpuszcza tak szybko i łatwo, a szkoda, bo zdecydowanie ułatwiłoby mi to życie. Najwyraźniej stara praca dziennikarza zostawiła mu w nawyku wypytywanie o wszystko tak długo, aż nie pozna się całej, calusieńkiej historii, najlepiej ze wszystkich perspektyw. 

— Spokojnie, mamy czas. 

Jego ton głosu nie sprawia, że czuję się spokojniejszy - co więcej, ma działanie totalnie odwrotne i tylko bardziej garbię się na krześle. Kątem oka widzę, jak składa palce w piramidkę i obserwuje mnie uważnie, jak zwykle spod zmarszczonych nisko grubych brwi. Chyba nigdy nie widziałem, by szczerze się uśmiechał. 

— Byłem na randce. Nie poszła zbyt dobrze. Czułem się fatalnie i nie miałem ochoty więcej o tym gadać. Czy tyle wystarczy? — mruczę, niezamierzenie o wiele agresywniej, niż początkowo zamierzałem. 

— Dziewczyna dała ci kosza? — Piers parska śmiechem, a ja czuję, jak pąsowieję na twarzy. Ojciec karci go nagannym wzrokiem, z reguły zarezerwowanym tylko dla mnie, i chłopak natychmiastowo ucicha. 

— Przecież nawet nie powiedział, że to dziewczyna. Ale to dziewczyna, prawda? — interesuje się Madeleine. Nie wiem, czy to możliwe, ale wydaje mi się, że robię się tylko jeszcze bardziej czerwony. 

Kiwam głową i by zakryć zażenowania wciskam sobie do ust na raz połowę okrągłego gofra polanego syropem klonowym. Syrop ścieka mi na palce i kilka kropel skapuje mi na spodnie. Przeklinam pod nosem, za co Theodore mnie karci. Nawet nie zauważyłem, że tutaj jest. Siedzi sobie na pustym krześle i zaczyna narzekać, że on też chciałby coś zjeść. Niedoczekanie. 

— W każdym razie i tak jestem z ciebie dumny, synu, że się socjalizujesz. Kiedy ostatni raz tu byłeś, całe dnie spędzałeś na strychu, gadając z tą swoją koleżanką przez telefon. Przynajmniej teraz zajmujesz się czymś pożytecznym. 

— Chodzi ci o to, że w końcu, ku twojej uciesze, nie zajmuję się duchami, tak? — rzucam opryskliwie. Ojciec tylko wzdycha i przeciera ze zmęczeniem twarz. Nienawidzę, gdy tak robi. 

— Tak. Do cholery jasnej, tak, Emory! Czy to źle z mojej strony, że obchodzi mnie, czy mój syn wyjdzie na ludzi? 

— Nie uważasz, że już jestem człowiekiem? — odpowiadam pytaniem i tylko bardziej rozjuszam tym ojca. Uderza głośno pięścią w stół z najbardziej wściekłą miną, jaką u niego kiedykolwiek zaobserwowałem, i widzę, że nawet Piers drga niespokojnie. 

— Wiesz, co do kurwy nędzy mam na myśli! 

Mama nigdy nie przeklina i wychowała mnie tak, bym sam tego nie robił. Czasem zdarzy mi się, gdy jestem już maksymalnie poirytowany, ale nigdy wtedy nie wybucham w ten sposób. Tak samo nie otaczam się ludźmi, którzy byliby w stanie powiedzieć coś takiego, dlatego uderza to we mnie jeszcze mocniej. Może też dlatego, że nie przygotowałem się na to, jak bardzo mógłbym go niechcący wkurzyć. Nie, nie niechcący. Zrobiłem to z premedytacją. Teraz dopiero zaczynam żałować. 

— Jaki ty masz problem, co? To nie twoje życie. Ty nawet nie uczestniczysz w moim życiu, więc o cholerę ci chodzi? 

Madeleine musi położyć dłoń na ramieniu ojca i to chyba jedyna rzecz, jaka teraz powstrzymuje go przed kolejnym wybuchem w moją stroną. Czuję ulgę i w duchu dziękuję jej. Mimo że sam proszę się o kłótnię, nie wiem, czy na pewno zniósłbym dalsze wrzeszczenie na siebie. Po prostu jestem zbyt dumny, by odpuścić i próbować załagodzić konflikt jako pierwszy, dlatego jako taktykę obronną wzniecam go jeszcze bardziej. Nieważne, jak bardzo mogłoby mi to zaszkodzić.

— Może już chodźmy — proponuje delikatnie Theodore, ale ja kręcę głową i jak gdyby nigdy nic wracam do jedzenia. W końcu w dalszym ciągu się nie najadłem, a na talerzu wciąż leży trzy i pół gofra z dodatkami wszelakimi. Piers i Madeleine patrzą na mnie równie skonsternowani, co mój przyjaciel. 

— Nie chcę wyjść na tego złego.

To standardowy tekst mojego ojca. Już podczas samego tego wyjazdu słyszę go po raz drugi. Nawet nie reaguję. A przynajmniej się staram, bo moje dłonie i prawa noga drżą jak pralka na najwyższych obrotach. 

— Ale chcesz, bym miał normalne życie, bez żadnych oryginalnych pasji i zainteresowań? — dokańczam za niego. Znowu wzdycha, jakby miał tego porządnie dość. Pewnie ma. Ja też. 

— Możesz sobie robić, co ci się tylko żywnie podoba, Emory. Po prostu odpuść te głupstwa. 

— Czemu konkretnie te? Wolałbyś, bym zbierał figurki jednorożców i zjadał własne smarki, niż czytał o duchach? 

— Niż odprawiał rytuały na cmentarzach. To niebezpieczne i bezcześcisz groby innych. 

— Skąd wiesz, że w ogóle odprawiam jakiekolwiek rytuały? 

Mogę się założyć, że po tym pytaniu ojciec na kilka sekund kieruje wzrok na Theodore'a. I to centralnie na niego. Krzyżują wzrok w taki sposób i na tak długo, że to nie może być przypadek. To nie jest przypadek.

— Wiesz co? Masz stuprocentową rację. To głupie i dziecinne. Od dzisiaj moimi zainteresowaniami będzie motoryzacja i czytanie magazynów z nagimi kobietami, jak to wymaga się od każdego białego, heteroseksualnego mężczyzny w nastoletnim wieku, którym ja oczywiście jestem — deklaruję, biorę gofry w rękę i czmycham bez dalszych wyjaśnień na górę. W tym domu nie ma nawyku jedzenia w swoim pokoju i wszyscy jedzą razem, ale nikt nawet nie próbuje tego skomentować. Chyba wciąż są zamurowani moim nagłym oświadczeniem. 

— Skłamałeś, prawda? Powiedz, że skłamałeś — Schody są za wąskie na dwie osoby, więc Theodore materializuje się idealnie za mną i sunie tak aż do mojego pokoju. 

— Ależ czemu bym miał? Właśnie takie mam zamiary: przeobrazić się dokładnie w to, czego ten facet ode mnie oczekuje — odpowiadam z szerokim uśmiechem, próbując otworzyć drzwi łokciem i potem dokładnie w ten sposób również je zamknąć. 

— Czyli kłamałeś — Theodore oddycha z ulgą i siada na szafce, podczas gdy ja zwijam się na moim materacu. — No, to powiedz mi teraz, jaki masz plan. Bo widzę, że jakiś masz. Jeszcze nie wiem, czy mi się to podoba. 

— To niemożliwe, by ojciec zabraniał mi tego wszystkiego bez powodu. 

— Wydaje mi się, że on jednak ma rację i ty naprawdę wczuwasz się trochę za mocno… 

— Włamię się do jego pokoju, a ty staniesz na czatach! — Uderzam pięścią w otwartą dłoń z entuzjazmem, którego Theodore zdaje się nie podzielać. Nie wiem, czy to możliwe, by ktoś z już i tak szarą skórą mógł zbladnąć, ale wydaje mi się, że właśnie jestem tego świadkiem. 

— To zły pomysł. Absolutnie beznadziejny pomysł. Najgorszy, najgorszy pomysł, na jaki wpadłeś do tej pory. Oprócz tego, by wziąć na siebie karę za przegraną podczas gry z Arthfaelem. 

— Spokojna twoja martwa głowa, ja sobie poradzę. Wystarczy mi, że powiadomisz mnie, gdy ktoś będzie próbował tam wejść i wtedy przeniesiesz mnie tutaj. 

— Myślisz, że byłbym w stanie to zrobić? 

— Nie. Ale warto spróbować. Czym jest życie bez zabawy? 

— Nie mogę uwierzyć, że akurat ty to mówisz — Skóra Theodore'a jest teraz idealnie biała. Jego policzki wyglądają jak dwa czerwoniutkie jabłka położone obok siebie na grudniowym śniegu. 

— Nie możecie tam wejść — Przestraszony głos z rogu pokoju to Francis. Nie spodziewałem się, że jeszcze dzisiaj do mnie wróci, ale jego obecność mnie nie dziwi. Prawdę mówiąc, nawet cieszę się, że widzę tego dzieciaka. Akurat mam do niego kilka pytań.

— Co wam zrobi, gdy zabiorę stamtąd szkatułkę? — pytam spokojnie, a Francis rozgląda się na boki, jakby ktoś miał nas tutaj podsłuchiwać. W rzeczywistości podłoga na korytarzu skrzypi tak strasznie przy każdym kroku, że trzeba by było nie mieć ciała, żeby nie wydawać tam dźwięków słyszanych aż tutaj. Jedyni, którzy mogliby nas słyszeć, to duchy, a ich są tutaj tylko trzy. Nic nam nie grozi. Francis musi czytać moje myśli, bo na jego twarzy pojawia się ulga. I potem znowu to samo aroganckie spojrzenie, którym obdarzał mnie wcześniej. 

— Jaką szkatułkę? — pyta Theodore. 

— Tę ze zdjęciami ich trójki razem. 

— Chyba nie sugerujesz, że… — zaczyna nerwowo, a ja przerywam mu pstryknięciem palców. 

— Bingo. To mój ojciec był wtedy z nimi i to on zabrał zdjęcia spod miejsca X. Co znaczy z kolei… — urywam na chwilę. Mam wrażenie, że moje serce upada i uderza o żołądek, w którym nagle czuję ogromny ucisk. Biorę głęboki wdech powietrza, jakbym przez ostatnią minutę w ogóle nie oddychał. — To znaczy, że mój ojciec widzi was wszystkich i doskonale wie o tym, że istniejecie. 

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top