rozdział xix; jednak to była mojego kumpla zdradziła go ze mną. ups.

To Theodore budzi mnie kilka godzin później. Sam bym nie wstał. Zbyt przyjemnie mi się spało. Czuję się jednak wypoczęty jak nigdy wcześniej, a co za tym idzie - jestem wyjątkowo usatysfakcjonowany moim życiem, co nie zdarza się jakoś często. Może to też dlatego, że za jakiś czas mam już zaplanowaną randkę z Heather, na myśl o której chce mi się zwymiotować na podłogę (na myśl o randce, nie o Heather. Na myśl o Heather czuję motylki w brzuchu).

— Mam złe przeczucia co do tego — stwierdza niespokojnie Theodore, kiedy już wyszliśmy z przystanku tramwajowego i poruszamy się po centrum Bristola.

— Ty zawsze masz jakieś złe odczucia co do wszystkiego, co obejmuje mnie i twoją byłą. Byłą, powtarzam.

Theodore tylko bardziej się krzywi. Ani trochę go to nie przekonało, ale ja nie zamierzam spieszyć się do niego z wyjaśnieniami. Zwłaszcza że nic z tego nawet go nie dotyczy. Pomijając fakt, że poznałem Heather tylko dlatego, że miałem dowiedzieć się od niej czegoś korzystnego odnośnie śmierci tego rudego miłośnika kotów.

— Co masz do mojego koloru włosów?

— Rudych na stos.

Theodore nadyma policzki i chyba próbuje mnie uderzyć, ale jego niematerialna dłoń tylko przelatuje przez moją głowę, zostawiając po sobie chłodne odczucie, jakby ktoś przystawił mi worek z lodem do potylicy.

— Jesteś niemiły.

— A ty głupi — odpieram z niewinnym uśmieszkiem. — I rudy.

Theodore zaczyna mruczeć coś pod nosem, ale ja skupiam wzrok na szyldzie jednej z restauracji. O ile się nie mylę, właśnie to będzie ta, w której chciała się spotkać Heather. Po naszej rozmowie wysłała mi jeszcze wiadomość z dokładnym adresem, ale z moją orientacją w terenie nie mogę być niczego pewny.

— Czemu stoimy przed knajpą dla wegetarianów?

— Wegetarian, ty amebo ortograficzna — poprawiam go. Ktoś ogląda się na nas, oczywiście widząc tylko mnie mówiącego do ściany. Nawet nie reaguję. Jakimś cudem zdążyłem już przyzwyczaić się do rozmów z duchem w publice, gdzie ludzie uznają mnie przez to za wariata.

— Przyszedłeś nawet wcześniej. A ja już spodziewałam się, że cię zaskoczę — słyszę za sobą i szybko obracam się o sto osiemdziesiąt stopni. Na moją twarz machinalnie wstępuje szeroki, z pewnością idiotycznie wyglądający uśmiech.

Heather też się uśmiecha, ale zdecydowanie delikatniej. Jak zwykle ma lekki makijaż, na tyle jednak mocny, by zakryć wszystkie niedoskonałości jej skóry. Długie do końca pleców włosy ma zebrane w dwie kitki związane czarnymi wstążkami. Zauważam, że zakryła już swoje odrosty. Ma na sobie kanarkowe tenisówki, luźne spodnie w żółto-czarną kratę i o kilka rozmiarów za dużą koszulkę z logiem Nirvany. Wygląda jak te wszystkie dziewczyny, które wyskakują ci, gdy wpiszesz w internet "styl alternatywny" i w każdym innym wypadku bym ją wyśmiał, ale Heather to Heather. Z jakiegoś powodu nie byłbym w stanie powiedzieć o niej ani jednego złego słowa.

Cieszę się, że choć tym razem wystroiłem się trochę bardziej na spotkanie towarzyskie. Theodore znalazł na dnie mojej walizki jakąś czystą białą koszulę (nie mam pojęcia, skąd ją wziął, bo jestem niemalże pewien, że nic takiego nie pakowałem), na którą wciągnąłem granatowy powyciągany sweter. Dodatkowo oczywiście te same czarne jeansy, w których z reguły chodziłem po kilka dni z rzędu, o ile moje zwyczajowe dresy były w praniu.

— Zaskoczyło mnie już wystarczająco, że jeszcze się mną nie znudziłaś i chciałaś się spotkać. To miłe — zacinam się na chwilę, a między nami zapada cisza. Ona czuje się z nią komfortowo, ale ja gotuję się w środku. — Powinienem był przynieść ci jakieś kwiaty czy coś w tym stylu? Tak się chyba robi na randkach.

— To randka? — Heather unosi brew.

Cholera, gdzie w prawdziwym życiu znajduje się przycisk "cofnij"? Potrzebuję go natychmiast. Trzeba było bardziej przemyśleć całe to spotkanie.

— Znaczy... Nie, oczywiście, że nie. Tak tylko mówię. Czasem plotę głupoty, gdy się stresuję, przepraszam, nie chciałem.

— Jesteś niemożliwy, Emory Salisbury — Heather odrzuca dwa kucyki na plecy, bierze mnie pod ramię i ciągnie do środka lokalu. Jej twarz ściągnięta jest w poważnym wyrazie, dokładnie tak jak wtedy, gdy spotkałem ją po raz pierwszy. Nie wygląda jednak na obrażoną. Może jest nawet bardziej niż zwykle zrelaksowana.

Siadamy na miejscu w samym środku restauracji. Nie jest to zbyt wykwintne miejsce. Jest utrzymane raczej w przytulnym stylu. Na szmaragdowych ścianach wiszą rośliny doniczkowe, po filarach podtrzymujących sufit wspina się bluszcz.

— Ślicznie tu — oceniam. Heather posyła mi uroczy uśmiech spomiędzy dwóch pociągniętych różowym błyszczykiem warg. Opiera podbródek na otwartej dłoni i patrzy na mnie skupionym wzrokiem. Dostrzegam, że paznokcie ma naprzemiennie pomalowane na czarno i żółto, wpasowując je w całą resztę swojego ubioru. — Bardzo ślicznie.

— Oh, tak, faktycznie. Już zapomniałam, jak to magicznie jest widzieć to miejsce po raz pierwszy. Kiedyś przychodziłam tu z Theo w każdy weekend.

Uśmiech zsuwa się z okrągłej twarzy Heather. Dziewczyna zasępia się i odchyla na krześle. Nie mam pojęcia, co jej powiedzieć, więc tylko siedzę cicho.

— To całkiem zabawne, bo siedzę dosłownie obok niej — odzywa się Theodore i śmieje się. Gdyby nie obecność Heather, powiedziałbym mu, żeby się zamknął. On chyba jednak wyczytuje to już sam z moich myśli i potulnie odsuwa się kawałek od naszego stolika, nie przeszkadzając nam więcej.

— Mają tu dobre burgery — odzywa się nagle Heather. Dalej się nie uśmiecha, ale teraz przynajmniej już znowu na mnie patrzy.

— Myślałem, że burgery z reguły robi się z mięsem.

— I myślałeś, że dadzą ci mięso w wegetariańskiej knajpie? Nie bądź głupi, Em — Przez jej twarz przemyka rozbawienie, które szybko ukrywa za kartką z menu.

Dobrą chwilę gapię się tylko w miejsce, w którym w założeniu znajdują się jej oczy. Nazwała mnie Em. Przysięgam, że nigdy nie usłyszałem cudowniejszego dźwięku, jak to zdrobnienie wypowiedziane jej cichym i słodkim głosem.

— Nie zakochałem się w twojej byłej, Theodore. Absolutnie nie lecę na Heather, Theodore - zaczyna ironizować duch, kręcąc się wokół mojej głowie. — Wcale przynajmniej połowa moich myśli nie dotyczy Heather i tego, jaka jest piękna, Theodore.

Jeśli tak bardzo ci to przeszkadza, to sobie stąd idź i nie naprzykrzaj się, myślę z rozdrażnieniem. Theodore posyła mi zirytowane spojrzenie i nurkuje w podłogę. Nie wiem, co go dzisiaj tak ugryzło, i chyba nawet nie chcę wiedzieć.

— Wszystko w porządku, Em? Kurczę, nie zapytałam nawet, czy nie przeszkadza ci, gdy cię tak nazywam — mówi szybko Heather i zerka na mnie znad karty dań.

— Totalnie w porządku. Tak samo z tym przezwiskiem. Oczywiście, że możesz tak mówić. Podoba mi się. Jest w porządku. Cholera, to już mówiłem.

Heather śmieje się. Nie jestem w stanie sam powstrzymać szerokiego uśmiechu, który również szybko przeradza się w śmiech.

***

Heather powiedziała, że uwielbia zapach deszczu, więc zamiast wziąć taksówkę, my zaliczyliśmy wspólny bieg pod jedną parasolką. Przysięgam, to były najcudowniejsze minuty mojego życia, gdy miałem okazję patrzeć na jej wilgotną, roześmianą twarz i cieszyć się razem z nią.

Do jej mieszkania wchodzimy około dwudziestej pierwszej. Nie mam pojęcia, jak potem wytłumaczę mojemu ojcu tak późny powrót do domu, ale teraz nawet się tym nie martwię. 

— Postawię parasolkę na ganku, żeby wyschła. Jak zdejmiesz buty, to możesz już iść do mojego pokoju. Niebieskie drzwi na piętrze — instruuje mnie Heather. Grzecznie ściągam mokre tenisówki i ruszam przez mieszkanie.  

Schody na piętro tworzą metalową spiralę, na której o mało co się nie potykam i spadam. Moją uwagę przyciągają dźwięki zza uchylonych drzwi naprzeciwko tych prowadzących do pokoju Heather. Ktoś gra tam na gitarze basowej. Mimo wrodzonej ciekawości nie zaglądam tam i od razu idę do właściwego celu. 

Sypialnia Heather jest ogromna, cała utrzymana w pastelowych, delikatnych barwach. Wydawałaby się nawet dziecinna, gdyby nie plakaty Ramones i płyty Arctic Monkeys na błękitnych ścianach. Naprzeciwko drzwi obok biurka ma zawieszony hamak, na którym po chwili namysłu siadam i zaczynam machać nogami. Dziwi mnie fakt, że Theodore nie wykorzystuje okazji i nie pojawia się przede mną, by znowu się ze mną podroczyć na temat jego byłej dziewczyny. Nie, żebym za nim tęsknił czy coś. 

— Carl, ścisz to, mam gościa! — słyszę krzyk Heather z korytarza i wkrótce w drzwiach pojawia się ona sama, z dwoma dużymi kubkami herbaty w rękach. Ma ściągnięte nisko brwi, jej włosy są w okropnym nieładzie po tym maratonie w deszczu, a ja wciąż jestem pewien, że nigdy nie widziałem nikogo bardziej idealnego. — Przepraszam za brata, jest debilem. 

Mimowolnie się śmieję. 

— Nie było potrzeby na niego wrzeszczeć, całkiem ładnie grał. 

Heather unosi brew i stawia kubki na biurku. Potem opiera się o nie tyłem, zakłada ręce na piersi i poświęca już całą swoją uwagę mnie. Wyjątkowo nie czuję się nawet ani trochę zestresowany, wręcz przeciwnie - w całym moim siedemnastoletnim życiu nie byłem jeszcze tak pewny siebie jak teraz. Jakbym nagle wszystko znajdowało się pod moją kontrolą. To przyjemne uczucie i tylko boję się momentu, w którym zniknie. 

— Przestaje to brzmieć ładnie, kiedy słyszysz to dzień w dzień, zwłaszcza w wakacje — Heather wzdycha i chwyta za żółty kubek. Nie pije, tylko ogrzewa dłonie o jego nagrzane ścianki. Drugi kubek jest zielony i domyślam się, że to on został dla mnie. — Potrafisz na czymś grać? 

— Na nerwach się liczy? 

Heather nie śmieje się. Dostrzegam jednak, jak za dłonią zakrywa drobny uśmiech na twarzy, i to mi wystarcza.

— Poza tym nieźle idzie mi gra na konsoli — dodaję. — Oprócz tego nie umiem raczej nic. A ty? 

— Od dziewięciu lat gram na pianinie. Jedyne, do czego to wykorzystuję, to do grania czołówek z kreskówek dla dzieci. 

Temat się skończył, wszystkie pytania dostały odpowiedzi i między nami zapada cisza. W tle wciąż słychać pociąganie za struny Carlosa czy jak tam brzmiało jego imię. 

Heather zaczyna nerwowo bawić się rąbkiem koszulki. Widzę, że coś jej ciąży i widocznie chce się odezwać, ale nie wie, jak zacząć. Schodzę z hamaku i podchodzę do niej pod pretekstem chęci napicia się herbaty. Nie zdejmuje ze mnie wzroku ani na chwilę. Kiedy już stoję obok niej, ona wyciąga dłoń i delikatnie zgarnia mi kosmyk włosów za ucho. W duchu modlę się, by nie zobaczyła, jak nerwowo przełykam ślinę. Na mojej ciemnej skórze trudno o widoczne rumieńce, ale jestem pewien, że teraz zrobiłem się już cały czerwony. 

— Ile musiałeś je zapuszczać, by były takie długie? — pyta znienacka. Jestem zbyt wytrącony z równowagi, by przetworzyć jej wypowiedź w głowie, więc odpowiadam dopiero po kilku długich minutach. 

— Nie chodziłem do fryzjera, od kiedy skończyłem czternaście lat. 

Mimo że odpowiadam całkowicie poważnie, w końcu udaje mi się doprowadzić Heather do śmiechu. Wygląda tak pięknie, gdy jest rozbawiona. Mam ochotę sam odgarnąć jej włosy z twarzy, by mieć na nią idealny widok. Nawet unoszę dłoń, na którą natychmiast pada jej wzrok. 

Od zawsze byłem pewien, że podczas narodzin los przypisuje nam jakiś konkretny scenariusz na całe nasze życiu. Na początku wakacji w moim nagle pojawiło się "Emory poznaje Theodore'a", czego zapewne nikt nie mógł przewidzieć. Podczas tego spotkania już miałem w głowie, że zakończy się ono czymś w stylu "Heather daje kosza Emory'emu, który odchodzi z płaczem". Teraz pojawia się w nim coś całkowicie innego, czego sam bym nawet w życiu nie wymyślił. 

Bo oto, panie i panowie, Heather Holt całuje otumanionego Emory'ego Cravena, który nie może się nawet ruszyć, taki z niego palant. 

Może to tylko jakieś moje halucynacje, w końcu to niemożliwe, żeby to naprawdę się działo, prawda? Nie, to ani trochę nie jest możliwe. Ale kiedy Heather odsuwa się ode mnie, patrzy na mnie wyczekującym wzrokiem i widzę, że jest równie czerwona, co ja muszę być, zdaję sobie z przerażeniem sprawę, że to rzeczywistość. Heather naprawdę mnie pocałowała. Dotknęła swoimi miękkimi wargami moich, suchych oraz popękanych, i szybko się odsunęła, jakby bała się, że zrobiła coś złego. 

— Wszystko w porządku? — pyta powoli. Częściowo odzyskuję władzę w ciele, ale nie jestem pewien, czy to naprawdę jest to, czego właśnie chcę. Najbardziej chciałbym zwyczajnie uciec i do tego zbierają się już moje nogi. 

— Muszę do łazienki — dukam i wybiegam z jej pokoju jak oparzony. Ta kobieta ma teraz pełne prawo mnie znienawidzić. Sam bym się znienawidził teraz na jej miejscu. Jest jednak ktoś, kto może być za to jeszcze bardziej wściekły, niż ona by kiedykolwiek była. 

Nie wiem nawet, gdzie jest ta głupia łazienka, więc przez dobrą chwilę tylko kręcę się po jej mieszkaniu. Zaglądam nawet do pokoju jej brata, który bezustannie siedzi na łóżku i gra na gitarze, nie mając zielonego pojęcia, co wydarzyło się właśnie kilka metrów dalej za ścianą. Ma ostrzejsze rysy twarzy od Heather i to samo poważne spojrzenie. Jego włosy, wygolone po bokach i zebrane u góry w krótką kitkę, są identycznego koloru co odrosty jego, jak przypuszczam, młodszej siostry. Jest cholernie przystojny i potrafi grać na gitarze, więc pewnie panienki ustawiają się do niego w kolejce, co oceniam całkowicie obiektywnie. Obok jego łóżka stoi wózek inwalidzki. Chłopak chyba w końcu mnie zauważa, a ja momentalnie panikuję. 

— Szukam łazienki. 

— Na parterze obok salonu — odpowiada zachrypniętym głosem Carl czy tam Carlos Holt, a ja znowu uciekam i znowu o mało nie wywalam się na spiralnych schodach. 

Łazienkę znajduję bez trudu i natychmiast się w niej zamykam. Jest klaustrofobicznych rozmiarów i mam wrażenie, że zaraz się w niej uduszę. Odpinam dwa pierwsze guziki koszuli i opieram się rękami o umywalkę. Patrzę w lustro. Z jasnobrązowej skóry znikają już nierównomierne rumieńce. Za mną na brzegu wanny siedzi Theodore. Podkulone do klatki piersiowej nogi obejmuje rękami. Patrzy na mnie. Nie potrafię wyciągnąć nic z jego miny, podczas gdy zawsze mogłem czytać z niego jak z otwartej księgi. 

— Powiedz coś w końcu! — krzyczę do jego lustrzanego odbicia. Sam dziwię się swoim wybuchem. Nie spodziewałem się, że będę tym wszystkim bardziej sfrustrowany niż nawet on. 

Theodore tylko wzrusza ramionami. Przeciera dłonią zmęczoną twarz i aż za bardzo kojarzy mi się to z takim samym ruchem, jaki mój ojciec robi za każdym razem, gdy widocznie ma mnie już dość. Czuję się tylko bardziej beznadziejnie. 

— Obaj wiemy, co masz na myśli. Po prostu to powiedz — syczę. 

— Nie mam pojęcia, co chcesz ode mnie usłyszeć, ale na pewno nie powiem ci, że jestem na ciebie za to zły, bo byłoby to kłamstwem. Koniec końców to ona cię pocałowała, nie ty ją, prawda? 

Teraz myślę, że może Theodore nawet nie pojawił się w pokoju Heather, bo spodziewał się, co się stanie, i zwyczajnie chciał sobie tego oszczędzić. 

Więcej już na niego nie patrzę. Przepłukuję twarz chłodną wodą i kieruję się do wyjścia. Wciągam jeszcze wilgotne i zabrudzone błotem buty i wychodzę na deszcz. Nie wiem, gdzie idę, ale na pewno gdzieś tutaj będzie musiał znajdować się jakiś przystanek autobusowy. One są wszędzie. Jakoś wrócę do domu, nawet jeśli jeszcze nie wiem jak. 

— Mogę nas przenieść — proponuje Theodore. 

Wciąż psychicznie nie jestem w stanie na niego spojrzeć. 

— Daruj sobie. 

— Emory, o co ci nagle chodzi? Przecież ty nic nie zrobiłeś i… 

— Ale chciałem, nie rozumiesz? Też chciałem ją pocałować, tak się tylko złożyło, że ona zrobiła to pierwsza — mówię podniesionym głosem. Theodore tylko mruga nierozumnie oczami. Wciąż nie dociera do niego, co ktokolwiek z nas zrobił źle.

— Skoro się jej podobasz, to czemu teraz uciekasz? 

— Bo niedługo Heather będzie tego żałować. Tego, że minęło dopiero kilka tygodni od śmierci jej chłopaka, a ona już znajduje sobie innego. Nawet nie chcę wiedzieć, jakie dopadną ją wyrzuty sumienia, kiedy sama to wszystko przemyśli. Do tego… wydaje się jej, że mnie lubi, tylko dlatego, że byłem z nią, gdy czuła się źle. To nie jest nawet prawdziwe. 

Theodore patrzy na mnie, jakby zastanawiał się, czy to na mojej twarzy krople deszczu czy łzy. Ja nigdy płaczę. 

Przecieram nos naciągniętym na nadgarstek kawałkiem swetra i idę dalej. Nie wiem, co robię, ale muszę iść jak najdalej stąd. Potrzebuję tylko na spokojnie to wszystko ogarnąć. Najlepiej bez Theodore'a, ciągnącego się za mną jak rzep na psim ogonie. Kiedy odwracam się, żeby kazać mu sobie iść, go już nie ma. A ja z jakiegoś powodu nie czuję się nawet przez to lepiej.


a/n: wszystkiego najlepszego z okazji urodzin, theo! (02.08)
może ten rozdział to jednak nie byłby najlepszy prezent dla niego, tak sobie teraz myślę.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top