~I'll help you~~
Zayn
Wiele osób mówi, że to głupota bać się śmierci. Inni zaś, że każdy z nas się boi, lecz większość nie chce się do tego przyznać. Nie do końca rozumiem, dlaczego mówimy o tak poważnej rzeczy, w tak błahy sposób. Może dlatego, że ci, którzy najbardziej z niej kpią, nigdy nie spojrzeli jej w oczy...
Ja spojrzałem.
Nadal ją widzę...
Tak blisko, a jednak daleko...
Na wyciągnięcie ręki, choć nie mogę dosięgnąć.
Steruje mną tylko jedno uczucie. Strach.
Paniczny strach o moją małą, bezbronną Louise, która kurczowo trzyma się mojej dłoni. Najgorsze w tym wszystkim jest to, że nie mogę jej pomóc. Nie mogę ocalić mojej słodkiej Lou, choć tak bardzo tego pragnę. Przecież ona już tyle wycierpiała, tyle zniosła... Nie zasługuje na tyle nieszczęścia.
- Spróbuj jeszcze raz wyśliznąć rękę - poprosiłem, spoglądając na Lou. Spojrzała na mnie przerażona.
- To nic nie da.. - uśmiechnęła się smutno i z powrotem utkwiła wzrok przed sobą. Cała ściana przed nami płonęła. - Trzeba było słychać wykładów o mechanice - prychnęła z lekkim rozbawieniem. - W ramach warsztatów tłumaczyli nam mechanizmy broni, kajdanek... - zmrużyłem oczy.
- Mechanizmy... - powtórzyłem, zdając sobie sprawę z tego, że Louise ma racje. Kluczyk nie zawsze jest potrzebny by otworzyć kajdanki. Odsunąłem się od Lou, by uważnie się im przyjrzeć. - Wygnij ręce w moją stronę - poleciłem. Lou nie do końca przekonana, wykonała polecenie. Po chwili miałem pewność. - To kajdanki szczękowe! - roześmiałem się. Momentalnie poczułem, jak dym gryzie mnie w gardło.
- Pospiesz się... - szepnęła Lou, pokaszlując. Ogień sie rozprzestrzeniał. W końcu udało mi sie nacisnąć trzepczyk, który znajdował się w dziurce od klucza. Chwała wsuwkom. Louise była wolna. W miarę swoich możliwości podniosła się i wzięła w dłoń kluczyk. Przekręciła go w moich kajdankach, które w tej samej chwili opadły. Sukinsyny. Wiedzieli, że jeśli zdołam się uwolnić, nie zostawię Lou. - Chodź... - Louise pomogła mi wstać. Ból w udzie nie ustępował, do tego jeszcze ten paskudny dym. Louise rozerwała szmatę, która leżała niedaleko i nasączyła ją wodą. Podała część mi, po czym drugą przyłożyła sobie do ust. Oboje stopniowo się dusiliśmy. Lou cały czas mnie podtrzymywała, ale widziałem, że już nie może. W końcu doszliśmy do schodów.
- Jeszcze trochę - wyszeptałem. W tym momencie usłyszeliśmy głośny huk. Czyżby ściana zaczęła sie walić? Kulawo zeszliśmy do piwnicy. Coraz trudniej oddychaliśmy, mimo to Louise nie narzekała. Dzielnie wszystko znosiła. Kiedy od okna dzieliło nas zaledwie kilka metrów, Lou nie wytrzymała. Upadła, a ja wraz z nią. Morderczy ból w mojej nodze natychmiast się nasilił, tym samym zorientowałem się, że upadłem na gwóźdź, który wbił się w świeżą ranę, przebijając szmaty, którymi była obwiązana. Spotęgował ból, którego miałem już serdecznie dość.
- Nie dam rady... - szepnęła Lou, odwracając się do mnie. Jej włosy były potargane, twarz zazwyczaj uśmiechnięta, teraz brudna, spocona, zmęczona... Z jej oczu ciekły łzy... Zaczęła płakać, rozpłakała się jak małe, bezbronne dziecko.
- Louise... - zacisnąłem zęby. Rozejrzałem się dookoła. Dostrzegłem materiał, przez który oddychaliśmy. Był cały ubrudzony. - Weź się w garść! - warknąłem. - Wstań i biegnij po pomoc. - Spojrzała na mnie przerażona.
- Nie zostawię cię... - drżącą dłonią dotknęła mojego policzka. Podciągnęła się jeszcze bliżej. Wstała i złapała równowagę. - Wstań... - wyciągnęła dłoń.
- Nie - pokręciłem głową, odtrącając jej rękę. - Nie mogę Lou, nie czuje nogi... Nie dam rady.
- Wstawaj! - krzyknęła, przez co zaczęła się jeszcze bardziej dusić. Zdrową ręką pociągnęła mnie za ramię. - Już!! - Tupnęła nogą jak małe dziecko.
- Nie mogę. - Odkaszlnąłem. - Uciekaj... - Lou rozejrzała się i podała mi szmatę, która szybciej wypadła jej z dłoni.
- Nie waż się umierać. Jak zginiesz, to cię zabije - zagroziła i szybko pobiegła w stronę okna. Jeszcze chwila. Tylko chwilę się pomęczę...
Louis
- Do kurwy nędzy, na was to nigdy nie można liczyć! - wydarłem się. Dzwoniłem już do wszystkich, którzy mogli coś w tej sprawie wiedzieć. Na nic! Stoimy w martwym punkcie, a ci dwoje pewnie wykrwawiają się na śmierć w jakieś dziurze.
- Louis! - podniosłem głowę w nadziei, że ktoś ma dobre nowiny. Zasapany Niall podbiegł do mnie i oparł dłonie na kolanach, nie mogąc złapać oddechu. - Pożar... - wysapał. - Po drugiej stronie lasu...
- Zbieramy się! - krzyknąłem. - Luke, odpowiadasz za przejezdną drogę! Ed stoisz na czatach! Ashton dzwoń po straż! - siłą wciągnąłem Nialla do wozu, a sam usiadłem za kierownicą. Obok zjawił się Harry.
- Przecież oni zadzwonią po policję... - zaczął, zamykając drzwi. Przekręciłem kluczyk w stacyjce. Teraz mam to gdzieś. Mogą mnie wsadzić. Ocalę mojego przyjaciela, choćbym miał za to siedzieć do końca życia...
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top