ROZDZIAŁ 13

Zostało 11 rozdziałów do końca ❤️

#Laurence

Ig: za_ksiazka
Tt: zaksiazka
______________________

Laurence Lancaster. Laurence. Lancaster. Romeo. Chłopak z pięknymi zielonymi oczami, w których można było się zatracić bez końca, a nawet byś nie zauważyła kiedy to się stało. Jeden z sześciu założycieli Stowarzyszenia Sześciu Prawd, który dążył do tego by ludzie mieli prawo głosu. Na pierwszy rzut oka był zwyczajnym mężczyzną zamieszkującym stolicę Anglii. Ale on nie był zwyczajny. Grzechem było go tak nazywać.

Pomimo wielu imion i pseudonimów był tym samym człowiekiem. Przypominał Boga, ponieważ Bóg także ujawniał się pod wieloma postaciami. Duch Święty, Syn Boży i Bóg Ojciec to jedna osoba. Laurence, Romeo, Lancaster, chłopak z pięknymi oczami, założyciel Stowarzyszenia to jedna i ta sama osoba. Pewnie określeń na jego osobę jest całe mnóstwo. Zakładam, że sama tego nie zliczę.

Ten człowiek właśnie stał przede mną i moim wujem w granatowej marynarce, białej koszuli z odpiętymi przy szyi dwoma guzikami i eleganckimi wyprasowanymi w kant spodniami i prosił o opuszczenie Sali Wielkiej.

Moje pytanie: dlaczego?

Stowarzyszenie Sześciu Prawd nie działo bez jasno widocznego motywy i celu, do którego dążą . Laurence także.

Niewidzialna ręka ścisnęła mocno moje gardło, nie pozwalając na zaczerpnięcie świeżego powietrza. Strach, który czułam, nasilał się z każdą sekundą. Byłam niemal pewna, że coś się stało i nie było to nic dobrego. Tępo patrzyłam na twarz Laurence, która rozmywała mi się przed oczami przez gromadzące się w kącikach oczu łzy. Jednak zanim straciłam całkowite panowanie nad sobą, usłyszałam obok głos wuja. Był spokojny, czekał na moją decyzję.

-Victorio?

Laurence musiał mieć powód, żeby akurat w tej chwili mnie stąd wyciągnąć. Musiał narażać się na ujawnienie publiczne, ponieważ całą ceremonię stałam przy królu. Czy jemu także coś groziło? Czy moi poddani przeze mnie mogą zostać pozbawieni życia? Jeśli nie pójdę z panem Lancasterem nie dowiem się tego.

-Tak. Możemy pomówić. - ledwo wydobyłam z siebie te trzy krótkie słowa. Niewidzialna ręka strachu coraz mocniej ściskała moje gardło.

Laurence wciągnął w moim kierunku dłoń, którą niemal natychmiast złapałam. Lawirował między ostatnimi gośćmi. Nie było ich aż tak wielu jak na początku, ale nadal za dużo. Gdy tylko strażnik zamknął za nami mosiężne drzwi, posyłając zielonookiemu ostatnie czujne spojrzenie, poczułam jak dłonie Laurence' a przemieszczają się na moją talię i policzek. Ciepło jego dłoni ukoiło delikatnie moje nerwy i strach.

-Co tu robisz? - moje pytanie cichutkie rozbrzmiało w wszechobecnej ciszy. - Coś się dzieje, prawda?

Uważnie obserwuję twarz Laurence' a. Przełyka ślinę, marszczy brwi w konsternacji. Jego kciuk delikatnie pociera moją wrażliwą i zaróżowioną od emocji skórę na policzku.

-Ratuję twoje życie, Księżniczko. - puszcza oczko. Pomimo tego, że przybiera figlarny ton, wiem, że sprawa jest poważna.

-Ktoś chcę mnie... zabić. - bardziej stwierdzam niż pytam.

Nagle coś rozbrzmiewa w oddali. Laurence z powrotem chwyta mnie za rękę i splata razem nasze palce.

-I tak i nie. - mówi, ciągnąc mnie w jeden z pałacowych korytarz. Z ściany patrzy na mnie mój dziadek, dzierżący miecz w ręku. - Ale opowiem ci wszystko później. A teraz chodź.

Mężczyzna od razu narzuca szybkie tępo, chcąc zgubić tego, który zapewne nas szuka. Szuka mnie, nie jego. Co rusz skręcamy w inny korytarz. Jest ich tu pełno, dlatego nie wiem skąd Laurence wie dokąd iść. Sama się czasem tu gubię. W tym momencie naprawdę zaczynam współczuć królewskiej służbie.

Wysokie buty nie nadają się do szybkich marszy po pałacu. Dlatego, gdy ponownie skręcamy, plączą mi się nogi o suknię i tracę grunt pod nogami. Jednak nie zaliczam bolesnego upadku z wypolerowaną posadzką. Czuję jak para silnych ramion przytrzymuję mnie, chroniąc mój tyłek i godność. Spoglądam w górę na roziskrzone, zielone tęczówki.

-Wybacz. - szepcze prosto do mojego ucha. Po rdzeniu mojego kręgosłupa przechodzi elektryzujący dreszcz, pobudzając każdy nerw. - Już prawie jesteśmy.

Laurence nieco zwalnia tempo chodu. W akompaniamencie stukotu naszych butów docieramy do winnej piwniczki, w której jest przechowywane najlepsze wino z całego świata. Jest to niewielkie pomieszczenie schowane w podziemiach pod kuchnią. Zielonooki zamyka drzwi na kładkę, po czym rozpala niewielką lampę naftową tuż przy drzwiach, oświetlając tym samym pomieszczenie.

Siadam na dwustopniowych drewnianych schodkach. Pociągam nosem, starając się uspokoić pędzące myśli. Nie mam pojęcia co my tutaj robimy, ani co to były za hałasy, przed którymi najwidoczniej uciekaliśmy. Na górze zostało mnóstwo ludzi, w tym członkowie Stowarzyszenia i mój wuj. W pałacu są także moje matka, Elizabeth, służba i gwardziści, którzy są nieświadomi zagrożenia. O ile jest to zagrożenie.

Biorę głęboki wdech. Zamykam oczy, zatrzymując umysł. Laurence za moment wszystko mi wyjaśni. Nie muszę od razu zakładać najgorszego.

Wydycham powietrze zatrzymane w płucach. Ręka zaciskająca moje gardło zniknęła, jednak strach pozostał. Przyszły monarcha nie powinien się bać ani uciekać. Powinien być odważny i bronić swojego królestwa. Czułam się jak tchórz.

Laurence ukląkł przede mną, łapiąc moje palce w swoje duże ciepłe dłonie. Na nowo poczułam to nieznane ciepło promieniujące z podbrzusza. Pojawiało się tylko w obecności chłopaka o hipnotyzującym zielonym spojrzeniu. Brunet delikatnie kciukami pocierał skórę moich nadgarstków, wysyłając miliony elektronów do moich zakończeń nerwowych. Jego dotyk, spojrzenie, obecność... koiły moje nerwy.

-Czy teraz wyjaśnij mi co się dzieje, do diabła? - pytam przerażona, ale i zła.

Byłam wściekła, przestraszona, zdezorientowana i ... bezradna. A bezradność to najgorsze uczucie na świecie. Nie możesz nic zrobić. Jesteś jak wojownik bez broni, gdy celują do niego z broni. Czekasz na ostateczny strzał. Jesteś zdany na los. Boisz się, ponieważ nie ma już wyjścia. Te wszystkie emocje, uczucia kumulują się we mnie. Mam wrażenie, że zaraz mnie rozsadzą, jeżeli nie dostanę odpowiedzi na nurtujące mnie pytania.

Adrenalina krążyła w moim ciele, wyczulając każdy mój nerw. Miałam wrażenie jakbym słyszała więcej, czuła więcej i słyszała więcej. Dłonie, pomimo silnego uścisku Laurence' a, drżały. Gdybym coś trzymała natychmiast wylądowałoby na ziemi.

-Posłuchaj mnie teraz uważnie, Księżniczko. - zaczyna miękkim głosem, cały czas zataczając kółka na moich nadgarstkach. - Każda znana osoba, czy to królowie, wynalazcy czy poeci, mają swoich zwolenników jak i wrogów. Ty także. Niektórzy okazują to bardziej, inni mniej. Ci, którzy okazują swoje niezadowolenie bardziej chcą się ciebie... pozbyć. Nie chcą żebyś przejęła władzę.

-Chcą mnie zabić. - stwierdzam ponownie.

-Właśnie nie do końca. - cmoka, próbując ubrać swoje myśli w odpowiednie słowa. - Nie znamy ich intencji ani motywów. Na pewno zależy im na tobie i tylko na tobie. Nie mam pojęcia ilu ich jest i w jakich ilościach działają. Dlatego sprowadziłem tu większość członków Stowarzyszenia. Musimy cię chronić. - ostatnie zdanie wyszeptuję, wstając i zbliżając twarz do mojej twarz. Nasze usta znalazły się niebezpiecznie blisko siebie.

Podrywam się gwałtownie z swojego miejsca, również stając na nogi. Patrzę na niego z dezaprobatą, nagle sobie coś uświadamiając.

-Chcecie się dowiedzieć czy co zagraża m o j e m u życiu czy w a s z y m celom. - pytam, muskając delikatnie wargami jego wargi, które lekko się rozchyliły pod wpływem moich słów.

Zanim jednak odpowie gdzieś na zewnątrz rozlega się huk. Zaraz potem następny. Wzdrygam się, otwierając szeroko z przerażenia oczu. Zanim pomyślę otwieram drzwi od winnicy i wybiegam z pozornie bezpiecznego schronu. Jeśli ktoś kogo kocham ucierpiał, popamiętają mnie. Raz na zawsze zapamiętają gniew Księżniczki Victorii z Kentu.

W holu głównym gdzie wiszą niemal wszystkie obrazy moich poprzedników widzę leżące bezwładnie ciało. Tuż przy jego głowie rozlewa się kałuża krwi. Obok niego jest przerażona jedna z dam dworu w objęciach mężczyzny. Z odległości kilkudziesięciu metrów słyszę jej lament. Jeden z gwardzistów wyciera niewielki sztylet z krwi przeciwnika.

Robi mi się słabo, gdy na to patrzę.

Przynajmniej wiem, że jest jednego zamachowca mniej. Ale czy on naprawdę musiał ginąć? Nawet nie chciałam znać szczegółów. Wystarczy, że wyobrażałam sobie jego ból i urażoną dumę. Nikt nie lubi przegrywać. Szczególnie jeśli są to ludzie z wysokiego rodu.

Byłam pewna, że nie znałam tego człowieka. Tak samo byłam pewna, że jutrzejszego poranka król dostanie dokładny życiorys zmarłego. Jego ciała wtedy już nie będzie. Zostanie pochowany, gdy zostanie ustalona jego tożsamość. Chyba najgorszą częścią będzie poinformowanie rodziny zmarłego.

Rzucam ostatni raz spojrzenie na leżące w kałuży krwi ciało, płaczącą kobietę i strażników. Zanim ktoś zdąży zareagować, uciekam. Nikt mnie nie zatrzymuję. Nie spotykam po drodze Laurence' a, Elizabeth, matki czy wuja. I całe szczęście. To było za wiele jak na jeden dzień.

Zamykam się w swojej komnacie. Dopiero wtedy pozwalam sobie na chwilę słabości, ponieważ przyszła królowa nie powinna być słaba. Poddani powinni brać z niej przykład. Powinna być dumna, zimna, spokojna i odważna. A ja nie byłam dzisiaj wzorem idealnej królowej, który wpajali mi od kiedy skończyłam jedenaście lat.

Łzy żwawo spływają po moich policzkach, spadając na zimną tkaninę. Przykrywam się kołdrą, czując tylko obezwładniający chłód i odrętwienie. Pociągam nosem, starając się płakać jak najciszej, aby nikt tego nie usłyszał. Oddycham głęboko, pomimo tego, nie uspokajam się. Mam wrażenie, że jest jeszcze gorzej.

Dzisiaj to ja mogłam skończyć z sztyletem wbitym w klatkę piersiową. A jednak skończył z nią obcy mężczyzna, który zapewne był dla mnie zagrożeniem. Gdyby Laurence mnie nie wyprowadził...

Czasem, ale tylko czasem, dziękuję Bogu za to jak ludzie są samolubni i zapatrzeni tylko w swoje korzyści. Gdyby było inaczej leżałabym martwa na podłodze lub zamknięta w jakieś piwnicy.

Dziękuję Ci, Boże!

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top