Lalka 5 Scena 20
Maribel i Ciel czuli, że opuszcza ich życiodajne ciepło. Kosmyki włosów zamarzały na mroźnym powietrzu, niemiłosiernie targały ich drgawki. Oddech stawał się coraz płytszy, czuli, że zasypiają, by nigdy więcej się nie obudzić.
- Proszę wytrzymać i nie zasypiać - Aysel już dawno temu ściągnęła z siebie własny płaszcz, by ogrzać dwójkę śmiertelników, ale nie wystarczało to.
- Nie możecie zasnąć - powtórzył stanowczym głosem demon. Białowłosa zauważyła bąbelki na wodzie obok Sebastiana. Następnie wyłoniła się głowa i postać z zasłoniętymi oczami. Nieumarły wgryzł się w nogę ciemnowłosego. Zamieszanie wybudziło hrabinę i panicza. Choć kamerdyner szybko uporał się z przeciwnikiem, nie pozwolił reszcie krzyknąć.
- Jest ich więcej - wydukała zmartwiona służąca. Bąbelki otoczyły samotną łódkę z każdej możliwej strony.
- Sebastian, wychodź z wody! - krzyknęła hrabina ze swoim chrześniakiem. Mimo słabych mięśni zmusili się do wyciągnięcia pomocnej dłoni demonowi, by mógł w porę znaleźć się w łódce. Nacierające żywe trupy zatrzęsły nią, aż cała czwórka straciła równowagę. Dwójka potworów zdołała schwytać w swoje łapska zranioną rękę hrabiny. Sebastian dobył najbliższego wiosła, Aysel sięgnęła po swoje ostrze i jednym, zgranym ciosem ścięli głowy nieumarłych, nim te zdołały kogokolwiek wciągnąć pod wodę.
- Przyciąga je najbliższa dusza, więc to oznacza, że w pobliżu nie ma nikogo innego - podsumowała zwinnie Maribel.
- Nie możemy wrócić do innych ocalałych. Musimy je pokonać sami - dodał Ciel. Niewidoma kobieta i nastolatek nie mieli szans przeciwko chordzie żywych trupów, ale ich nadludzcy służący już tak. Dlatego po wezwaniu imion swoich sług, wydali jeden, prosty rozkaz.
- Wytęp ich!
I tak zaczął się krwawy balet demona i upadłej anielicy na morzu nieumarłych. Choć byli przeciwieństwami, zmuszeni do obrony smakowitych dusz ukrytych w ciałach ich panów potrafili bezbłędnie współpracować. Jedno stało za plecami drugiego, rozwalając kolejnych przeciwników w zasięgu swoich broni. Kroki demona zgrywały się z krokami upadłej anielicy. Gdy jej stopa wędrowała do przodu, jego podążała za jej śladami do tyłu. Ani razu nie skrzyżowali swoich broni przeciwko sobie, nie przeszkadzali sobie. Można było to nazwać kompletnym, perfekcyjnym tańcem.
O świcie, rzeź dobiegła końca. Słona woda wokół samotnej łodzi przybrała nietypowy kolor czerwieni. Na tafli unosiły się ciała. Maribel zdołała ochronić Ciela przed deszczem posoki, to jej ubrania były bardziej krwiste niż młodzieńca. Wszystko lepiło się w tej cieczy. Sebastian i Aysel stali, zdyszani i zmęczeni po długotrwałej walce. Szukali w zasięgu wzroku ruszających się przeciwników, ale wyglądało na to, że wszyscy zginęli. Momentalnie dwójka wojowników upadła na kolana z wycieńczenia.
- Aysel, Sebastian! - pierwsza zareagowała Maribel. Wyciągnęła dłoń przed siebie i napotkała przedramię demona. Zaraz obok niej pojawił się młody hrabia.
- Hrabino, młody paniczu, czy wszystko w porządku? - spytała jasnowłosa, wspierając się swoim mieczem. Z ostrza jeszcze spływały krople krwi.
- Tak - odparła ciemnowłosa a po niej Ciel. Hrabina drgnęła, gdy usłyszała brzęk medalionów żałobnych. Automatycznie pomyślała o Undertakerze, ale jego nie było tutaj.
- Jaki może być cel Undertakera? - spytał retorycznie nastolatek.
- Nie mam niestety pojęcia. Póki ma panicz te medaliony, na pewno spotkamy go jeszcze raz - odparł Sebastian.
- Nie wspominając o tym, że widocznie ani hrabina, ani młody panicz nie byli jego celami - dodała Aysel. Sebastian podupadł na swoim zdrowiu. Zdecydowanie cios Undertakera i wysiłek podczas dalszej walki źle odbił się na jego demonicznej sile. Podobnie miewała się Aysel. Co prawda pozbawiona była tak groźnej rany jak on, ale z jej słabszym, bardziej ludzkim ciałem, uporczywy ból sprawiał upadek na meble i przygniecenie dwoma Shinigami na dodatek. Dalej odnosiła wrażenie, że jej wnętrzności były spłaszczone i poobijane.
- Tylko raz byłam świadkiem takiego osłabienia u ciebie, Aysel - przyznała gorzko hrabina. Nie musiała widzieć cierpienia swojej służącej, by zrozumieć w jak wielkim bólu była obecnie. - Niemniej udało ci się nas ocalić z Sebastianem. Dobrze się spisaliście, oboje - przyznała nieco cieplejszym tonem głosu. Ciel przyznał jej rację. Dwójka służących próbowała zrozumieć, co właśnie usłyszeli.
- To zaszczyt - pierwsza odpowiedziała upadła anielica. Jej głos był przepełniony szokiem, podobnie jak jej wyraz twarzy. Pierwsze promyki słońca ogrzewały twarze czwórki ocalałych. Nadzieja na lepsze jutro zaiskrzyła w ich oczach. Przeżyli i to się na chwilę obecną liczyło.
Po dotarciu na pokład statku ratunkowego zostali ciepło przywitani przez Midfordów. Elizabeth ze łzami w oczach wskoczyła w objęcia nastoletniego narzeczonego, Francis uważnie oglądała Maribel, kategorycznie zabraniając jej takich ryzykownych wybryków w przyszłości. Ciemnowłosa jedynie uśmiechnęła się i prychnęła.
- Martwiłaś się o mnie, Frannie, przyznaj to wreszcie - szturchnęła kobietę łokciem. Szlachcianka milczała przez chwilę, co zaskoczyło hrabinę. Spodziewała się błyskawicznego zanegowania.
- Tak, martwiłam się o ciebie - siostra Vincenta zszokowała Maribel jeszcze bardziej, gdy objęła ciemnowłosą, przyciskając ją do siebie.
- ... Oo, Frannie! - po chwilowym szoku, Maribel odwzajemniła gest, zakleszczając damę w swoich ramionach. Nie wypuściła jej, nawet kiedy ta zaczęła się szarpać i grozić.
Kiedy wszyscy opanowali emocje po spotkaniu się razem na statku ratunkowym, pozwolono wreszcie odpocząć. Maribel musiała się upewnić, że jej chrześniak udał się na spoczynek i była wielce uradowana, gdy jej posłuchał. Sama zaś nie mogła opanować rozgalopowanych myśli, by zasnąć, więc udała się z Aysel na krótki spacer po pokładzie.
- Myśli hrabina o Undertakerze? - spytała jasnowłosa.
- Tak. Był mi bliskim przyjacielem, taki cios będzie mnie bolał przez długi czas - odpowiedziała szlachcianka. Nie była to do końca prawda. Myślała o Żniwiarzu, ale pod innym kątem. Jak teraz będzie mogła mu pomagać i się kontaktować. Nie będzie mógł zostać w swoim sklepie, od razu go namierzą. Musi uciekać, ale gdzie? Nie jest już sam, ma ze sobą jednego z bliźniaków. To będzie ciężka sytuacja dla obojga. Arystokratka westchnęła dramatycznie.
- Przysięgam, że zrobię wszystko, by spotkała go kara za tak karygodne zachowanie - zapewniła poważnie Aysel. Ciemnowłosa nie chciała kolejnego spotkania z Undertakerem, gdzie będzie musiała grać jego wroga.
- Aysel, nie jestem w stanie walczyć przeciwko niemu. Sama słyszałaś o naszych pierścieniach - podniosła dłoń, dla świadectwa swoich słów. Pod promykami słońca, jasne oczko biżuterii zalśniło oślepiającym blaskiem.
- Jednak zdradził panią swoim postępowaniem.
- Ale nie starał się mnie zabić. Dalej pamięta o konsekwencjach noszenia tego pierścienia i ma na uwadze starą przyjaźń - poprawiła służącą. Upadła anielica zamilkła. - Oznacza to, że nie będzie zemsty z mojej strony. Jako służąca mojego dworu, moje decyzje są twoimi decyzjami.
- Rozumiem, moja hrabino - Aysel nie brzmiała na zadowoloną. Pragnęła pomścić złamane serce hrabiny, lecz w takich okolicznościach nie może tego dokonać. Od tej chwili ich spacer odbywał się w milczeniu na jakiś czas.
Przyjemny wiaterek rozwiewał wolne włosy kobiety. Nie upięła ich spinkami, nie chciała. Niech inni oceniają jej naganny wygląd, nie ma ochoty przejmować się tym. Promienie słońca padały na jej ciało i lądowały jej życidajny silnik.
- Niech hrabina przyjmie to - drgnęła nerwowo, kiedy poczuła czyjeś dłonie i koc na ramionach. Kogo głos mógł to być? - Jest chłodno - ach, Edward.
- Dziękuję, lordzie Midford - kiwnęła głową z uśmiechem. - Miałby panicz coś przeciwko rozmowie ze mną? - spytała, pamiętając pewien szczegół z wydarzeń na Campanii.
- Oczywiście, że nie.
- Dziękuję. Aysel, możesz iść odpocząć. Zasłużyłaś sobie, pan Edward odprowadzi mnie potem - zwróciła się do jasnowłosej. Służąca pokłoniła się i pożegnała dwójkę. Młody blondyn zbliżył się do barierki z hrabiną, przy której stanęli.
- Nie mogę o niej zapomnieć, hrabino. Wiem, że nie była mi przyznaczona i nie spodziewałem się, że po kilku dniach będę tak zrozpaczony jej odejściem - mówił dyskretnie. Jego zielone oczy skrywały łzy rozpaczy. Josephine nie przeżyła rejsu Campanią. Młodzieniec nie miał odwagi spojrzeć na hrabinę obok, nie dlatego, że była przy ostatniej chwili życia młodej dziewczyny. Bał się, że jej widok wyciśnie z niego kolejne łzy. Niemniej pragnął z nią porozmawiać o miłości. Ten jeden raz.
- Miłość nie ostrzega nas o swojej sile i czasie - zapewniła Maribel. - I choć nie była ci przeznaczona, panna Josephine dzieliła takie same uczucia wobec ciebie - dodała kobieta. Edward wstrzymał powietrze. Powtarzał w głowie, że nie może się rozpłakać. Kiedy akurat patrzył na bezkresny ocean, ciemnowłosa arystokratka wyciągnęła z ukrycia naszyjnik młodej damy. - Na dowód jej uczuć, przekazała mi ten wisiorek. Teraz należy do ciebie - zwróciła na siebie uwagę Edwarda.
Poznał biżuterię. Josephine pokazała mu wisiorek jednego popołudnia. Poprosiła wtedy, by założył go dla niej. Choć zajęło mu to z nerwów dłużej, niż sobie tego życzył, dziewczyna cierpliwie czekała aż skończy. Ostatecznie wygląda przecudownie w naszyjniku. Teraz ponownie ujrzał ją przed oczami. Ta biżuteria kryła w sobie cenne, niezastąpione wspomnienia. Przyjął podarunek od kobiety. Oparł się o barierkę, zgarbiony, pochylony. Wypuścił z płuc drżący wydech.
- Dziękuję, hrabino. To wiele dla mnie znaczy - odpowiedział cicho, prawie szeptem. Zakrył twarz jedną dłonią, by świat nie widział jego łez. Maribel wyciągnęła ku niemu dłoń i położyła ją na jego plecach. Robiła na nich okręgi. Gest tak rozbroił młodego rycerza, że zadrżał i załkał. Hrabina nie komentowała. Nie odwracała ku niemu głowy. Zwrócona była do morza. Blondyn poddawał się jej pocieszającemu dotykowi. Płakał cicho. Tłumił szloch.
Tak zakończyła się podróż sławnym statkiem. Wielu zginęło, jeszcze więcej straciło bliskich. Przelano wiele łez. Ocaleni opowiadali o wydarzeniach z pokładu przeklętej Campanii. Maribel i Ciel wrócili do swoich dworów z ciężkimi przeziębieniami. Służba przywitała swoich panów w ten sam, wzruszający sposób. Choć atmosfera była przyjemna, hrabina szybko przekonała się, że jej nieobecność na lądzie, przyniosła wiele kłopotów z którymi będzie musiała się zmierzyć.
Na dworze odwiedził ją Peter. Lekarz zbadał ją i zalecił odpowiednie leczenie. Był uradowany, że Maribel wróciła z morderczego rejsu, ale jego entuzjazm zastępowało coś innego. Był cichszy i czujniejszy. Zupełnie inny niż tydzień temu. Leżąca w łóżku szlachcianka nie mogła spokojnie zasnąć bez wiedzy na temat powodu tej zmiany.
- Peter - zawołała doktora, by zwrócić na siebie uwagę. Odruchowo przerwał wypisywanie recepty dla kobiety i spojrzał na jej bladą twarz. - Czy coś się stało kiedy mnie nie było? Dziwnie się zachowujesz - Johansen otworzył usta, by zaprzeczyć, ale zawahał się stanowczo. Westchnął, odkładając rzeczy na bok.
- W rzeczy samej. Coś się stało. Prosiłbym jednak, by miała hrabina na uwadze, że wszystko co robiłem, robiłem z dobrymi intencjami - zapewnił, co zdecydowanie nie uspokoiło chorej szlachcianki. - Nie ingerowałem w sprawy gospodarcze twoich ziem ani nie wpychałem nosa do twojej firmy - dodał szybko. - Niemniej, jako twój przyjaciel lekarz, pozwoliłem sobie dokonać inspekcji w twoim szpitalu - oblicze hrabiny drastycznie się zmienio. Jeśli było to możliwe, zbladła jeszcze bardziej, serce przyspieszyło bicie. Jej organizm zdradzał jej poddenerwowanie.
- Jestem pewna, że nie zalecałam tobie takich działań. Wydzieliłam do tego odpowiednich ludzi - odpowiedziała chłodno. - Nie lubię, gdy podejmuje się takie działania bez mojej zgody.
- Wiem, że hrabina tego wprost nienawidzi i dlatego błagam o wybaczenie - uniżył głowę, wyraźnie zaniepokojony nastawieniem ciemnowłosej. - Jednak odkryłem coś niepokojącego w szpitalnych murach. Prowadzone są tam nieodpowiednie badania. Możliwe, że personel nie informował hrabiny o swoich własnych interesach, ale uważam, że musi pani szybko ingerować - wyjaśnił na swoją obronę. Niestety te słowa jedynie wyznaczały nad nim wielkość kary, zależnej od tego ile się dowiedział.
- Co wiesz?
- Pacjenci regularnie oddają krew, choć nie jest to konieczne, przy badaniach ich dolegliwości. Nie ważne, czy przyszli ze złamaniem, chorobą, zatruciem. Fakt, lekarze w placówce doprowadzają ich ponownie do zdrowia, ale ilość krwi jaką przechowuje szpital jest niedorzeczna - tłumaczył Peter. - Poza tym kręcił się tam podejrzany mężczyzna i wróżył pacjentom z filiżanki. Personel mu na to pozwalał!
- Pańskim zdaniem, po co przetrzymuje się krew w szpitalu?
- Może do badań laboratoryjnych, albo do transfuzji. Jednak jeśli doszło do transuzji, ta technika jest jeszcze nie znana na tyle dobrze, by leczyć. Przeprowadzano ją kilka razy, z marnym skutkiem, jeśli w szpitalu przeprowadza się ją, umierają tam ludzie w imię fanatyzmu i szaleństwa nieprofesjonalnego podejścia lekarzy - Maribel musiała przyznać. Peter był inteligenty, kiedy tego chciał. Zbyt inteligentny dla swojego dobra.
- Doniesiono mi, że grupa lekarzy, których tak łatwo nazwał pan nieprofesjonalnymi, udoskonala leki, sprawdzając jak oddziałują na ludzką krew. Pacjenci wiedzą po co pobiera się im krew, są informowani o tym. Zapewniam, że zatrudnieni przeze mnie doktorzy i pielęgniarki są w pełni profesjonalni, zdolni i na bierząco obserwują nowinki medyczne na tyle, by wiedzieć, że transfuzja jest niedorzecznym błędem i zbrodnią - mówiła, wyraźnie podirytowana doborem słów jakie użył Peter. - Jeśli zastanawia pana dlaczego nie powiadomiłam o badaniach, odpowiedź jest prosta. Są one w trakcie, nie życzyłam sobie odkrywania ich przed społeczeństwem, gdy nie są gotowe i bezpieczne do publicznych testów. Bo widzi pan, panie doktorze, mój zespół jest bardzo, ale to bardzo ostrożny i wykształcony, by nieść światu najdoskonalszą pomoc.
- Wybacz, hrabino. Nie wiedziałem o takich badaniach - przyznał ze skruchą Peter. - Niemniej proszę o doglądanie postępów tego przedsięwzięcia. Ilość krwi jaką magazynują lekarze w twoim szpitalu jest bardzo duża. Poza tym zostaje kwestia tego wróżbity - kontynuował doktor.
- Pan Blavat jest moim dalekim znajomym. Powiedz mi, doktorze - jej głos stawał się coraz suchszy, aż zakaszlała. Zwilżyła przełyk ciepłą herbatą. - Kiedy pacjenci otrzymują nadzieję, nawet jeśli jest ona niemożliwa do pełnego zrealizowania, to ich leczenie nie przebiega płynniej? Kiedy schorowany człowiek otrzymuje pozytywną energię z chociażby takich wróżb, samą swoją wiarą może się uleczyć.
- To nonsens, hrabino. Nastrój i wiara nie wpływa na przebieg leczenia--
- Doprawdy? Więc jak pan wytłumaczy fakt, że mój stan pogorszył się od chwili rozpoczęcia tej jakże interesującej rozmowy? - spytała, napinając całe swoje ciało. Peter zamilkł. Kłócili się ze sobą. Wielkie nieba, kiedy oni się kłócili? Nie pamięta takiej sytuacji.
- Hrabino, proszę się nie denerwować. Nie miałem złych zamiarów, kiedy wchodziłem do twojego szpitala.
- Kiedy nazywał pan moich lekarzy nieprofesjonalnymi, również nie miał pan złych zamiarów? - prychnęła pod nosem.
- Proszę o jedną rzecz. Niech hrabina baczniej obserwuje badania swoich zaufanych, wykształconych doktorów w szpitalu - podniósł odrobinę głos. Maribel nie ukazywała najmniejszej skruchy i zaskoczenia tym tonem. Siedziała niewzruszona na łóżku, oparta o puchatą, białą poduszkę. Brwi ściągnięte w dół ze złości, usta trwały w niezmiennej lini prostej. Emitowała od niej zimna, niedostępna aura. Oddalała się od swojego starego przyjaciela.
- Dobrze. Jak sobie pan życzy. Samodzielnie dopilnuję badań tym razem. Pan niech zajmie się własną placówką, jeśli łaska.
Po wyjściu Johansena, ciemnowłosa warknęła pod nosem niekulturalną wiązkę przekleństw. Jak miała wrócić do zdrowia, kiedy sama myśl o podejrzeniach Petera podnosiła jej gorączkę? Czego Johansen nie wiedział, był fakt, że hrabina straciła ostatnie resztki sympatii wobec niego, jeszcze za nastolatki. Na siłę wyrwała z serca cząstkę przywiązania do obu braci i wyrzuciła ją w płomienie kominka. Po kłótni z Josephem, całkowicie zmieniła swoje podejście do nich. Dopiero teraz ukazywała swoje prawdziwe oblicze.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top